Читать книгу Dwaj panowie w "Zodiaku" - Barbara Gordon - Страница 5

Poranek i dzień pierwszy 1

Оглавление

Obraz ulicy, widziany z okna dyrektorskiego gabinetu, nie różnił się niczym od widoku oglądanego z tego miejsca każdego innego dnia o tej porze. Nie był to handlowy trakt ani żadna z głównych arterii, ku której zbiegają się ludzie i pojazdy z różnych stron miasta, upodabniając ją, zwłaszcza w godzinach szczytu, do wezbranej rzeki. Ten kipiący nurt ma zresztą w Warszawie krótki bieg, wykreślony złamaną linią: Nowy Świat — Aleje — Marszałkowska. Pomimo wszelkich starań urbanistów, usiłujących nadać miastu głęboki i nieskrępowany oddech — Warszawa w gruncie rzeczy pozostaje nadal wielkim miasteczkiem. Miasteczkiem, w którym sprawy najważniejsze załatwia się w czworoboku rynku lub przy jedynej wybrukowanej głównej ulicy. Rozbita na dzielnice-osiedla, Warszawa zachowała swoje jądro, swój środek ciężkości, swoją tendencję dośrodkową, jeśli nie w architekturze, to w każdym razie na pewno w odczuciu mieszkańców, którzy udając się po sprawunki do tego niedużego rejonu centrum, powiadają, iż „jadą do miasta”, tak jak gdyby miastem nie były Żoliborz, Wola, Mokotów czy Ochota.

Ulica, na którą w wiosenne południe patrzył Władysław Kotym, należała do ulic bocznych, a zatem mniej ruchliwych. Była przez to bardziej własnością ludzi tu mieszkających czy też pracujących. Życie tutaj toczyło się jakby wolniej, łatwiejsze do zaobserwowania i uchwycenia w szczegółach. Jak co dzień więc, gromadzą się kobiety, mieszkanki okolicznych domów, przy sklepie mięsnym. Rozprawiają o czymś żywo gestykulując. Kłania się im uprzejmie starszy pan, uchylając staroświeckiego edena; postukuje cienką hebanową laseczką, na smyczy prowadzi białego szpica — jak zwykle o tej porze. Wszystkie głowy stojących w kolejce kobiet obracają się jak kwiaty słonecznika za słońcem, kiedy mija je pani w średnim wieku, ubrana z wyszukaną elegancją. Pani spieszy się bardzo. O określonej godzinie zawsze w tej samej kawiarni, przy tym samym stoliczku i w tym samym towarzystwie załatwiać będzie swoje sprawy: kupno-sprzedaż, sprzedaż-kupno. Rzadko traci. Znana także jako kolekcjonerka wszelkiego rodzaju zdarzeń z życia prywatnego i publicznego. A oto chyłkiem przemyka się, jak zwierzyna wśród gęstych zarośli leśnych, pod obstrzałem uważnych spojrzeń mizerna kobieta z obwiązaną twarzą. Znika w jednej z pobliskich bram, na której czerwieni się tabliczka przychodni lekarskiej. Kobiety trącają się łokciami, bo przecież szkoda byłoby, gdyby któraś z nich przeoczyła i nie mogła później potwierdzić osobiście faktu, iż najgorzej na świecie dzieje się żonom pijaków. Grupka dzieci goni się z wrzaskiem po trawniczku przed nowym blokiem, cofniętym ku tyłowi w rzędzie przedwojennych kamienic. Para zakochanych przechodzi wolno, trzymając się za ręce. Babcia pcha wózek z dzieckiem. Ekspedientka z perfumerii zamknęła sklep, wywiesiła na drzwiach tabliczkę: „Przyjęcie towaru” i stanęła w kolejce po mięso. Przy kiosku z napojami kilku młodzieńców z dystynkcją sączy oranżadę przytykając do ust szyjki butelek.

