Читать книгу Księga z San Michele - Axel Munthe - Страница 4

I. PRZED­MO­WA

Оглавление

Skla­sy­fi­ko­wa­nie Księ­gi z San Mi­che­le spra­wia kry­ty­kom trud­no­ści. Wca­le mnie to nie dzi­wi. Nie­któ­rzy na­zy­wa­ją ją „au­to­bio­gra­fią”, inni – „wspo­mnie­nia­mi le­ka­rza”.

Są­dzę, że oby­dwa te okre­śle­nia nie są traf­ne. Aby na­pi­sać hi­sto­rię mego ży­cia, nie po­trze­bo­wał­bym na to kil­ku­set stron, na­wet gdy­bym nie chciał opu­ścić naj­smut­niej­szych jej roz­dzia­łów. Mogę tyl­ko stwier­dzić, że nie mia­łem za­mia­ru pi­sać o so­bie, prze­ciw­nie, usil­nie sta­ra­łem się być obiek­tyw­nym. Je­że­li mimo to książ­ka ni­niej­sza sta­ła się au­to­bio­gra­fią, to są­dząc po po­wo­dze­niu, ja­kim się cie­szy, moż­na by przy­pusz­czać, iż naj­prost­szą me­to­dą pi­sa­nia książ­ki o so­bie sa­mym jest pi­sa­nie jej z my­ślą, że się pi­sze o kimś zu­peł­nie in­nym.

Na­le­ży tyl­ko sie­dzieć spo­koj­nie w fo­te­lu, wsłu­chi­wać się w od­da­lo­ny gwar ludz­kich gło­sów i ośle­płym okiem pa­trzyć wstecz na swo­je ży­cie. Jesz­cze le­piej by­ło­by po­ło­żyć się w tra­wie, pa­trzeć w nie­bo i nie my­śleć o ni­czym. Wy­star­czy tak przez chwi­lę słu­chać ci­szy, a wnet lasy i pola za­czy­na­ją roz­brzmie­wać ja­sny­mi pta­szę­cy­mi gło­si­ka­mi, zja­wia­ją się róż­ne stwo­rze­nia, opo­wia­da­jąc tro­ski i ra­do­ści swo­ją wła­sną mową, któ­ra sta­je się na­gle zro­zu­mia­ła. A wsłu­chaw­szy się jesz­cze do­kład­niej w ota­cza­ją­cy nas świat moż­na spo­strzec, że na­wet przed­mio­ty szep­cą w swej mar­two­cie: – Nie­praw­da, żeś sa­mot­ny! Nie­praw­da, że umrzesz!

Na­zy­wa­nie mo­jej książ­ki „wspo­mnie­nia­mi le­ka­rza” wy­da­je mi się jesz­cze bar­dziej nie­wła­ści­we. Jej wy­zy­wa­ją­ca bez­po­śred­niość, śmia­ła praw­do­mów­ność, ja­sność są mało od­po­wied­nie do tak pom­pa­tycz­ne­go ty­tu­łu. Le­karz ma chy­ba pra­wo na rów­ni z in­ny­mi ludź­mi śmiać się nie­kie­dy z sa­me­go sie­bie, za­cho­wać po­go­dę du­cha, a na­wet wol­no mu może cza­sem drwić z nie­któ­rych ko­le­gów, je­że­li go­tów jest po­nieść tego kon­se­kwen­cje. Nie ma on tyl­ko pra­wa wy­śmie­wać swych pa­cjen­tów. Jesz­cze go­rzej by­ło­by, oczy­wi­ście, gdy­bym wraz z nimi pła­kał; le­karz płacz­li­wy nie jest le­ka­rzem do­brym.

Sta­ry dok­tor w ogó­le po­wi­nien się za­sta­no­wić, za­nim przy­stą­pi do spi­sy­wa­nia pa­mięt­ni­ków. Na pew­no po­stą­pi le­piej, za­cho­wu­jąc dla sie­bie wszyst­ko, co wi­dział i cze­go się na­uczył o ży­ciu i śmier­ci. Pa­mięt­ni­ki nie są po­trzeb­ne, le­piej dać zmar­łym spo­kój, a ży­wym po­zo­sta­wić złu­dze­nie.

