Читать книгу Księga z San Michele - Axel Munthe - Страница 6

1. MŁO­DOŚĆ

Оглавление

Wysko­czy­łem na brzeg z ło­dzi, któ­ra przy­wio­zła mnie z Sor­ren­to. Chłop­cy gro­ma­da­mi ba­wi­li się mię­dzy prze­wró­co­ny­mi ło­dzia­mi i ką­pa­li w przy­pły­wie fal swe smu­kłe, brą­zo­we cia­ła. Sta­rzy ry­ba­cy w czer­wo­nych fry­gij­skich czap­kach ła­ta­li przed szo­pa­mi sie­ci. Po dru­giej stro­nie przy­sta­ni sta­ło sześć osio­dła­nych osłów w uprzę­żach ozdo­bio­nych bu­kie­ta­mi kwia­tów. Przy nich ty­leż dziew­cząt tań­czy­ło i śpie­wa­ło; każ­da mia­ła w czar­nych wło­sach wpię­te srebr­ne spa­del­la3, a na ra­mio­nach za­rzu­co­ną czer­wo­ną chust­kę. Osio­łek, któ­ry miał mnie za­nieść na Ca­pri, na­zy­wał się Ro­si­na, a dziew­czy­nie na imię było Gio­ia. W jej czar­nych oczach pa­li­ła się ogni­sta mło­dość, war­gi czer­wie­nia­ły niby sznur ko­ra­li na jej szyi, a gdy się śmia­ła, moc­ne, bia­łe zęby po­ły­ski­wa­ły jak per­ły. Mó­wi­ła, że ma do­pie­ro pięt­na­ście lat, ja zaś po­wie­dzia­łem so­bie skry­cie, że je­stem dziś młod­szy niż kie­dy­kol­wiek. Ale Ro­si­na była sta­ra, è an­ti­ca – mó­wi­ła Gio­ia. Usu­ną­łem się więc z sio­dła i wi­ją­cą się ścież­ką za­czą­łem się wspi­nać lek­kim kro­kiem do wio­ski. Przede mną bie­gła Gio­ia bosa i ukwie­co­na jak mło­da ba­chant­ka, a za mną, po­grą­żo­na w głę­bo­kiej za­du­mie, po­ty­ka­ła się w swych zgrab­nych, czar­nych bu­ci­kach sta­ra Ro­si­na z po­chy­lo­ną gło­wą i zwi­sa­ją­cy­mi usza­mi. Nie mia­łem cza­su na roz­my­śla­nia, by­łem pe­łen po­dzi­wu i za­chwy­tu, ser­ce prze­peł­nia­ła ra­dość ży­cia, świat wy­da­wał się pięk­ny, a ja mia­łem osiem­na­ście lat. Dro­ga wiła się wśród krza­ków gło­gu i kwit­ną­ce­go mir­tu. Gdzie­nieg­dzie wśród pach­ną­cych traw kwia­ty wzno­si­ły swe wdzięcz­ne głów­ki, aby się nam przyj­rzeć. Wie­lu z nich nig­dy nie wi­dzia­łem w kra­inie Lin­ne­usza.

– Jak się na­zy­wa ten kwiat? – spy­ta­łem Gio­ię.

Wy­ję­ła mi go z ręki i po­pa­trzy­ła na nie­go z czu­ło­ścią.

– Fio­re! – od­rze­kła.

– A ten? Spoj­rza­ła z tą samą tkli­wo­ścią.

– Fio­re! – od­par­ła.

– A ten?

– Fio­re! Bel­lo! Bel­lo!

Rwa­ła pach­ną­ce mir­ty, ale nie chcia­ła mi ich dać. Po­wie­dzia­ła, że są dla San Co­stan­za, pa­tro­na i obroń­cy Ca­pri, któ­ry jest cały ze sre­bra i tyle cu­dów uczy­nił. San Co­stan­zo bel­lo! Bel­lo!

W dłu­gim sze­re­gu zbli­ża­ły się do nas dziew­czę­ta nio­są­ce na gło­wach bry­ły po­ro­wa­tej lawy. Szły dum­ne, niby or­szak ka­ria­tyd z Erech­teum. Jed­na z nich dała mi z uśmie­chem po­ma­rań­czę. Była to sio­stra Gioi i wy­da­ła mi się jesz­cze pięk­niej­sza od niej. Tak, ośmio­ro ro­dzeń­stwa było w domu, a dwo­je in pa­ra­di­so. Oj­ciec, po­ła­wiacz ko­ra­li, prze­by­wał w „Bar­ba­rii”4. Spójrz­cie, jaki pięk­ny sznur ko­ra­li wła­śnie przy­słał! Che bel­la col­la­na, bel­la, bel­la!

– I ty je­steś pięk­na, Gio­ia, bel­la, bel­la!

– Tak – od­par­ła z pro­sto­tą.

Po­tkną­łem się o ja­kąś strza­ska­ną mar­mu­ro­wą ko­lum­nę.

– Roba di Tim­be­rio!5 – ob­ja­śni­ła Gio­ia. – Tim­be­rio cat­ti­vo6, Tim­be­rio mal’oc­chio7, Tim­be­rio ca­mor­ri­sta8 – i splu­nę­ła na mar­mur.

– Tak – rze­kłem, ma­jąc świe­żo w pa­mię­ci Ta­cy­ta i Swe­to­niu­sza. – Tim­be­rio cat­ti­vo!

Skrę­ci­li­śmy na wiej­ską dro­gę i do­tar­li­śmy do piaz­zy. Przy mu­rze nad brze­giem mo­rza sta­ło kil­ku ma­ry­na­rzy, przed oste­rią don An­to­nia sie­dzia­ło paru za­spa­nych miesz­kań­ców Ca­pri, a na stop­niach ko­ścio­ła kil­ku księ­ży ge­sty­ku­lo­wa­ło dzi­ko, pro­wa­dząc oży­wio­ną roz­mo­wę:

– Mo­ne­ta! Mo­ne­ta! Mol­to mo­ne­ta! Nien­te mo­ne­ta!9

Gio­ia pod­bie­gła i po­ca­ło­wa­ła rękę swe­go spo­wied­ni­ka, don Gia­cin­ta; był on praw­dzi­wym świę­tym, jak­kol­wiek na nie­go nie wy­glą­dał. Dziew­czy­na spo­wia­da­ła się dwa razy w cią­gu mie­sią­ca. A ile razy… ja? Nie spo­wia­da­łem się w ogó­le nig­dy.