Niektóre z tych postaci Władysław Kotym zna z widzenia. Już siedem lat urzęduje w gabinecie, którego okna wychodzą na tę właśnie ulicę. Zakochaną dziewczynę, trzymającą bez skrępowania swego chłopca za rękę, pamięta jako uczennicę z tornistrem na ramionach i śmiesznie sterczącymi warkoczykami. Pobita kobieta jeszcze kilka lat temu rej wodziła wśród gospodyń gromadzących się to przed sklepem z mięsem, to przed piekarnią. Jej głośny, wyzywający śmiech docierał nieraz do Kotyma nawet przez szyby zamkniętego okna. Starszy pan przechadzał się ze swoim szpicem dopiero po południu; od dwóch lat ma na to czas przez cały dzień. Właściwie można by powiedzieć, że człowiek tak zaabsorbowany służbowymi obowiązkami jak dyrektor Kotym, nie powinien marnotrawić cennych godzin na przyglądanie się ludziom na ulicy. Powodował to jednak pewien zwyczaj tego niezwykłego człowieka, o którym mawiano: „Oho, Kotym!” — mieszcząc w tym zwrocie niezachwianą niczym pewność, iż kto jak kto, ale on właśnie, stworzony na kierownika i organizatora, potrafi dać sobie radę zawsze, wszędzie i ze wszystkim. Otóż, dyrektor Kotym miał zwyczaj stawania przy oknie w pewnych okolicznościach, związanych z pełnieniem przez niego funkcji dyrektorskich. Czynił to wtedy, gdy siedzenie za biurkiem wobec kontrahenta stwarzałoby sytuację zbyt napiętą, zbyt sztywną i niepotrzebnie oficjalną, usadowienie się zaś dla odmiany z partnerem twarzą w twarz przy małym okrągłym stoliczku, obstawionym głębokimi fotelami, mogłoby być poczytane za dopuszczenie do nadmiernej poufałości. Owo stawanie przy oknie, pozwalające ukryć wyraz twarzy, a jednocześnie dające do zrozumienia, iż dystans pozostaje w mocy, chociaż ranga służbowa zostaje wzięta jakby w nawias, stwarzało odpowiednią platformę dla negocjacji. Przy biurku dyrektor Kotym musiałby powiedzieć „nie”, przy stoliku pan Kotym zobowiązany byłby do „tak”, przy oknie, bokiem do rozmówcy, z oczyma śledzącymi ruch uliczny, człowiek niezależny i zarazem partner mógł mówić „może...”

W takich właśnie momentach wpadały Władysławowi Kotymowi w oczy fragmenty życia ulicy i jej mieszkańców — ale tylko fragmenty, jak obrazy widziane z okien rozpędzonego pociągu. Nie próbował ich nawet wiązać w oałość, w logiczny ciąg. Od tego życia oddzielała go nie tylko szyba. Nie był wobec niego nawet zaciekawionym obserwatorem, przypatrującym się przez szkło akwarium, jak małe rybki krążą samotnie, parkami lub stadkiem, wykonując ruchy w im tylko wiadomym celu. Władysław Kotym nie próbował nawet dociec, dokąd i po co zmierzają szybkim albo wolnym krokiem przechodnie za szybą jego gabinetu. Było mu to całkowicie obojętne. Życia tych ludzi nie znał i nie zamierzał zgłębiać jego tajników. Pociąg, do którego dostał się w pewnym okresie swojego życia Władysław Kotym, pędził zbyt szybko i zbyt wspaniałe miał przed sobą cele, aby jego uszczęśliwiony pasażer miał marnotrawić czas na zajmowanie się czymkolwiek innym, jak tylko staraniem, by jechało mu się jak najwygodniej i najbezpieczniej. Należał do uprzywilejowanych w pewnym określonym sensie. Zazdrośnicy nazywali go cichcem „ordynat”. Tak też i było. Nie wiadomo nawet, czy nie skupiał w swym ręku rozleglejszej władzy i większej fortuny, niż przed wojną dziedziczni nosiciele tego arystokratycznego tytułu.

Oto jednak nastał moment, kiedy Władysław Kotym miał zostać usunięty z grona pasażerów.

— Hej, wy tam! — chciałby wołać do kobiet zgromadzonych przed sklepem mięsnym, do babci z wózkiem, do starszego pana z pieskiem, do zakochanej pary, a nawet do dzieci goniących się po trawniku — czyż nie wiecie, że nastąpił koniec świata?! Krzątacie się jak gdyby nigdy nic, a tu koniec świata, zrozumcie to wreszcie!

— Koniec świata? — zdziwiliby się ludzie. — Jaki koniec świata?

