Читать книгу Księga z San Michele - Axel Munthe - Страница 4
I. PRZEDMOWA
ОглавлениеSklasyfikowanie Księgi z San Michele sprawia krytykom trudności. Wcale mnie to nie dziwi. Niektórzy nazywają ją „autobiografią”, inni – „wspomnieniami lekarza”.
Sądzę, że obydwa te określenia nie są trafne. Aby napisać historię mego życia, nie potrzebowałbym na to kilkuset stron, nawet gdybym nie chciał opuścić najsmutniejszych jej rozdziałów. Mogę tylko stwierdzić, że nie miałem zamiaru pisać o sobie, przeciwnie, usilnie starałem się być obiektywnym. Jeżeli mimo to książka niniejsza stała się autobiografią, to sądząc po powodzeniu, jakim się cieszy, można by przypuszczać, iż najprostszą metodą pisania książki o sobie samym jest pisanie jej z myślą, że się pisze o kimś zupełnie innym.
Należy tylko siedzieć spokojnie w fotelu, wsłuchiwać się w oddalony gwar ludzkich głosów i oślepłym okiem patrzyć wstecz na swoje życie. Jeszcze lepiej byłoby położyć się w trawie, patrzeć w niebo i nie myśleć o niczym. Wystarczy tak przez chwilę słuchać ciszy, a wnet lasy i pola zaczynają rozbrzmiewać jasnymi ptaszęcymi głosikami, zjawiają się różne stworzenia, opowiadając troski i radości swoją własną mową, która staje się nagle zrozumiała. A wsłuchawszy się jeszcze dokładniej w otaczający nas świat można spostrzec, że nawet przedmioty szepcą w swej martwocie: – Nieprawda, żeś samotny! Nieprawda, że umrzesz!
Nazywanie mojej książki „wspomnieniami lekarza” wydaje mi się jeszcze bardziej niewłaściwe. Jej wyzywająca bezpośredniość, śmiała prawdomówność, jasność są mało odpowiednie do tak pompatycznego tytułu. Lekarz ma chyba prawo na równi z innymi ludźmi śmiać się niekiedy z samego siebie, zachować pogodę ducha, a nawet wolno mu może czasem drwić z niektórych kolegów, jeżeli gotów jest ponieść tego konsekwencje. Nie ma on tylko prawa wyśmiewać swych pacjentów. Jeszcze gorzej byłoby, oczywiście, gdybym wraz z nimi płakał; lekarz płaczliwy nie jest lekarzem dobrym.
Stary doktor w ogóle powinien się zastanowić, zanim przystąpi do spisywania pamiętników. Na pewno postąpi lepiej, zachowując dla siebie wszystko, co widział i czego się nauczył o życiu i śmierci. Pamiętniki nie są potrzebne, lepiej dać zmarłym spokój, a żywym pozostawić złudzenie.
Pewien sławny krytyk nazwał moją opowieść księgą o śmierci. Może miał słuszność. Śmierć rzadko ustępuje z mych myśli: Non nasce in me pensier che non vi sia dentro scolpita la morte1, pisał Michelangelo do Vasariego.
Jakże długo walczyłem z mym posępnym kolegą. Pokonywał mnie często i widziałem, jak kładł kolejno wszystkich, których usiłowałem przed nim obronić. Pisząc tę książkę obserwowałem, jak żyli, cierpieli i umierali. Mogę im jedynie poświęcić wspomnienie. Byli to skromni i prości ludzie, nad ich grobami nie stoją marmurowe krzyże, o wielu z nich zapomniano, jeszcze zanim pomarli. Teraz jest już im dobrze.