Cat­ti­vo! Cat­ti­vo!

Czy Gio­ia opo­wie­dzia­ła­by don Gia­cin­to­wi, że tam, pod cy­try­no­wym drze­wem, po­ca­ło­wa­łem ją w po­li­czek?

Oczy­wi­ście nie!

Prze­szli­śmy przez wieś i sta­nę­li­śmy przy Pun­ta Tra­ga­ra.

– Mu­szę na­tych­miast wejść na szczyt tej ska­ły – po­wie­dzia­łem, wska­zu­jąc naj­bar­dziej stro­my wierz­cho­łek z trzech Fa­ra­glio­ni, błysz­czą­cych jak ame­ty­sty u na­szych stóp.

Gio­ia pew­na była, że nie po­tra­fił­bym tego do­ko­nać. Ja­kiś ry­bak pró­bo­wał kie­dyś zra­bo­wać stam­tąd jaja mew, ale zo­stał zrzu­co­ny do mo­rza przez złe­go du­cha, któ­ry prze­by­wa tam w po­sta­ci błę­kit­nej jasz­czur­ki, błę­kit­nej jak Gro­ta La­zu­ro­wa; pil­nu­je zło­te­go skar­bu ukry­te­go nie­gdyś przez sa­me­go Ty­be­riu­sza. Po­nad miłą wio­ską na tle za­chod­nie­go nie­ba wzno­sił się po­sęp­ny za­rys Mon­te So­la­ro, dzi­ko po­szar­pa­ny i nie­do­stęp­ny.

– Mu­szę się tam za­raz wy­brać! – zde­cy­do­wa­łem.

Jed­nak Gioi nie spodo­bał się ten plan. Stro­ma ścież­ka o sied­miu­set sie­dem­dzie­się­ciu sied­miu stop­niach, wy­ku­ta w ska­le przez sa­me­go „Tim­be­ria”, pro­wa­dzi wpraw­dzie na samą górę po zbo­czu, ale w po­ło­wie wy­so­ko­ści, w ciem­nym wą­wo­zie prze­by­wa strasz­li­wy wil­ko­łak, któ­ry po­żarł już wie­lu cri­stia­ni.

Scho­dy pro­wa­dzą na Ana­ca­pri; ale miesz­ka­ją tam je­dy­nie gen­te di mon­ta­gna10, lu­dzie bar­dzo źli; ża­den fo­re­stie­re11 nig­dy tam nie cho­dzi i ona nig­dy tam jesz­cze nie była. Le­piej wy­brać się do Vil­la Tim­be­rio, do Arco Na­tu­ra­le albo do Grot­ta Ma­tro­ma­nia.

– Nie, nie mam cza­su! – od­rze­kłem – mu­szę na­tych­miast wspiąć się wła­śnie na tę górę. Mó­wisz, żeby wró­cić na piaz­zę, gdyż za­rdze­wia­łe dzwo­ny sta­rej cam­pa­ni­li dzwo­nią już na po­łu­dnie, oznaj­mia­jąc, że mac­che­ro­ni są go­to­we? Ra­dzisz zjeść co­kol­wiek pod wiel­ką pal­mą ho­te­lu Pa­ga­no? Więc trzy da­nia i do­wol­na ilość wina kosz­tu­ją tyl­ko jed­ne­go lira…? Nie, szko­da cza­su, mu­szę na­tych­miast wspiąć się na tę górę.

– Ad­dio, Gio­ia, bel­la, bel­la! Ad­dio, Ro­si­na!

– Ad­dio, ad­dio, e pre­sto ri­tor­no!12

Ach, pre­sto ri­tor­no!

– E un paz­zo in­gle­se!13 – usły­sza­łem ostat­nie sło­wa z pą­so­wych ust Gioi, gdy bez­wied­nie pod­daw­szy się lo­so­wi, sze­dłem fe­nic­ki­mi stop­nia­mi w górę na Ana­ca­pri. Po dro­dze do­pę­dzi­łem sta­rą ko­bie­tę, nio­są­cą na gło­wie duży kosz po­ma­rańcz.

– Buon gior­no, si­gno­ri­no. – Po­sta­wiw­szy ko­szyk na zie­mi, po­da­ła mi po­ma­rań­czę. Na owo­cach le­ża­ła pa­czusz­ka li­stów i ga­zet, za­wią­za­na w czer­wo­ną chust­kę. Była to sta­ra Ma­ria por­ta-let­te­re14, przy­no­szą­ca dwa razy ty­go­dnio­wo pocz­tę na Ana­ca­pri. Póź­niej sta­ła się moją przy­ja­ciół­ką na całe ży­cie i by­łem obec­ny przy jej śmier­ci, gdy umie­ra­ła ma­jąc dzie­więć­dzie­siąt pięć lat. Po­grze­ba­ła mię­dzy li­sta­mi, wy­bra­ła naj­więk­szy i po­pro­si­ła, abym jej po­wie­dział, czy nie jest on dla Nan­ni­ny la cra­pa­ra15, któ­ra z ta­kim utę­sk­nie­niem cze­ka na „let­te­ra” od swe­go męża z Ame­ry­ki. Nie, list nie był dla niej. A może ten? Nie, ten jest dla si­gno­ry Des­de­mo­ny Vac­ca.

– Si­gno­ra Des­de­mo­na Vac­ca? – po­wtó­rzy­ła sta­ra nie­do­wie­rza­ją­co – może ma pan na my­śli la mo­glie de­lio scar­te­luz­zo16? – rze­kła z na­my­słem. Na­stęp­ny list był do si­gno­ra Ulis­sa De­si­de­ro.