Pe­wien sław­ny kry­tyk na­zwał moją opo­wieść księ­gą o śmier­ci. Może miał słusz­ność. Śmierć rzad­ko ustę­pu­je z mych my­śli: Non na­sce in me pen­sier che non vi sia den­tro scol­pi­ta la mor­te1, pi­sał Mi­che­lan­ge­lo do Va­sa­rie­go.

Jak­że dłu­go wal­czy­łem z mym po­sęp­nym ko­le­gą. Po­ko­ny­wał mnie czę­sto i wi­dzia­łem, jak kładł ko­lej­no wszyst­kich, któ­rych usi­ło­wa­łem przed nim obro­nić. Pi­sząc tę książ­kę ob­ser­wo­wa­łem, jak żyli, cier­pie­li i umie­ra­li. Mogę im je­dy­nie po­świę­cić wspo­mnie­nie. Byli to skrom­ni i pro­ści lu­dzie, nad ich gro­ba­mi nie sto­ją mar­mu­ro­we krzy­że, o wie­lu z nich za­po­mnia­no, jesz­cze za­nim po­mar­li. Te­raz jest już im do­brze.

Sta­ra Ma­ria por­ta-let­te­re, któ­ra przez trzy­dzie­ści lat wcho­dzi­ła boso po sied­miu­set sie­dem­dzie­się­ciu sied­miu fe­nic­kich stop­niach, przy­no­sząc mi li­sty, roz­no­si te­raz pocz­tę w nie­bie; a za­cny Pac­cia­le pali spo­koj­nie fa­jecz­kę i spo­glą­da na bez­kre­sne mo­rze, jak nie­gdyś z per­go­li na San Mi­che­le. Mój przy­ja­ciel Ar­can­ge­lo Fu­sco, za­mia­tacz ulic z Qu­ar­tier Mont­par­nas­se, zmia­ta te­raz pył gwiaź­dzi­sty ze zło­tych fli­zów nie­ba. Mię­dzy dwo­ma wspa­nia­ły­mi sze­re­ga­mi ko­lumn z la­pis la­zu­li cho­dzi mały mon­sieur Al­phon­se, ulu­bie­niec Sio­strzy­czek Ubo­gich, ubra­ny w no­wiut­ki sur­dut pit­ts­bur­skie­go mi­lio­ne­ra; uro­czy­ście kła­nia się uko­cha­nym cy­lin­drem każ­de­mu spo­tka­ne­mu świę­te­mu, jak po­zdra­wiał nie­gdyś wszyst­kich przy­ja­ciół, prze­jeż­dża­jąc moją wik­to­rią po Cor­so. John, błę­kit­no­oki chłop­czy­na nie­zna­ją­cy ojca, dziec­ko, któ­re się nig­dy nie śmia­ło, igra te­raz we­so­ło z in­ny­mi szczę­śli­wy­mi dzieć­mi w daw­nym dzie­cię­cym po­ko­ju Je­zu­ska; na­uczył się też wresz­cie uśmie­chać. Po­kój pe­łen jest kwia­tów, przez otwar­te okno wla­tu­ją i wy­la­tu­ją roz­śpie­wa­ne pta­ki, a od cza­su do cza­su za­glą­da do dzie­ci Ma­don­na, ba­cząc, aby im na ni­czym nie zby­wa­ło. Mat­ka Joh­na, któ­ra go tak pie­czo­ło­wi­cie pie­lę­gno­wa­ła na Ave­nue de Vil­liers, jest jesz­cze z nami. Wi­dzia­łem ją nie­daw­no. Bied­na pro­sty­tut­ka Flo­pet­te wy­glą­da w swej mi­lut­kiej, bia­łej suk­ni o dzie­sięć lat mło­dziej niż wów­czas, gdy ją spo­tka­łem w noc­nej ka­wiar­ni na bul­wa­rze; jest obec­nie po­ko­jo­wą u Ma­rii Mag­da­le­ny.