Ten i ów rozejrzałby się: gdzież tu koniec świata, kiedy niebo jasne i słońce na nim spokojnie świeci? Ten i ów puknąłby się w głowę: facet ma bzika. Ktoś powiedziałby: „Panie, ja nie mam czasu na takie głupstwa, nie zawracaj pan głowy...”, a ktoś inny, może ta kobieta pobita przez męża pijaka, zawołałaby: „No i niech tam!”. Chłopak przy budce pijący oranżadę zachichotałby: „Figlarz z pana, panie starszy!” i cała jego paczka zarżałaby głupawym śmiechem, jak młode konie.

A oni wszyscy nie wiedzą, że łatwiej jest znieść taki koniec świata, który ogarnia pożogą wszystko dookoła, aniżeli katastrofę świata pojedynczego, stanowiącego życie jednego tylko człowieka, życie własne, podczas gdy wszystko dookoła trwa w pogodnej równowadze i toczy się zwykłym torem. Władysław Kotym przeżywa koniec swojego świata i nie potrafi pogodzić się z faktem, iż nikogo poza nim to nie obchodzi. Co gorsza: zna wielu takich, którym to wydarzenie sprawi satysfakcję.

A więc nie będzie już miłego uczucia, które ogarniało go nieraz, gdy z okna swego gabinetu spoglądał na uliczny tłumek: „Nie jestem jednym z nich. Ja jestem ponad nimi”. Nie będzie czuł się bez mała właścicielem miasta, gdy jadąc w swym dyrektorskim samochodzie jego ulicami mijał raz po raz szyldy tak licznych podległych mu placówek. Nie będzie uniżonych postaw podwładnych ani pochlebstw przyjaciół i znajomych liczących na różnorodne protekcje z jego strony. Nie będzie już nikt witać go kornie w lokalach całej Polski, w pierwszorzędnych restauracjach i pensjonatach, w sklepach sprzedających towary pierwszego gatunku i zagranicznego pochodzenia. Nie będzie wkraczać swobodny i pewny siebie na konferencje wysokiego szczebla, gdzie omawia się czasami sprawy państwowej wagi. W różnych urzędach przestanie liczyć się jako partner przy załatwianiu spraw na zasadzie: „ja tobie załatwię — ty mnie załatwisz”. Nikt nie będzie do niego adresować zaproszeń na oficjalne przyjęcia. Sekretarka nie będzie mu już telefonicznie załatwiać rezerwowania biletów na imprezy, na których „wypada być”. Słowem — zdematerializuje się człowiek, którego racją istnienia jest zajmowane przez niego stanowisko. Wokół jego postaci przestanie unosić się woń kadzidła, mająca w naszych czasach aromat angielskich kosmetyków, francuskiego koniaku i amerykańskich papierosów.

Cóż pozostanie po tej kosmicznej katastrofie, spowodowanej eksplozją jednej z niezmiernie jasno świecących gwiazd? Zanosi się na dwie ewentualności: więzienie albo...

Władysław Kotym gwałtownie odsunął się od okna. Nie odszedł jednak w głąb gabinetu. Zza gęstej firanki spojrzał jeszcze raz na przeciwległy chodnik. Człowiek, który skrył się w bramie domu, stojącego na wprost okna gabinetu, sprawiał wrażenie, jak gdyby na kogoś czatował. Wydał się Kotymowi znajomy. Nie opodal stał mały samochód. Widocznie na wypadek, gdyby trzeba było udać się w pościg za dyrektorską limuzyną. Zrozumiałe: wspólnicy chcą wiedzieć wszystko o każdym kroku, o każdym spotkaniu, o każdej rozmowie.

Kotym uśmiechnął się blado: boją się. Z satysfakcją pomyślał, że boją się bardziej niż on sam.

Spróbował sobie wyobrazić, jak to się odbędzie. Czy ktoś wejdzie do gabinetu, wywabiwszy poprzednio Ziembikównę z sekretariatu, i strzeli do niego z tak bliska, iż łatwo będzie potem zamknąć śledztwo krótkim orzeczeniem: „Samobójstwo”? Czy znienacka pod domem w ciemności wieczoru przyczepi się do niego pijany chuligan z ostrym nożem w garści? A może jego samochód, służbowy lub prywatny, nagle zawiedzie na ostrym zakręcie drogi? Wypadek, po prostu nieszczęśliwy wypadek. Wzdrygnął się: nie odpowiadała mu żadna z wersji, które sam sobie proponował w imieniu osób zainteresowanych, aby Władysław Kotym nie okazał się zbyt wielomówny podczas przęsłuchiwań. Wiadomo, że najbardziej liczyć można na dyskrecję nieboszczyka. „Nie wierzą, że będę milczał — pomyślał z goryczą — i chyba mają rację, że nie wierzą. Chcieliby mieć kozła ofiarnego. Ale nie będą go mieli. Wszyscy porobili majątki, a ja jeden mam to odsiedzieć?”