– My­ślę, że pan mówi o moim ca­po­li­mo­ne17? – po­wie­dzia­ła sta­ra Ma­ria – taki sam list do­stał przed mie­sią­cem.

Na­stęp­ny był dla Gen­ti­lis­si­ma Si­gno­ri­na Ro­si­na Maz­za­rel­la. Zi­den­ty­fi­ko­wa­nie tej oso­by szło ja­koś trud­niej.

– Czy to la cac­cia­ca­val­la­ra18, czy la zop­pa­rel­la19? Może la ca­pa­to­sta20? La fe­mi­na an­ti­ca21? Albo ro­si­nel­la pane asciut­to22? A może la fes­se­ria23? – za­sta­na­wia­ła się dru­ga ko­bie­ta, któ­ra nas wła­śnie do­go­ni­ła, nio­sąc na gło­wie kosz z ry­ba­mi.

Tak, ten list mógł być dla fes­se­ria, gdy­by nie był dla tej pane e ci­pol­la24. Ale nie przy­szedł list ani dla Pe­pi­nel­li ncop­po u cam­po­san­to25, ani dla Ma­riu­cel­li ca­pa­ros­sa26, ani dla Gio­van­ni­ny am­maz­za­ca­ne27, któ­re ocze­ki­wa­ły la let­te­ra z Ame­ry­ki. Nie, przy­kro mi, ale nie mam dla nich nic. Ga­ze­ty były dla il re­ve­ren­do par­ro­co don An­to­nio di Giu­sep­pe i dla il ca­no­ni­co don Na­ta­le di Tom­ma­so – o tym sta­ra wie­dzia­ła, gdyż byli je­dy­ny­mi abo­nen­ta­mi. Par­ro­co był bar­dzo uczo­nym czło­wie­kiem: orien­to­wał się za­wsze, dla kogo li­sty były prze­zna­czo­ne. Ale dzi­siaj prze­by­wał w od­wie­dzi­nach u ar­cy­bi­sku­pa w Sor­ren­to i dla­te­go Ma­ria po­pro­si­ła mnie o prze­czy­ta­nie ad­re­sów. Nie wie­dzia­ła, ile ma lat, pa­mię­ta­ła tyl­ko, że roz­wo­zi­ła pocz­tę od pięt­na­ste­go roku ży­cia, od­kąd jej mat­ka mu­sia­ła za­nie­chać tego za­ję­cia. Nie umia­ła oczy­wi­ście czy­tać. Gdy jej opo­wie­dzia­łem, że przy­by­łem do Sor­ren­to z rana pocz­to­wym stat­kiem i że nic od tego cza­su nie ja­dłem, ofia­ro­wa­ła mi jesz­cze jed­ną po­ma­rań­czę, któ­rą zja­dłem ze skór­ką; dru­ga ko­bie­ta dała mi za­raz ze swe­go ko­sza parę frut­ti di mare, któ­re przy­pra­wi­ły mnie o sza­lo­ne pra­gnie­nie.

Czy na Ana­ca­pri jest obe­rża? Nie, Ana­rel­la, żona za­kry­stia­na, da mi do­bre­go owcze­go sera i szklan­kę świet­ne­go wina z win­ni­cy księ­dza don Dio­ni­sia, swe­go wuja. Wspa­nia­łe wino! Poza tym jest la bel­la Mar­ghe­ri­ta, o któ­rej na pew­no sły­sza­łem; ta, któ­rej ciot­ka wy­szła za mąż za un lord in­gle­se. Nie, nie wie­dzia­łem o tym, ale bar­dzo pra­gnął­bym po­znać la bel­la Mar­ghe­ri­ta.

Osią­gnę­li­śmy wresz­cie szczyt sied­miu­set sie­dem­dzie­się­ciu sied­miu schod­ków, sta­jąc pod łu­kiem u wej­ścia. Do ska­ły przy­twier­dzo­ne były jesz­cze cięż­kie, że­la­zne za­wia­sy daw­ne­go zwo­dzo­ne­go mo­stu. Znaj­do­wa­li­śmy się na Ana­ca­pri. U na­szych stóp le­ża­ła cała za­to­ka ne­apo­li­tań­ska: Ischia, Pro­ci­da, Po­sil­li­po po­ro­słe la­sa­mi pi­nii, bia­ła li­nia Ne­apo­lu mi­go­cą­ca w świe­tle słoń­ca, We­zu­wiusz w ró­żo­wej chmu­rze dymu, rów­ni­na Sor­ren­to pod Mon­te Sant’An­ge­lo i da­le­kie, po­kry­te jesz­cze śnie­giem Ape­ni­ny. Wprost nad na­szy­mi gło­wa­mi wzno­si­ła się ucze­pio­na stro­mej ska­ły, niby orle gniaz­do, mała roz­wa­lo­na ka­pli­ca. Ko­pu­ła się za­pa­dła, ale duże blo­ki muru, uło­żo­ne w dziw­ny de­seń niby sy­me­trycz­na sieć pod­pie­ra­ły kru­szą­ce się skle­pie­nie.

– Roba di Tim­be­rio – ob­ja­śnia­ła sta­ra Ma­ria.

– Jak się na­zy­wa ta ka­plicz­ka? – spy­ta­łem go­rącz­ko­wo.

– San Mi­che­le.

„San Mi­che­le! San Mi­che­le!” – za­brzmia­ło mi echem w ser­cu.

Obok ka­pli­cy stał sta­ry czło­wiek i ko­pał głę­bo­kie bruz­dy pod mło­de wi­no­ro­śle.

– Buon gior­no, ma­stro Vin­cen­zo!

I win­ni­ca, i sto­ją­cy w po­bli­żu niej do­mek na­le­ża­ły do nie­go. Zbu­do­wał go wła­sny­mi rę­ka­mi z ka­mie­ni i ce­gieł, z roba di Tim­be­rio le­żą­cych do­oko­ła w ogro­dzie. Ma­ria por­ta-let­te­re opo­wie­dzia­ła mu wszyst­ko, co o mnie wie­dzia­ła, i ma­stro Vin­cen­zo za­pro­po­no­wał mi, abym wy­pił szklan­kę wina i po­sie­dział w jego ogro­dzie. Po­pa­trzy­łem na do­mek, na ka­pli­cę i ser­ce za­czę­ło mi bić tak sil­nie, że za­le­d­wie mo­głem mó­wić.