Stara Maria porta-lettere, która przez trzydzieści lat wchodziła boso po siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu fenickich stopniach, przynosząc mi listy, roznosi teraz pocztę w niebie; a zacny Pacciale pali spokojnie fajeczkę i spogląda na bezkresne morze, jak niegdyś z pergoli na San Michele. Mój przyjaciel Arcangelo Fusco, zamiatacz ulic z Quartier Montparnasse, zmiata teraz pył gwiaździsty ze złotych flizów nieba. Między dwoma wspaniałymi szeregami kolumn z lapis lazuli chodzi mały monsieur Alphonse, ulubieniec Siostrzyczek Ubogich, ubrany w nowiutki surdut pittsburskiego milionera; uroczyście kłania się ukochanym cylindrem każdemu spotkanemu świętemu, jak pozdrawiał niegdyś wszystkich przyjaciół, przejeżdżając moją wiktorią po Corso. John, błękitnooki chłopczyna nieznający ojca, dziecko, które się nigdy nie śmiało, igra teraz wesoło z innymi szczęśliwymi dziećmi w dawnym dziecięcym pokoju Jezuska; nauczył się też wreszcie uśmiechać. Pokój pełen jest kwiatów, przez otwarte okno wlatują i wylatują rozśpiewane ptaki, a od czasu do czasu zagląda do dzieci Madonna, bacząc, aby im na niczym nie zbywało. Matka Johna, która go tak pieczołowicie pielęgnowała na Avenue de Villiers, jest jeszcze z nami. Widziałem ją niedawno. Biedna prostytutka Flopette wygląda w swej milutkiej, białej sukni o dziesięć lat młodziej niż wówczas, gdy ją spotkałem w nocnej kawiarni na bulwarze; jest obecnie pokojową u Marii Magdaleny.
W skromnym kącie nieba mieści się cmentarz psów. Są tu wszyscy moi przyjaciele; ciała ich spoczywają w miejscach, gdzie je złożyłem: pod cyprysami przy starej wieży; lecz ich wierne serca zostały przyjęte do raju. Święty Roch, mały dobrotliwy patron psów, jest dozorcą cmentarnym, a cierpliwa, stara miss Hall przynosi często kwiaty na grób Tappia. Nawet nicponia Billy’ego, pijaczynę-pawiana, który zapalił trumnę don Giacinta, przyjęto tutaj i dano mu miejsce w ostatnim rzędzie na cmentarzu dla małp, dość odosobnione co prawda, bo święty Piotr, zbadawszy pawiana dokładnie, wziął go w pierwszej chwili za człowieka, gdyż od Billy’ego tak czuć było wódkę! Don Giacinto, najbogatszy kapłan na Capri, który nigdy nie dał solda żebrakowi, smaży się nadal w trumnie, a byłemu rzeźnikowi, który rozżarzonymi szpilkami oślepiał przepiórki, diabeł własnoręcznie wykłuł oczy w przystępie zawodowej zazdrości.
Pewien krytyk osądził, że w książce mojej znajduje się dość materiału, aby wielu autorów zaopatrzyć na całe życie w tematy do zajmujących nowel. Niechże sobie z niej czerpią do woli; materiał ten nie jest już mi potrzebny. Wykorzystawszy swe literackie zdolności do wystawiania recept, nie zabiorę się teraz do pisania sensacyjnych powieści – za późno zresztą na to. Gdybym pomyślał o tym wcześniej, może nie byłbym dziś tym, czym jestem. Oczywiście, milsze i wygodniejsze jest siedzenie w fotelu i pisanie powieści niż przebijanie się z trudem przez życie i zbieranie do nich materiału. Z pewnością łatwiej opisać choroby i śmierć, niż je zwalczać; przyjemniej jest knuć ponury spisek, niż być przezeń bez ostrzeżenia zaskoczonym. Czemu jednak pisarze sami nie zbierają sobie tematów? Czynią to nader rzadko. Prowadząc uporczywie swych czytelników do dzielnicy ubogich, prawie nigdy nie bywają tam osobiście; specjaliści od chorób i śmierci dają się rzadko namówić na zwiedzenie szpitala, w którym właśnie uśmiercili bohaterkę swej powieści. Poeci i filozofowie, którzy dźwięczną prozą i poezją opiewają śmierć-wybawicielkę, bledną, gdy ujrzą przy sobie tego swego najlepszego przyjaciela. Stara to historia: Leopardi, największy poeta współczesnych Włoch, który od młodzieńczych lat w przepięknych rymach tęsknił do śmierci, pierwszy uciekł przerażony z Neapolu nawiedzonego przez cholerę. Nawet wielki Montaigne, którego rozumne medytacje o śmierci wystarczają, aby go uczynić nieśmiertelnym, uciekł jak zając, gdy w Bordeaux wybuchła zaraza. Stary, mrukliwy Schopenhauer, największy współczesny filozof – którego podstawą twierdzeń było zaprzeczenie życia – przerywał każdą rozmowę o śmierci. Przypuszczam, że najkrwawsze książki wojenne zostały napisane przez spokojnych obywateli z dala od dalekonośnych armat. Autorzy, którzy z rozkoszą każą czytelnikom być świadkami seksualnych orgii, bywają zwykle bardzo miernymi wykonawcami takich scen w rzeczywistości. Znam tylko jeden wyjątek od tego prawidła: Guy de Maupassanta, ale też widziałem, jak zszedł przez to do grobu.