W skrom­nym ką­cie nie­ba mie­ści się cmen­tarz psów. Są tu wszy­scy moi przy­ja­cie­le; cia­ła ich spo­czy­wa­ją w miej­scach, gdzie je zło­ży­łem: pod cy­pry­sa­mi przy sta­rej wie­ży; lecz ich wier­ne ser­ca zo­sta­ły przy­ję­te do raju. Świę­ty Roch, mały do­bro­tli­wy pa­tron psów, jest do­zor­cą cmen­tar­nym, a cier­pli­wa, sta­ra miss Hall przy­no­si czę­sto kwia­ty na grób Tap­pia. Na­wet nic­po­nia Bil­ly’ego, pi­ja­czy­nę-pa­wia­na, któ­ry za­pa­lił trum­nę don Gia­cin­ta, przy­ję­to tu­taj i dano mu miej­sce w ostat­nim rzę­dzie na cmen­ta­rzu dla małp, dość od­osob­nio­ne co praw­da, bo świę­ty Piotr, zba­daw­szy pa­wia­na do­kład­nie, wziął go w pierw­szej chwi­li za czło­wie­ka, gdyż od Bil­ly’ego tak czuć było wód­kę! Don Gia­cin­to, naj­bo­gat­szy ka­płan na Ca­pri, któ­ry nig­dy nie dał sol­da że­bra­ko­wi, sma­ży się nadal w trum­nie, a by­łe­mu rzeź­ni­ko­wi, któ­ry roz­ża­rzo­ny­mi szpil­ka­mi ośle­piał prze­piór­ki, dia­beł wła­sno­ręcz­nie wy­kłuł oczy w przy­stę­pie za­wo­do­wej za­zdro­ści.

Pe­wien kry­tyk osą­dził, że w książ­ce mo­jej znaj­du­je się dość ma­te­ria­łu, aby wie­lu au­to­rów za­opa­trzyć na całe ży­cie w te­ma­ty do zaj­mu­ją­cych no­wel. Nie­chże so­bie z niej czer­pią do woli; ma­te­riał ten nie jest już mi po­trzeb­ny. Wy­ko­rzy­staw­szy swe li­te­rac­kie zdol­no­ści do wy­sta­wia­nia re­cept, nie za­bio­rę się te­raz do pi­sa­nia sen­sa­cyj­nych po­wie­ści – za póź­no zresz­tą na to. Gdy­bym po­my­ślał o tym wcze­śniej, może nie był­bym dziś tym, czym je­stem. Oczy­wi­ście, mil­sze i wy­god­niej­sze jest sie­dze­nie w fo­te­lu i pi­sa­nie po­wie­ści niż prze­bi­ja­nie się z tru­dem przez ży­cie i zbie­ra­nie do nich ma­te­ria­łu. Z pew­no­ścią ła­twiej opi­sać cho­ro­by i śmierć, niż je zwal­czać; przy­jem­niej jest knuć po­nu­ry spi­sek, niż być prze­zeń bez ostrze­że­nia za­sko­czo­nym. Cze­mu jed­nak pi­sa­rze sami nie zbie­ra­ją so­bie te­ma­tów? Czy­nią to na­der rzad­ko. Pro­wa­dząc upo­rczy­wie swych czy­tel­ni­ków do dziel­ni­cy ubo­gich, pra­wie nig­dy nie by­wa­ją tam oso­bi­ście; spe­cja­li­ści od cho­rób i śmier­ci dają się rzad­ko na­mó­wić na zwie­dze­nie szpi­ta­la, w któ­rym wła­śnie uśmier­ci­li bo­ha­ter­kę swej po­wie­ści. Po­eci i fi­lo­zo­fo­wie, któ­rzy dźwięcz­ną pro­zą i po­ezją opie­wa­ją śmierć-wy­ba­wi­ciel­kę, bled­ną, gdy uj­rzą przy so­bie tego swe­go naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la. Sta­ra to hi­sto­ria: Le­opar­di, naj­więk­szy po­eta współ­cze­snych Włoch, któ­ry od mło­dzień­czych lat w prze­pięk­nych ry­mach tę­sk­nił do śmier­ci, pierw­szy uciekł prze­ra­żo­ny z Ne­apo­lu na­wie­dzo­ne­go przez cho­le­rę. Na­wet wiel­ki Mon­ta­igne, któ­re­go ro­zum­ne me­dy­ta­cje o śmier­ci wy­star­cza­ją, aby go uczy­nić nie­śmier­tel­nym, uciekł jak za­jąc, gdy w Bor­de­aux wy­bu­chła za­ra­za. Sta­ry, mru­kli­wy Scho­pen­hau­er, naj­więk­szy współ­cze­sny fi­lo­zof – któ­re­go pod­sta­wą twier­dzeń było za­prze­cze­nie ży­cia – prze­ry­wał każ­dą roz­mo­wę o śmier­ci. Przy­pusz­czam, że naj­krwaw­sze książ­ki wo­jen­ne zo­sta­ły na­pi­sa­ne przez spo­koj­nych oby­wa­te­li z dala od da­le­ko­no­śnych ar­mat. Au­to­rzy, któ­rzy z roz­ko­szą każą czy­tel­ni­kom być świad­ka­mi sek­su­al­nych or­gii, by­wa­ją zwy­kle bar­dzo mier­ny­mi wy­ko­naw­ca­mi ta­kich scen w rze­czy­wi­sto­ści. Znam tyl­ko je­den wy­ją­tek od tego pra­wi­dła: Guy de Mau­pas­san­ta, ale też wi­dzia­łem, jak zszedł przez to do gro­bu.