– Chcę tam za­raz wejść – rze­kłem do Ma­rii.

Są­dzi­ła jed­nak, że le­piej bę­dzie, je­śli przed­tem pój­dę z nią i po­si­lę się nie­co, gdyż w prze­ciw­nym ra­zie nic już nie do­sta­nę. Głód i pra­gnie­nie skło­ni­ły mnie do pój­ścia za jej radą, jak­kol­wiek się wa­ha­łem. Ski­ną­łem więc w stro­nę ma­stra Vin­cen­za, da­jąc znak, że nie­dłu­go do nie­go po­wró­cę. Ustron­ny­mi dro­ga­mi do­szli­śmy wkrót­ce do ja­kiejś pia­zet­ty.

Ecco la bel­la Mar­ghe­ri­ta!

La bel­la Mar­ghe­ri­ta po­sta­wi­ła na sto­le w swym ogro­dzie bu­tel­kę z ró­żo­wym wi­nem i bu­kiet kwia­tów, po czym oznaj­mi­ła, że mac­che­ro­ni przy­go­tu­je za pięć mi­nut. Pięk­na była jak Flo­ra Ty­cja­na, o wspa­nia­łych ry­sach i czy­sto grec­kim pro­fi­lu. Przy­nio­sła wkrót­ce ol­brzy­mi ta­lerz mac­che­ro­ni i usia­dła przy mnie, przy­glą­da­jąc mi się z uśmie­chem i cie­ka­wo­ścią.

– Vino del par­ro­co28 – po­wta­rza­ła z dumą, ile­kroć na­peł­nia­ła mi szklan­kę. Wy­pi­łem za zdro­wie il par­ro­ca, za zdro­wie jej oraz ciem­no­okiej sio­stry, la bel­la Giu­lia, któ­ra na­de­szła z po­ma­rań­cza­mi ze­rwa­ny­mi w ogro­dzie. Ro­dzi­ce ich nie żyli, brat An­drea był ma­ry­na­rzem i Bóg wie, gdzie te­raz prze­by­wał; ale ich ciot­ka miesz­ka­ła we wła­snej wil­li na Ca­pri. Chy­ba mi wia­do­mo, że wy­szła za mąż za „lor­da in­gle­se”? Ależ tak, oczy­wi­ście, wiem o tym, tyl­ko za­po­mnia­łem jej na­zwi­ska.

– Lady Gran­dley – po­wie­dzia­ła la bel­la Mar­ghe­ri­ta z dumą.

Zdo­by­łem się jesz­cze na wy­pi­cie za jej po­myśl­ność, a po­tem nie przy­po­mi­nam so­bie nic wię­cej; pa­mię­tam tyl­ko sza­fi­ro­we nie­bo, ru­bi­no­we wino pro­bosz­cza i zło­to­wło­są, uśmiech­nię­tą Mar­ghe­ri­tę sie­dzą­cą obok mnie.

San Mi­che­le! – za­dźwię­cza­ło mi rap­tem w uszach, San Mi­che­le, ode­zwa­ło się echem głę­bo­ko w mym ser­cu.

– Ad­dio, bel­la Mar­ghe­ri­ta! – Ad­dio e pre­sto ri­tor­no! – Ach, to pre­sto ri­tor­no!

Sze­dłem z po­wro­tem pu­sty­mi uli­ca­mi, kie­ru­jąc się moż­li­wie naj­prost­szą dro­gą do celu. Na­de­szła wła­śnie świę­ta go­dzi­na sje­sty i cała wio­ska spa­ła. Osa­mot­nio­na le­ża­ła piaz­za w pra­żą­cym słoń­cu. Ko­ściół był za­mknię­ty i tyl­ko z otwar­tych na wpół drzwi szko­ły gmin­nej dud­nił w ci­szy sen­nie i mo­no­ton­nie sten­to­ro­wy głos wie­leb­ne­go ka­no­ni­ka don Na­ta­la.

– Io mi am­ma­zo, tui ti am­maz­zi, egli si am­maz­za, noi ci am­maz­zia­mo, voi vi am­maz­za­te, loro si am­maz­za­no29 – po­wta­rza­ło ryt­micz­nym chó­rem kil­ku­na­stu bo­sych chłop­ców, przy­sia­dłych wo­kół swe­go na­uczy­cie­la.

Ni­żej na dro­dze sta­ła rzym­ska ma­tro­na. Była to Ana­rel­la da­ją­ca mi przy­ja­ciel­skie zna­ki, abym się przy­bli­żył. Dla­cze­go po­sze­dłem do la bel­la Mar­ghe­ri­ta, za­miast do niej? Czyż­bym nie wie­dział, że jej ca­cia­val­lo to naj­lep­szy ser w ca­łej wsi? A co się ty­czy wina, to wia­do­mo każ­de­mu, że wino pro­bosz­cza nie może po­rów­nać się z wi­nem wie­leb­ne­go don Dio­ni­sia.

– Al­tro che il vino del par­ro­co!30 – do­da­ła z wie­le zna­czą­cym wzru­sze­niem ra­mion.

Gdy sie­dzia­łem pod jej per­go­lą przed bu­tel­ką bia­łe­go wina don Dio­ni­sia, za­świ­ta­ło mi, że Ana­rel­la mo­gła­by mieć słusz­ność, chcąc jed­nak być spra­wie­dli­wym, mu­sia­łem wy­pić całą bu­tel­kę, za­nim wy­po­wie­dzia­łem osta­tecz­ne zda­nie. Lecz gdy uśmiech­nię­ta cór­ka Ana­rel­li, Gio­con­da, na­la­ła mi dru­gą szklan­kę ze świe­żej bu­tel­ki, już się zde­cy­do­wa­łem: tak jest, bia­łe wino don Dio­ni­sia było świet­ne! Wy­glą­da­ło jak płyn­ne słoń­ce i sma­ko­wa­ło jak nek­tar bo­gów, a Gio­con­da, gdy na­peł­nia­ła moją pu­stą szklan­kę, wy­glą­da­ła jak mło­da Hebe.

