Читать книгу Księga z San Michele - Axel Munthe - Страница 5

II. PRZED­MO­WA

Оглавление

Przy­by­łem do Lon­dy­nu, aby się na­tu­ra­li­zo­wać. Po­rę­czy­cie­lem moim miał być Hen­ry Ja­mes, któ­ry wła­śnie uzy­skał an­giel­skie oby­wa­tel­stwo. Ci­vis Bri­tan­ni­cus sum – mó­wił swym głę­bo­kim gło­sem. Wie­dział, że po­czy­ni­łem wie­le kro­ków, któ­re za­wio­dły, a sta­łem się zbyt nie­za­rad­ny, abym był zdol­ny po­móc in­nym. Zna mnie, wie­dział, co mnie cze­ka, i z ręką na mym ra­mie­niu za­py­tał, ja­kie mam dal­sze za­mia­ry. Od­rze­kłem, że chciał­bym po­rzu­cić Fran­cję na za­wsze i jak de­zer­ter ukryć się w mej sta­rej wie­ży, gdzie jest naj­wła­ściw­sze dla mnie miej­sce. Przy po­że­gna­niu przy­po­mniał radę, daną mi przed laty pod­czas po­by­tu na San Mi­che­le, abym na­pi­sał książ­kę o mo­jej sie­dzi­bie na wy­spie, któ­rą na­zwał naj­pięk­niej­szym za­kąt­kiem na zie­mi. Dla­cze­góż więc nie miał­bym na­pi­sać tej hi­sto­rii te­raz, gdy­by mi od­wa­gi star­czy­ło? Któż mógł­by opi­sać San Mi­che­le le­piej niż ja, któ­ry je zbu­do­wa­łem wła­sny­mi rę­ka­mi? Któż po­tra­fił­by le­piej opi­sać owe prze­pięk­ne frag­men­ty mar­mu­rów, roz­rzu­co­ne wo­ko­ło po ogro­dzie, w któ­rym nie­gdyś sta­ła wil­la Ty­be­riu­sza? A poza tym dla mnie, tak go­rą­co in­te­re­su­ją­ce­go się psy­cho­lo­gią, jak­że po­nęt­nym stu­dium by­ła­by po­sęp­na po­stać sta­re­go ce­sa­rza, któ­re­go zmę­czo­ne, cięż­kie kro­ki prze­mie­rza­ły mo­zai­ko­wą po­sadz­kę zna­le­zio­ną prze­ze mnie pod win­ni­cą, Dla czło­wie­ka nie­mo­gą­ce­go spać, a pra­gną­ce­go uciec od nę­dzy wła­sne­go ży­wo­ta, nie ma nic lep­sze­go niż pi­sa­nie książ­ki.

Były to jego ostat­nie sło­wa. Nig­dy już nie zo­ba­czy­łem mego przy­ja­cie­la.

Po­wró­ci­łem więc za­wsty­dzo­ny i przy­gnę­bio­ny do sta­rej wie­ży, do mej bez­płod­nej sa­mot­no­ści. W cza­sie, gdy każ­dy skła­da oj­czyź­nie swe ży­cie w ofie­rze, cho­dzi­łem po ciem­nej wie­ży bez ustan­ku, niby uwię­zio­ne zwie­rzę, a tym­cza­sem do­bie­ga­ły mnie wciąż świe­że wie­ści o cier­pie­niach i bó­lach. Od cza­su do cza­su, gdy nie­ubła­ga­ne świa­tło dzien­ne prze­sta­wa­ło drę­czyć me oczy, sze­dłem na San Mi­che­le po nowe wia­do­mo­ści. Znak an­giel­skie­go Czer­wo­ne­go Krzy­ża po­wie­wał nad nim, a dziel­nych, ran­nych wo­ja­ków uzdra­wia­ło to samo słoń­ce, któ­re wy­gna­ło mnie z uko­cha­ne­go domu. A co się ty­czy owych wie­ści… Cze­ka­nie wy­da­je się nie­skoń­cze­nie dłu­gie dla tych, któ­rym nic in­ne­go nie po­zo­sta­je. Lecz któż z nas miał­by od­wa­gę przy­znać się do tego, co od­czu­wa­li wszy­scy, że cię­żar wła­snej tro­ski wy­da­wał się lżej­szy, gdy wo­ko­ło każ­dy męż­czy­zna i każ­da ko­bie­ta po­grą­że­ni byli w ża­ło­bie, i że rana wła­snej pier­si go­iła się prę­dzej na wi­dok krwi są­czą­cej się z wie­lu in­nych ran.

Któż mógł­by się od­wa­żyć na uty­ski­wa­nie nad wła­snym lo­sem, gdy roz­strzy­ga­ły się losy świa­ta? Któż miał­by od­wa­gę ję­czeć z bólu, gdy tylu oka­le­czo­nych lu­dzi le­ża­ło na no­szach, mil­cząc i za­ci­ska­jąc zęby?

Wresz­cie bu­rza uci­chła. W sta­rej wie­ży pa­no­wa­ła nadal głę­bo­ka ci­sza. Ży­łem sa­mot­nie ze swym lę­kiem.