Zda­ję so­bie spra­wę, że nie­któ­re sce­ny w mej książ­ce od­by­wa­ją się na trud­nym do okre­śle­nia po­gra­ni­czu rze­czy­wi­sto­ści z fan­ta­zją, owym nie­bez­piecz­nym te­re­nie, na któ­rym roz­bi­ły się nie­jed­ne pa­mięt­ni­ki i gdzie na­wet Go­ethe za­tra­cił ścież­kę, pi­sząc Dich­tung und Wahr­he­it.

Uczy­ni­łem wszyst­ko, co mo­głem, aby za po­mo­cą kil­ku zna­nych tech­nicz­nych sztu­czek nadać nie­któ­rym epi­zo­dom po­zór cie­ka­wych opo­wia­dań. Jest to osta­tecz­nie kwe­stia for­my. Był­bym bar­dzo za­do­wo­lo­ny, gdy­bym wie­dział, że mi się to uda­ło. Nie żą­dam, aby mi sta­le wie­rzo­no. I bez tego dość mam od­po­wie­dzial­no­ści.

Naj­więk­szym au­to­rem zaj­mu­ją­cych hi­sto­rii jest ży­cie. Lecz czyż ży­cie za­wsze mówi praw­dę? Nie zmie­nia się ono, nie wpły­wa nań ani czas, ani los, obo­jęt­ne jest na ludz­kie tro­ski i ra­do­ści, mil­czą­ce i ta­jem­ni­cze jak sfinks. Ale nasz świat, ową sce­nę z od­gry­wa­ją­cą się na niej usta­wicz­ną tra­ge­dią, sta­le zmie­nia mi­strzow­ska ręka wiel­kie­go re­ży­se­ra, aby wi­dzo­wie nie zmę­czy­li się nud­nym me­lo­dra­ma­tem; tre­ścią jego jest bez­sen­sow­na go­ni­twa za szczę­ściem, sta­rą zaś i zna­ną ni­cią prze­wod­nią – śmierć. Świat, w któ­rym ży­li­śmy wczo­raj, nie był świa­tem dzi­siej­szym. Nie­wzru­sze­nie i bez od­po­czyn­ku zmie­rza on przez nie­skoń­czo­ność do za­gła­dy, my zaś idzie­my wraz z nim. „Ża­den czło­wiek nie ką­pie się dwu­krot­nie w tej sa­mej rze­ce” – mó­wił He­ra­klit. Jed­ni z nas peł­za­ją na ko­la­nach, dru­dzy jadą kon­no lub au­tem, inni prze­ści­ga­ją w sa­mo­lo­tach go­łę­bie pocz­to­we. A wła­ści­wie do po­śpie­chu nie ma po­wo­dów; mo­że­my być zu­peł­nie pew­ni, iż osią­gnie­my cel we wła­ści­wym cza­sie.

Tak jest, świat, w któ­rym ży­łem za cza­sów mło­do­ści, nie był po­dob­ny do dzi­siej­sze­go (a przy­najm­niej tak mi się wy­da­je). Są­dzę, że bę­dzie to zda­nie rów­nież tych, któ­rzy czy­ta­jąc tę książ­kę będą szu­ka­li prze­szło­ści. Nie ma dziś roz­bój­ni­ków ma­ją­cych im­po­nu­ją­cą licz­bę ośmiu mor­derstw na su­mie­niu, któ­rzy za­pra­sza­li­by ob­ce­go, aby prze­spał się na ich ma­te­ra­cu w zbu­rzo­nej Me­sy­nie; pod ru­ina­mi wil­li Ne­ro­na w Ka­la­brii nie śpi już snem ty­siąc­let­nim gra­ni­to­wy sfinks; wście­kłe szczu­ry, któ­re mnie tak prze­ra­ża­ły w dziel­ni­cach Ne­apo­lu za­ra­żo­ne­go cho­le­rą, od daw­na już po­wró­ci­ły do swych gniazd w klo­akach miej­skich z cza­sów ce­sar­stwa rzym­skie­go; na Ana­ca­pri moż­na dziś po­je­chać au­tem, na szczyt Jung­frau pro­wa­dzi ko­lej, a na Mat­ter­horn wspi­na­ją się tu­ry­ści po sznu­ro­wych dra­bi­nach.