– Al­tro che il vino del par­ro­co! Czy ci nie mó­wi­łam – śmia­ła się Ana­rel­la. – E un vino mi­ra­co­lo­so!

Rze­czy­wi­ście spra­wia­ło cuda, gdyż na­gle za­czą­łem mó­wić po wło­sku płyn­nie i z za­wrot­ną szyb­ko­ścią, bu­dząc gło­śny śmiech mat­ki i cór­ki. Uczu­łem wiel­ką przy­jaźń dla don Dio­ni­sia: po­do­ba­ło mi się jego imię i za­sma­ko­wa­ło jego wino; po­wie­dzia­łem, że chciał­bym go po­znać. Nic ła­twiej­sze­go – wie­czo­rem bę­dzie miał ka­za­nie w ko­ście­le do fi­glie di Ma­ria31.

– Bar­dzo jest uczo­ny – po­wie­dzia­ła Ana­rel­la – umie na pa­mięć imio­na wszyst­kich mę­czen­ni­ków i świę­tych, był na­wet w Rzy­mie i uca­ło­wał rękę pa­pie­ża.

A czy ona sama była w Rzy­mie? Nie. W Ne­apo­lu? Też nie. Raz tyl­ko na Ca­pri w dniu wła­sne­go ślu­bu, ale Gio­con­da nig­dy tam nie była; na Ca­pri prze­by­wa­ją sami gen­te ma­la­men­te32? Po­wie­dzia­łem Ana­rel­li, że wia­do­mo mi wszyst­ko o pa­tro­nie Ca­pri: wiem, ile uczy­nił cu­dów, wiem, że jest pięk­ny i cały z ma­syw­ne­go sre­bra. Na­stą­pi­ło kło­po­tli­we mil­cze­nie.

– Tak, oni mó­wią, że ich Co­stan­zo jest cały ze sre­bra – rzu­ci­ła wresz­cie Ana­rel­la, wzru­sza­jąc po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi – ale kto wie, chi lo sa? A co się ty­czy jego cu­dów, to moż­na je po­li­czyć na pal­cach. Sant’An­to­nio, pa­tron Ana­ca­pri, uczy­nił ich wię­cej niż sto. Al­tro che San Co­stan­zo! – Uczu­łem się na­raz zu­peł­nie po­zy­ska­ny dla Sant’An­to­nia i z ca­łe­go ser­ca chcia­łem wie­rzyć w moż­li­wość cudu, któ­ry oby mnie spro­wa­dził znów jak naj­prę­dzej do tej uro­czej wio­ski. Po­czci­wa Ana­rel­la mia­ła tyle za­ufa­nia do jego zdol­no­ści cu­do­twór­czych, że sta­now­czo od­mó­wi­ła przy­ję­cia pie­nię­dzy.

– Pa­ghe­re­te unal­tra vol­ta, za­pła­ci pan in­nym ra­zem!

– Ad­dio, Ana­rel­la, ad­dio, Gio­con­da!

– Ar­ri­ve­der­la, pre­sto ri­tor­no, Sant’An­to­nio vi be­ne­dic­ta! La Ma­don­na vi ac­com­pa­gni!33

Kie­dy wró­ci­łem, sta­ry ma­stro Vin­cen­zo pra­co­wał jesz­cze w swej win­ni­cy. Zie­mia, w któ­rej rył głę­bo­kie bruz­dy pod mło­de wi­no­ro­śla, pach­nia­ła ożyw­czo. Nie­kie­dy wy­do­by­wał z niej pły­tę ko­lo­ro­we­go mar­mu­ru albo ka­wał czer­wo­ne­go stiu­ku i wy­rzu­cał je za mur.

– Roba di Tim­be­rio – mó­wił.

Usia­dłem przy moim przy­ja­cie­lu na strza­ska­nej ko­lum­nie z czer­wo­ne­go gra­ni­tu.

– Era mol­to duro, trud­no ją roz­bić – po­wie­dział ma­stro Vin­cen­zo.

U mo­ich stóp grze­ba­ła w zie­mi kura, szu­ka­jąc ro­ba­ków, i na­gle spo­strze­głem tuż przede mną le­żą­cą mo­ne­tę. Pod­nio­słem ją i od razu po­zna­łem szla­chet­ną gło­wę Au­gu­sta. Di­vus Au­gu­stus Pa­ter. Mam ją do­tych­czas. Ma­stro Vin­cen­zo orzekł, że nie jest war­ta ani jed­ne­go ba­ioc­co34. Za­ło­żył so­bie sam ten ogród i wła­sny­mi rę­ka­mi za­sa­dził wszyst­kie te wi­no­ro­śle i figi.

– Cięż­ka to ro­bo­ta – mó­wił, po­ka­zu­jąc swe twar­de, zro­go­wa­cia­łe dło­nie – w gle­bie jest peł­no roba di Tim­be­rio.

Ko­lum­ny, ka­pi­te­le, roz­bi­te po­są­gi i te­ste di cri­stia­ni35, za­nim za­sa­dził wi­no­gro­na, mu­siał ko­pać głę­bo­ko, aby cały ten gruz usu­nąć. Ko­lum­ny roz­bił i zro­bił z nich scho­dy. Do bu­do­wy domu przy­da­ły mu się nie­któ­re ka­wa­ły mar­mu­ru. Resz­tę zrzu­cił w prze­paść. Sprzy­ja­ło mu jed­nak szczę­ście, bo nie­spo­dzia­nie zna­lazł pod do­mem duży pod­ziem­ny po­kój. Miał on ścia­ny czer­wo­ne jak ten ka­wa­łek mar­mu­ru tam pod brzo­skwi­nią, a za­ma­lo­wa­ne były sa­my­mi cri­stia­ni tut­ti spo­glia­ti, bal­lan­do come dei paz­zi36, któ­rzy trzy­ma­li w rę­kach kwia­ty i wi­no­gro­na.