Zdaję sobie sprawę, że niektóre sceny w mej książce odbywają się na trudnym do określenia pograniczu rzeczywistości z fantazją, owym niebezpiecznym terenie, na którym rozbiły się niejedne pamiętniki i gdzie nawet Goethe zatracił ścieżkę, pisząc Dichtung und Wahrheit.
Uczyniłem wszystko, co mogłem, aby za pomocą kilku znanych technicznych sztuczek nadać niektórym epizodom pozór ciekawych opowiadań. Jest to ostatecznie kwestia formy. Byłbym bardzo zadowolony, gdybym wiedział, że mi się to udało. Nie żądam, aby mi stale wierzono. I bez tego dość mam odpowiedzialności.
Największym autorem zajmujących historii jest życie. Lecz czyż życie zawsze mówi prawdę? Nie zmienia się ono, nie wpływa nań ani czas, ani los, obojętne jest na ludzkie troski i radości, milczące i tajemnicze jak sfinks. Ale nasz świat, ową scenę z odgrywającą się na niej ustawiczną tragedią, stale zmienia mistrzowska ręka wielkiego reżysera, aby widzowie nie zmęczyli się nudnym melodramatem; treścią jego jest bezsensowna gonitwa za szczęściem, starą zaś i znaną nicią przewodnią – śmierć. Świat, w którym żyliśmy wczoraj, nie był światem dzisiejszym. Niewzruszenie i bez odpoczynku zmierza on przez nieskończoność do zagłady, my zaś idziemy wraz z nim. „Żaden człowiek nie kąpie się dwukrotnie w tej samej rzece” – mówił Heraklit. Jedni z nas pełzają na kolanach, drudzy jadą konno lub autem, inni prześcigają w samolotach gołębie pocztowe. A właściwie do pośpiechu nie ma powodów; możemy być zupełnie pewni, iż osiągniemy cel we właściwym czasie.
Tak jest, świat, w którym żyłem za czasów młodości, nie był podobny do dzisiejszego (a przynajmniej tak mi się wydaje). Sądzę, że będzie to zdanie również tych, którzy czytając tę książkę będą szukali przeszłości. Nie ma dziś rozbójników mających imponującą liczbę ośmiu morderstw na sumieniu, którzy zapraszaliby obcego, aby przespał się na ich materacu w zburzonej Mesynie; pod ruinami willi Nerona w Kalabrii nie śpi już snem tysiącletnim granitowy sfinks; wściekłe szczury, które mnie tak przerażały w dzielnicach Neapolu zarażonego cholerą, od dawna już powróciły do swych gniazd w kloakach miejskich z czasów cesarstwa rzymskiego; na Anacapri można dziś pojechać autem, na szczyt Jungfrau prowadzi kolej, a na Matterhorn wspinają się turyści po sznurowych drabinach.
W mojej mroźnej ojczyźnie stoją nadal jodły i sosny chroniące pamięć mego dzieciństwa. Wprawdzie poszarpały je burze czasu, lecz ci starzy grenadierzy mają jeszcze mocne pnie, we włosach ich leży śnieg, a szron bieli im brody do chwili, gdy nadejdzie wybawicielka, niosąca skostniałym ludzkim duszom świergot ptaków, słońce i radość; anemony budzą się wówczas wśród topniejącego śniegu i wesoło sączących się potoków.
Rzeki śpiewają w mym kraju nadal, lecz umilkły dziś harfy wodnic. Nie tańczą już gnomy wśród śpiących kwiatów w czasie letnich nocy. Umarła piękna, błękitnooka pieśń ludowa. W dalekim kraju, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, żyją jeszcze Lapończycy i renifery, prowadząc koczownicze, samotne życie. Podczas ostrych zim może i dzisiaj jeszcze za saniami, zdążającymi przez zamarznięte jezioro na pasterkę, pędzi dysząca zgraja zgłodniałych wilków o oczach żarzących się jak węgle.