W mo­jej mroź­nej oj­czyź­nie sto­ją nadal jo­dły i so­sny chro­nią­ce pa­mięć mego dzie­ciń­stwa. Wpraw­dzie po­szar­pa­ły je bu­rze cza­su, lecz ci sta­rzy gre­na­die­rzy mają jesz­cze moc­ne pnie, we wło­sach ich leży śnieg, a szron bie­li im bro­dy do chwi­li, gdy na­dej­dzie wy­ba­wi­ciel­ka, nio­są­ca skost­nia­łym ludz­kim du­szom świer­got pta­ków, słoń­ce i ra­dość; ane­mo­ny bu­dzą się wów­czas wśród top­nie­ją­ce­go śnie­gu i we­so­ło są­czą­cych się po­to­ków.

Rze­ki śpie­wa­ją w mym kra­ju nadal, lecz umil­kły dziś har­fy wod­nic. Nie tań­czą już gno­my wśród śpią­cych kwia­tów w cza­sie let­nich nocy. Umar­ła pięk­na, błę­kit­no­oka pieśń lu­do­wa. W da­le­kim kra­ju, gdzie słoń­ce nig­dy nie za­cho­dzi, żyją jesz­cze La­poń­czy­cy i re­ni­fe­ry, pro­wa­dząc ko­czow­ni­cze, sa­mot­ne ży­cie. Pod­czas ostrych zim może i dzi­siaj jesz­cze za sa­nia­mi, zdą­ża­ją­cy­mi przez za­mar­z­nię­te je­zio­ro na pa­ster­kę, pę­dzi dy­szą­ca zgra­ja zgłod­nia­łych wil­ków o oczach ża­rzą­cych się jak wę­gle.

Ry­cer­ski, sta­ry niedź­wiedź, któ­ry nie­gdyś za­stą­pił mnie i Ri­stin dro­gę w Si­lva­gor­ge, od daw­na prze­niósł się na po­lo­wa­nia do wiecz­no­ści. Przez spie­nio­ny po­tok, któ­ry prze­pły­ną­łem z la­poń­ską dziew­czy­ną, prze­rzu­co­no most ko­le­jo­wy, a górę, gdzie prze­by­wał sta­ry, jed­no­oki Sta­lo, roz­sa­dzo­no, aby zbu­do­wać tu­nel. Sta­do bia­łych re­ni­fe­rów roz­pro­szy­ło się i srebr­ne ich dzwon­ki nie dzwo­nią już w mil­czą­cych la­sach wo­kół Fors­stu­ga­nu. Nie ma też ma­łe­go lud­ku, któ­ry miesz­kał w ciem­no­ściach pod na­mio­ta­mi La­poń­czy­ków; nikt nie wie, co się z nim sta­ło. La­poń­czy­cy mó­wią, że gno­my nie przy­no­szą już dzi­siaj po­ży­wie­nia niedź­wie­dziom śpią­cym w zi­mo­wych le­go­wi­skach. Dla­te­go mało ich jest te­raz w La­po­nii. Za­cza­ro­wa­na góra tak­że opu­sto­sza­ła. Ostat­nia wiedź­ma daw­no już ule­cia­ła Bóg wie do­kąd na swym sta­ro­świec­kim sa­mo­lo­cie. Błą­ka­ją się jesz­cze w pa­mię­ci ludz­kiej czar­no­księż­ni­cy i po­nu­re na­rzę­dzia tor­tur, a ską­pe kar­ły pil­nu­ją zło­ta, któ­re cza­row­ni­ca przed uciecz­ką zde­po­no­wa­ła u bo­ga­czy na wy­so­ki pro­cent i na czas nie­ogra­ni­czo­ny.