Zdra­pa­nie tych ma­lo­wi­deł i po­kry­cie ce­men­tem ścian kosz­to­wa­ło go wie­le dni pra­cy. Ale na pew­no mniej­szy to wy­si­łek niż roz­sa­dza­nie ska­ły i bu­do­wa­nie no­wej cy­ster­ny – mó­wił ma­stro Vin­cen­zo z prze­bie­głym uśmie­chem. A sta­rze­je się te­raz i nie może jak daw­niej trosz­czyć się o win­ni­cę. Syn, któ­ry miesz­ka na sta­łym lą­dzie i ma trzy kro­wy oraz dwa­na­ścio­ro dzie­ci, pra­gnie, aby oj­ciec sprze­dał do­mek i prze­niósł się do nie­go. Zno­wu za­bi­ło mi ser­ce. A czy i ka­pli­ca rów­nież do nie­go na­le­ży? Nie, ona jest ni­czy­ja, a lu­dzie mó­wią, że miesz­ka­ją w niej du­chy. Kie­dyś, gdy był ma­łym chłop­cem, zo­ba­czył razu pew­ne­go chu­de­go mni­cha, opar­te­go o ba­lu­stra­dę, a kil­ku ma­ry­na­rzy, któ­rzy póź­nym wie­czo­rem szli scho­da­mi, sły­sza­ło ja­ko­by dźwięk dzwo­nów w ka­pli­cy. Przy­czy­na zaś wszyst­kie­go, jak ob­ja­śniał ma­stro Vin­cen­zo, była na­stę­pu­ją­ca: gdy stał tu­taj pa­łac „Tim­be­ria”, ka­zał on fat­to am­ma­zar Gesu Cri­sto, za­mor­do­wać Je­zu­sa Chry­stu­sa, i od­tąd jego prze­klę­ta du­sza wra­ca czę­sto, pro­sząc o prze­ba­cze­nie za­kon­ni­ków po­cho­wa­nych pod ka­pli­cą. Lu­dzie opo­wia­da­ją, że przy­cho­dzi nie­rzad­ko w po­sta­ci wiel­kie­go, czar­ne­go węża. Za­kon­ni­cy zo­sta­li am­maz­za­ti przez roz­bój­ni­ka, zwa­ne­go Bar­ba­ros­sa, któ­ry wy­lą­do­wał na wy­spie i upro­wa­dził do nie­wo­li wszyst­kie ko­bie­ty szu­ka­ją­ce schro­nie­nia w pa­ła­cu. Dla­te­go pa­łac na­zy­wa się Ca­stel­lo Bar­ba­ros­sa. Pa­dre An­sel­mo, pu­stel­nik, czło­wiek uczo­ny, a poza tym spo­krew­nio­ny z ma­strem Vin­cen­zem, opo­wie­dział mu za­rów­no o tym, jak i o An­gli­kach, któ­rzy z ka­pli­cy zro­bi­li twier­dzę, a po­tem zo­sta­li am­maz­za­ti przez Fran­cu­zów.

– Patrz – mó­wił ma­stro Vin­cen­zo – zo­bacz i to – do­dał, pod­no­sząc z zie­mi gu­zik od an­giel­skie­go mun­du­ru – Fran­cu­zi po­sta­wi­li obok ka­pli­cy duże dzia­ło – cią­gnął swą opo­wieść – i ostrze­li­wa­li Ca­pri, któ­re było w po­sia­da­niu An­gli­ków. Do­brze zro­bi­li – uśmiech­nął się – miesz­kań­cy Ca­pri to źli lu­dzie. Póź­niej Fran­cu­zi za­mie­ni­li ka­pli­cę na skład pro­chu. Dla­te­go dziś jesz­cze na­zy­wa się la po­lve­rie­ra. – A te­raz po­zo­sta­ła z niej tyl­ko ru­ina, ale jemu, Vin­cen­zo, bar­dzo się przy­da­ła, bo za­brał z niej pra­wie wszyst­kie ka­mie­nie do po­sta­wie­nia muru wo­kół ogro­du.

Prze­sko­czy­łem przez ob­mu­ro­wa­nie i wą­ską ścież­ką po­sze­dłem do ka­pli­cy. Zie­mia była do wy­so­ko­ści męż­czy­zny po­kry­ta zwa­li­ska­mi za­pa­dłej ko­pu­ły, ścia­ny opla­tał bluszcz i dzi­kie ca­pri­fo­lium. Po­mię­dzy du­ży­mi krze­wa­mi mir­tu i roz­ma­ry­nu igra­ły set­ki jasz­czu­rek, przy­sta­jąc od cza­su do cza­su, aby mi się przyj­rzeć błysz­czą­cy­mi ocza­mi; gar­dła ich pul­so­wa­ły. Z ja­kie­goś ciem­ne­go kąta po­de­rwa­ła się bez­sze­lest­nym ru­chem skrzy­deł sowa, a duży, czar­ny wąż, śpią­cy w słoń­cu na mo­zai­ko­wej po­sadz­ce ta­ra­su, roz­plą­tał po­ma­łu czar­ny wę­zeł swe­go ciel­ska, za­sy­czał na mnie i po­peł­znął do ka­pli­cy. Czyż­by to był duch po­nu­re­go, sta­re­go ce­sa­rza, od­wie­dza­ją­ce­go ru­iny, gdzie sta­ła nie­gdyś jego ce­sar­ska wil­la? U mo­ich stóp w ca­łym swym pięk­nie le­ża­ła wy­spa. Jak­że Ty­be­riusz mógł być tak okrut­ny, miesz­ka­jąc w ta­kiej miej­sco­wo­ści, roz­my­śla­łem. Jak­że du­sza jego mo­gła być tak po­sęp­na wo­bec pro­mien­nej ja­sno­ści nie­ba i zie­mi! Jak mógł kie­dy­kol­wiek opu­ścić to miej­sce i prze­nieść się do tam­tej wil­li na za­chod­niej ska­le, jesz­cze nie­do­stęp­niej­szej, a no­szą­cej do dziś jego imię; prze­by­wał w niej ostat­nie trzy lata swe­go ży­cia!