Rycerski, stary niedźwiedź, który niegdyś zastąpił mnie i Ristin drogę w Silvagorge, od dawna przeniósł się na polowania do wieczności. Przez spieniony potok, który przepłynąłem z lapońską dziewczyną, przerzucono most kolejowy, a górę, gdzie przebywał stary, jednooki Stalo, rozsadzono, aby zbudować tunel. Stado białych reniferów rozproszyło się i srebrne ich dzwonki nie dzwonią już w milczących lasach wokół Forsstuganu. Nie ma też małego ludku, który mieszkał w ciemnościach pod namiotami Lapończyków; nikt nie wie, co się z nim stało. Lapończycy mówią, że gnomy nie przynoszą już dzisiaj pożywienia niedźwiedziom śpiącym w zimowych legowiskach. Dlatego mało ich jest teraz w Laponii. Zaczarowana góra także opustoszała. Ostatnia wiedźma dawno już uleciała Bóg wie dokąd na swym staroświeckim samolocie. Błąkają się jeszcze w pamięci ludzkiej czarnoksiężnicy i ponure narzędzia tortur, a skąpe karły pilnują złota, które czarownica przed ucieczką zdeponowała u bogaczy na wysoki procent i na czas nieograniczony.
Leśne boginki i rusałki istnieją jeszcze do dzisiaj. Niektórzy mówią, że mają one postać pięknych dziewcząt o gorących ustach, błyszczących oczach i białych kobiecych ramionach, że mają ludzkie dusze. Inni utrzymują, że są to właściwie tylko ptaki o bogatym, barwnym upierzeniu; wabią one czarującymi tonami pieśni, które samotnego wędrownika sprowadzają na manowce, coraz dalej i dalej od celu podróży. Jeżeli spotka kto wiedźmę leśną, powinien natychmiast uciec; lecz zginie, jeżeli się odwróci, żeby na nią spojrzeć. Otoczy mu ramionami szyję, spłoszy sen z oczu i wyssie szpik z kręgosłupa, zanim opuści swą ofiarę. Człowiek, który ją napotka, zmienia się zupełnie, stroni od wszystkich, chodzi własnymi drogami, a ludzie mówią, że ma źle w głowie.
Zdaje mi się, że dziś mniej się spotyka gnomów niż za czasów mojego dzieciństwa, a jednak nie mogę uwierzyć, aby ktokolwiek z osób czytających rozdział o Laponii odważył się zaprzeczyć, że owej nocy w Forsstuganie siedział na stole prawdziwy krasnoludek, ostrożnie ciągnący dewizkę przy moim zegarku. Oczywiście był to krasnoludek najprawdziwszy! A któż inny, jak nie on? Mówię wam, że widziałem go najdokładniej, usiadłszy na łóżku, a było to w chwili, gdy łojówka migotała, bliska zagaśnięcia. Stary Lars Anders w Forsstuganie i matka Kerstin dawno już pomarli, ale mały krasnoludek żyje jeszcze gdzieś w dalekiej Laponii. Tylko my, ludzie, umieramy!
Mówiono mi, że istnieją tacy, którzy przez całe życie nigdy nie widzieli krasnoludka. Współczuję im głęboko, gdyż wiele stracili! Sądzę, że są chyba krótkowzroczni. Może zepsuli sobie oczy nadmiernym czytaniem w szkole? A może dzieje się to dlatego, że dzieci wyglądają dziś tak poważnie i są przemądrzałe, a wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi niemających ani spokoju w duszy, ani uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci.
Ludzie dzisiejsi marnują zbyt wiele czasu na wysłuchiwanie słów i myśli innych. Lepiej by czynili, słuchając więcej w spokoju i skupieniu własnych myśli. Wiedzę możemy przejmować od innych, lecz mądrości musimy się nauczyć sami. Źródło jej bierze początek w nas samych, z milczącej głębi naszych samotnych rozmyślań i marzeń. Woda jej jest przezroczysta i zimna jak prawda – lecz smak ma gorzki jak łzy.
Axel Munthe
Rzym, Villa Svezia
Maj 1931