Le­śne bo­gin­ki i ru­sał­ki ist­nie­ją jesz­cze do dzi­siaj. Nie­któ­rzy mó­wią, że mają one po­stać pięk­nych dziew­cząt o go­rą­cych ustach, błysz­czą­cych oczach i bia­łych ko­bie­cych ra­mio­nach, że mają ludz­kie du­sze. Inni utrzy­mu­ją, że są to wła­ści­wie tyl­ko pta­ki o bo­ga­tym, barw­nym upie­rze­niu; wa­bią one cza­ru­ją­cy­mi to­na­mi pie­śni, któ­re sa­mot­ne­go wę­drow­ni­ka spro­wa­dza­ją na ma­now­ce, co­raz da­lej i da­lej od celu po­dró­ży. Je­że­li spo­tka kto wiedź­mę le­śną, po­wi­nien na­tych­miast uciec; lecz zgi­nie, je­że­li się od­wró­ci, żeby na nią spoj­rzeć. Oto­czy mu ra­mio­na­mi szy­ję, spło­szy sen z oczu i wy­ssie szpik z krę­go­słu­pa, za­nim opu­ści swą ofia­rę. Czło­wiek, któ­ry ją na­po­tka, zmie­nia się zu­peł­nie, stro­ni od wszyst­kich, cho­dzi wła­sny­mi dro­ga­mi, a lu­dzie mó­wią, że ma źle w gło­wie.

Zda­je mi się, że dziś mniej się spo­ty­ka gno­mów niż za cza­sów mo­je­go dzie­ciń­stwa, a jed­nak nie mogę uwie­rzyć, aby kto­kol­wiek z osób czy­ta­ją­cych roz­dział o La­po­nii od­wa­żył się za­prze­czyć, że owej nocy w Fors­stu­ga­nie sie­dział na sto­le praw­dzi­wy kra­sno­lu­dek, ostroż­nie cią­gną­cy de­wiz­kę przy moim ze­gar­ku. Oczy­wi­ście był to kra­sno­lu­dek naj­praw­dziw­szy! A któż inny, jak nie on? Mó­wię wam, że wi­dzia­łem go naj­do­kład­niej, usiadł­szy na łóż­ku, a było to w chwi­li, gdy ło­jów­ka mi­go­ta­ła, bli­ska za­ga­śnię­cia. Sta­ry Lars An­ders w Fors­stu­ga­nie i mat­ka Ker­stin daw­no już po­mar­li, ale mały kra­sno­lu­dek żyje jesz­cze gdzieś w da­le­kiej La­po­nii. Tyl­ko my, lu­dzie, umie­ra­my!

Mó­wio­no mi, że ist­nie­ją tacy, któ­rzy przez całe ży­cie nig­dy nie wi­dzie­li kra­sno­lud­ka. Współ­czu­ję im głę­bo­ko, gdyż wie­le stra­ci­li! Są­dzę, że są chy­ba krót­ko­wzrocz­ni. Może ze­psu­li so­bie oczy nad­mier­nym czy­ta­niem w szko­le? A może dzie­je się to dla­te­go, że dzie­ci wy­glą­da­ją dziś tak po­waż­nie i są prze­mą­drza­łe, a wy­ra­sta­ją bez my­śli i ma­rzeń na zgorzk­nia­łych lu­dzi nie­ma­ją­cych ani spo­ko­ju w du­szy, ani uczu­cia w ser­cach, ani chę­ci do ży­cia, ani od­wa­gi śmier­ci.

Lu­dzie dzi­siej­si mar­nu­ją zbyt wie­le cza­su na wy­słu­chi­wa­nie słów i my­śli in­nych. Le­piej by czy­ni­li, słu­cha­jąc wię­cej w spo­ko­ju i sku­pie­niu wła­snych my­śli. Wie­dzę mo­że­my przej­mo­wać od in­nych, lecz mą­dro­ści mu­si­my się na­uczyć sami. Źró­dło jej bie­rze po­czą­tek w nas sa­mych, z mil­czą­cej głę­bi na­szych sa­mot­nych roz­my­ślań i ma­rzeń. Woda jej jest prze­zro­czy­sta i zim­na jak praw­da – lecz smak ma gorz­ki jak łzy.

Axel Mun­the

Rzym, Vil­la Sve­zia

Maj 1931

Księga z San Michele

Подняться наверх