Ach, za­miesz­kać w ta­kim za­kąt­ku zie­mi i tu umrzeć! (Je­że­li śmierć mo­gła­by w ogó­le zwy­cię­żyć urok po­dob­ne­go ży­cia!) Ja­kież to śmia­łe ma­rze­nie przy­pra­wi­ło moje ser­ce o tak gwał­tow­ne bi­cie, gdy ma­stro Vin­cen­zo opo­wia­dał, że jest sta­ry i zmę­czo­ny, a syn pro­si go, aby dom sprze­dał! Ja­kież to od­waż­ne my­śli obu­dzi­ła wy­bu­ja­ła fan­ta­zja w mym mó­zgu, gdy sta­rzec mó­wił, że ka­pli­ca do ni­ko­go nie na­le­ży!

Dla­cze­go więc nie mia­ła­by stać się moja? Cze­mu nie miał­bym od­ku­pić od ma­stra Vin­cen­za jego domu, po­łą­czyć go z ka­pli­cą la­to­ro­śla­mi wi­no­gron i ale­ja­mi cy­pry­sów, od­bu­do­wać bia­łe log­gie spo­czy­wa­ją­ce na ko­lum­nach, upięk­szyć je mar­mu­ro­wy­mi po­sta­cia­mi bo­gów i brą­zo­wy­mi po­są­ga­mi ce­sa­rzy…? Za­mkną­łem oczy, aby za­trzy­mać przez chwi­lę te pięk­ne ob­ra­zy; rze­czy­wi­stość zbla­kła i prze­szła w pół­cień roz­ma­rze­nia.

Przy mnie sta­nę­ła na­gle wy­so­ka po­stać w czer­wo­nym płasz­czu.

– Wszyst­ko to bę­dzie two­je – rzekł dźwięcz­ny głos, a ręka za­kre­śli­ła krąg po­nad pro­mie­nie­ją­cą oko­li­cą – ka­pli­ca, ogród, dom i góra z pa­ła­cem – wszyst­ko bę­dzie two­je, je­że­li go­tów je­steś oku­pić to od­po­wied­nią ceną.

– Kim je­steś?

– Je­stem nie­śmier­tel­nym ge­niu­szem tych stron. Czas nie ma dla mnie zna­cze­nia. Przed dwo­ma ty­sią­ca­mi lat sta­łem u boku in­ne­go czło­wie­ka, któ­re­go los przy­wiódł tu tak samo, jak przy­pro­wa­dzi­ło cie­bie two­je prze­zna­cze­nie. Nie szu­kał szczę­ścia jak ty, pra­gnął tyl­ko spo­ko­ju i za­po­mnie­nia, a są­dził, że znaj­dzie je na tej ci­chej wy­spie. Po­wie­dzia­łem mu, jaką za to zło­ży za­pła­tę: pięt­no hań­bią­ce jego imię po wszyst­kie cza­sy. Zgo­dził się i za­pła­tę uiścił. Prze­żył tu je­de­na­ście lat w gro­nie kil­ku za­ufa­nych przy­ja­ciół, lu­dzi o nie­po­szla­ko­wa­nym ho­no­rze. Dwa razy wy­bie­rał się z po­wro­tem – chciał wró­cić do pa­ła­cu na Pa­la­ty­nie. I dwa razy za­bra­kło mu od­wa­gi. Nig­dy go już Rzym nie zo­ba­czył. Zmarł w dro­dze po­wrot­nej do domu, w wil­li swe­go przy­ja­cie­la Lu­kul­lu­sa na tam­tym przed­gó­rzu. Ostat­nim ży­cze­niem jego było, aby za­nieść lek­ty­kę na ga­le­rę i prze­wieźć go do domu na wy­spę.

– Ja­kiej więc za­pła­ty żą­dasz ode mnie?

– Po­świę­cisz am­bi­cję zdo­by­cia gło­śne­go imie­nia w swym za­wo­dzie. Wy­rzek­niesz się sław­nej przy­szło­ści.

– A cóż się wte­dy ze mną sta­nie?

– Bę­dziesz czło­wie­kiem „nie­uda­nym”, czło­wie­kiem, któ­ry mógł­by się stać kimś, a zo­stał ni­czym.

– Za­bie­rasz mi wszyst­ko, co jest tre­ścią mego ży­cia.

– My­lisz się, daję ci wszyst­ko, dla cze­go war­to żyć.

– Czy po­zo­sta­wisz mi przy­najm­niej li­tość? Je­że­li mam zo­stać le­ka­rzem, bę­dzie mi nie­odzow­nie po­trzeb­na.

– Tak, li­tość ci po­zo­sta­wię, jak­kol­wiek bez niej by­ło­by ci le­piej.

– Cze­go żą­dasz wię­cej?

– Za­nim umrzesz, za­pła­cisz jesz­cze jed­ną bar­dzo wy­so­ką cenę, ale nim na­dej­dzie czas roz­ra­chun­ku, oglą­dać tu bę­dziesz przez dłu­gie lata za­chód słoń­ca po bez­chmur­nych dniach szczę­ścia i wschód księ­ży­ca, gdy noce roz­ja­śnio­ne są gwiaz­da­mi i peł­ne ma­rzeń.

– Czy umrę tu­taj?

– Nie sta­raj się otrzy­mać od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Gdy­by wia­do­ma była czło­wie­ko­wi go­dzi­na śmier­ci, nie zniósł­by ży­cia.

Po­ło­żył mi rękę na ra­mie­niu. Lek­ki dreszcz prze­biegł moje cia­ło.

– Raz jesz­cze zja­wię się przy to­bie: ju­tro po za­cho­dzie słoń­ca; do tego cza­su masz wol­ny wy­bór.