Czło­wiek stwo­rzo­ny zo­stał w ten spo­sób, aby mógł dźwi­gać swój krzyż; po to dane mu są sil­ne ra­mio­na. A znieść może on wie­le, je­że­li zdol­ny jest znieść sa­me­go sie­bie. Może żyć bez na­dziei, ra­do­ści, ksią­żek, na­wet bez mu­zy­ki, do­pó­ki może iść za bie­giem wła­snych my­śli, słu­chać śpie­wu pta­ka za oknem lub gło­su mo­rza z od­da­li. Po­wie­dzia­no mi na­wet w St. Dun­stan2, że czło­wiek po­tra­fi żyć bez świa­tła, lecz ci, któ­rzy o tym mó­wi­li, byli bo­ha­te­ra­mi. Je­dy­nie bez snu czło­wiek nie może żyć. Gdy prze­sta­łem spać, za­czą­łem pi­sać ni­niej­szą książ­kę – wszel­kie inne środ­ki uspo­ka­ja­ją­ce za­wio­dły. I po­wo­dze­nie sprzy­ja­ło mi wy­bit­nie. Bło­go­sła­wi­łem Hen­ry’ego Ja­me­sa za jego radę – gdyż za­czą­łem ostat­nio spać o wie­le le­piej. Pi­sa­nie książ­ki spra­wia­ło mi na­wet przy­jem­ność i wca­le się nie dzi­wię, że lu­dzie tyle pi­szą w ostat­nich cza­sach. Księ­gę o San Mi­che­le pi­sa­łem, nie­ste­ty, w cięż­kich oko­licz­no­ściach; od razu na po­cząt­ku pra­cy prze­szko­dził mi nie­spo­dzie­wa­ny in­truz. Usiadł na­prze­ciw mnie przy biur­ku i za­czął bar­dzo cha­otycz­nie prze­chwa­lać się swy­mi przej­ścia­mi, jak­by te głup­stwa mo­gły in­te­re­so­wać ko­go­kol­wiek poza nim sa­mym. Spo­sób, w jaki mi bez prze­rwy opo­wia­dał o róż­nych swych spra­wach, a w któ­rych za­wsze wy­stę­po­wał jako bo­ha­ter, był cał­kiem nie­an­giel­ski i prze­szka­dzał mi, gdyż wciąż zmu­szo­ny by­łem my­śleć, że ten mło­dy czło­wiek tyl­ko sa­me­go sie­bie wi­dzi w ko­smo­sie. Wy­da­wa­ło mi się, że prze­ko­na­ny jest o swym cał­ko­wi­tym ro­zu­mie­niu sta­ro­żyt­nej sztu­ki, ar­chi­tek­tu­ry, psy­cho­lo­gii, śmier­ci i ży­cia po­za­gro­bo­we­go. Me­dy­cy­na mu­sia­ła być jego ulu­bio­ną na­uką. Przed­sta­wił mi się jako neu­ro­log i pysz­nił się – jak tyłu in­nych – że był uczniem Char­co­ta.

Nie­chże Bóg ma w opie­ce jego pa­cjen­tów – po­my­śla­łem so­bie. Gdy wy­mie­nił na­zwi­sko wiel­kie­go mi­strza z Sal­pêtri­ère, zda­wa­ło mi się przez chwi­lę, że spo­tka­łem już tego mło­dzień­ca kie­dyś przed wie­lo­ma laty. Lecz na­tych­miast osą­dzi­łem, że to myśl śmiesz­na: mój gość wy­glą­dał mło­do i pro­mie­niał ra­do­ścią ży­cia, ja zaś czu­łem się umę­czo­ny i sta­ry. Jego nie­koń­czą­ce się prze­chwał­ki i pew­na sie­bie, zbyt gło­śna ha­ła­śli­wość dzia­ła­ły mi na ner­wy, a co gor­sza, za­czą­łem wkrót­ce poj­mo­wać, że mło­dzie­niec przez cały czas kpił ze mnie w ła­god­ny spo­sób, jak to bywa w zwy­cza­ju mło­dych lu­dzi w sto­sun­ku do star­szych. Nie­le­d­wie prze­ko­ny­wał mnie, iż nie ja, lecz on zbu­do­wał San Mi­che­le. Mó­wił, że ko­cha tę wy­sep­kę i miesz­kał­by tam za­wsze. Po­wie­dzia­łem mu wresz­cie, żeby mi dał spo­kój, że chcę na­pi­sać książ­kę o San Mi­che­le i od­ma­lo­wać w niej owe pięk­ne szcząt­ki mar­mu­rów z wil­li Ty­be­riu­sza.

– Bied­ny star­cze – rzekł ele­gant z po­błaż­li­wym uśmie­chem – bre­dzisz! Oba­wiam się, że nie mo­żesz na­wet od­czy­tać swe­go wła­sne­go pi­sma. Nie opo­wia­dasz wca­le o pięk­nych, mar­mu­ro­wych szcząt­kach wil­li Ty­be­riu­sza, lecz przez cały czas wy­do­sta­jesz z mro­ków za­po­mnie­nia drob­ne i ubo­gie frag­men­ty twe­go wła­sne­go zła­ma­ne­go ży­cia.

Tor­re di Ma­te­ri­ta, 1928

Księga z San Michele

Подняться наверх