– Nie ma dla mnie wy­bo­ru, urlop mój już się koń­czy, dziś wie­czo­rem mu­szę wra­cać do co­dzien­nej pra­cy z dala od tego pięk­ne­go kra­ju. A w ogó­le roz­wa­ża­nie nie jest moim zwy­cza­jem. Zga­dzam się – za­pła­cę każ­dą, choć­by naj­wyż­szą cenę. Ale jak­że mógł­bym ku­pić ten dom, sko­ro nie po­sia­dam wca­le pie­nię­dzy?

– Pu­ste masz ręce, ale sil­ne; je­steś za­pa­leń­cem, lecz my­ślisz trzeź­wo, ale wola two­ja jest zdro­wa. Uda­dzą ci się za­mia­ry.

– Jak­że mam so­bie dom zbu­do­wać? Nie znam się na sztu­ce bu­do­wa­nia.

– Ja ci do­po­mo­gę. Jaki ob­ra­łeś styl? Cze­mu nie go­tyc­ki? Lu­bię go­tyk, jego przy­ćmio­ne świa­tło i głę­bo­ką ta­jem­ni­czość.

– Znaj­dę styl wła­sny. Na­wet ty nie zdo­łasz nadać mu na­zwy. Nie dla mnie śre­dnio­wiecz­ny pół­mrok! Mój dom musi być otwar­ty, niby grec­ka świą­ty­nia, dla wia­tru, słoń­ca i szu­mu mo­rza! Świa­tła, jak naj­wię­cej świa­tła! Świa­tła!

– Strzeż się świa­tła! Strzeż się! Zbyt sil­ne świa­tło nie­do­brze wpły­wa na ludz­kie oczy!

– Chcę, aby ko­lum­ny z nie­osza­co­wa­ne­go mar­mu­ru dźwi­ga­ły log­gie i ar­ka­dy; w ogro­dzie niech spo­czy­wa­ją pięk­ne pa­miąt­ki z daw­no mi­nio­nych dni; ka­pli­ca sta­nie się ci­chą przy­sta­nią peł­ną ksią­żek, a pięk­ne dzwo­ny niech gło­szą Ave Ma­ria po każ­dym szczę­śli­wym dniu…

– Nie lu­bię dzwo­nów.

– A tu­taj, gdzie sto­imy, gdzie u stóp na­szych uro­cza wy­spa niby mi­raż wzno­si się z mo­rza, bę­dzie stró­żo­wał gra­ni­to­wy sfinks z kra­iny fa­ra­onów. Ale gdzież znaj­dę to wszyst­ko?

– Sto­isz na grun­cie jed­nej z will Ty­be­riu­sza. Skar­by ubie­głych stu­le­ci, któ­re spo­czy­wa­ją pod tą win­ni­cą, pod do­mem i ka­plicz­ką, są nie­osza­co­wa­ne. Sto­py ce­sa­rza kro­czy­ły po ko­lo­ro­wych fli­zach mar­mu­ru, któ­re, jak wi­dzia­łeś, sta­ry wie­śniak wy­rzu­cił za mur. Fre­ski, przed­sta­wia­ją­ce roz­tań­czo­nych fau­nów i ukwie­co­ne ba­chant­ki, zdo­bi­ły ścia­ny pa­ła­cu. Spójrz – mó­wił wska­zu­jąc prze­zro­czy­stą głę­bię wody o ty­sią­ce stóp pod nami – czy nie opo­wie­dział ci Ta­cyt, że na wieść o śmier­ci ce­sa­rza wszyst­kie jego pa­ła­ce zrzu­co­ne zo­sta­ły do mo­rza?

Chcia­łem na­tych­miast sko­czyć ze ska­ły nad­brzeż­nej w prze­paść mor­ską, aby po­szu­kać na dnie owych ko­lumn.

– Nie ma po­wo­dów do ta­kie­go po­śpie­chu – po­wstrzy­mał mnie z uśmie­chem – od dwóch ty­się­cy lat po­ra­sta­ją je ko­ra­le, a fale wbi­ja­ją je co­raz głę­biej w pia­sek. Po­cze­ka­ją, aż na­dej­dzie czas, gdy się do nich do­sta­niesz.

– A sfinks? Gdzie go mam szu­kać?

– Na sa­mot­nej rów­ni­nie, z dala od dzi­siej­sze­go roz­gwa­ru, sta­ła nie­gdyś wil­la in­ne­go ce­sa­rza. Przy­wiózł on znad brze­gów Nilu sfink­sa, aby zdo­bił mu ogród. Dziś z pa­ła­cu po­zo­stał je­dy­nie stos gru­zów, lecz sfinks drze­mie ukry­ty głę­bo­ko w ciem­no­ściach zie­mi. Po­szu­kaj, a znaj­dziesz go. Spro­wa­dze­nie go tu­taj przy­pła­cisz nie­omal ży­ciem, jed­nak za­miar ci się po­wie­dzie.

– Czyż­byś znał przy­szłość na rów­ni z prze­szło­ścią?

– Prze­szłość i przy­szłość są dla mnie tym sa­mym. Wia­do­me mi jest wszyst­ko.

– Nie za­zdrosz­czę ci tej wie­dzy.

– Roz­waż­niej­sze są sło­wa two­je, niż­by wiek wy­ma­gał. Skąd je za­czerp­ną­łeś?

– Na­uczy­łem się ich dzi­siaj. Uczyn­na lud­ność tu­tej­sza, nie­umie­ją­ca ani pi­sać, ani czy­tać, czu­je się o wie­le szczę­śliw­sza niż ja, któ­ry od dzie­ciń­stwa wy­si­la­łem oczy, aby zdo­być wie­dzę. A wnio­sku­ję z twych słów, że i ty po­stę­po­wa­łeś po­dob­nie. Je­steś uczo­nym, gdyż umiesz na pa­mięć Ta­cy­ta.

– Je­stem fi­lo­zo­fem.

– Czy do­brze znasz ła­ci­nę?

– Je­stem dok­to­rem teo­lo­gii na uni­wer­sy­te­cie w Je­nie.

– Ach, więc dla­te­go zda­wa­ło mi się, że wy­czu­wam w two­im gło­sie lek­ki ak­cent nie­miec­ki? Czy znasz Niem­cy?

Księga z San Michele

Подняться наверх