Ciekawe, że nikt z urzędników nie kwapi się jakoś dziś do odwiedzania dyrektorskiego gabinetu. Kiedy Kotym idzie korytarzem, pracownicy mijają go szybko; sprawiają wrażenie ogromnie pilnych i spieszących się do swoich obowiązków. Milkną szepty i rozmowy na korytarzach i w pokojach, kiedy nadchodzi. Atmosfera taka, jak w mieszkaniu ciężko chorego, mającego lada moment umrzeć. To nawet nietakt z jego strony, iż on, ów prawie już nieboszczyk, maltretuje ludzi swoim widokiem. Ich reakcja jest poniekąd zrozumiała. Kiedy go milicja aresztuje, będzie się przecież interesować: kto jeszcze w biurze mógł być zamieszany w jego sprawki, z kim rozmawiał najczęściej, kto mógłby się poczuwać do pewnej zażyłości lub poufałości. Kogo darzył zaufaniem.

Jak do tego doszło, że znalazł się tak zupełnie sam, jakby na bezludnej wyspie? Jak to się zaczęło?

Najdalsze wspomnienia przynoszą obraz niesłychanej ciasnoty i tłoku. Obraz nędznego mieszkania w małym miasteczku, wypełnionego liczną rodziną, szturchającymi się i wrzeszczącymi dzieciakami. Tęga kobieta pokrzykuje wciąż na męża, cherlaka i niezgułę, urzędnika magistratu najniższej kategorii. Droga ucieczki z tego tłoku wiodła tylko na ulicę. Tu zarobić można było po pięć, a nieraz i po dziesięć groszy nosząc zamożniejszym gospodyniom bieliznę do magla albo naganiając hyclowi psy. Potem szło się do właścicieli nieszczęsnych czworonożnych jeńców i donosiło się o ich przygodzie. Za to można było dostać nawet pięćdziesiąt groszy. Tu, na ulicy, trwała nieustająca rewia życia, wielkie przedstawienie z licznymi aktorami, unaoczniającymi niezbicie żelazną logikę przebiegu ludzkich losów: warto żyć, kiedy się ma pieniądze. Bogaty kupiec drzewny rozpierał się w dorożce. Biedny wędrowny handlarz dreptał piechotą, gubiąc rozlatujące się buty. Pan dziedzic z okolicy pędził bryczką po kocich łbach, rozpryskując błoto na przechodniów umykających spiesznie pod ściany odrapanych kamieniczek. Krawiec, łatający bez ustanku przyodziewek rodziny magistrackiego skryby, ani razu w życiu nie jechał bryczką czy też dorożką, nie mówiąc już o samochodzie. Pan aptekarz stawał na progu swego domku kurząc wonne cygaro. Syn posługaczki, sprzątającej aptekę, głupawy Felek, zbierał niedopałki na ulicy.

Drugi stopień wtajemniczenia w sekrety życiowego sukcesu ofiarowała Władziowi Kotymowi wojna. Zapewne pozostałby czeladnikiem u szewca Pąty, jak to było w rodzinie ułożone, gdyby nie właśnie wojna. Zwolniło się dużo miejsc po tych, którzy odeszli zakurzonymi wrześniowymi drogami i nie wrócili. Sprytny Władzio skwapliwie skorzystał z okazji, gdy trafiła mu się praca w przedsiębiorstwie przewozowym. Przyglądał się uważnie interesom, uprawianym przez otoczenie. Na każdym szczeblu niewielkiej drabinki przedsiębiorstwa każdy kombinował na własną rękę. Do oficjalnych transportów robotnicy dorzucali swoje ładunki. Była to przeważnie żywność dla większych miast: mąka, rąbanka, czasem bimber. Niezależnie od nich kierownicy grup robili swoje. Tu chodziło już o większe sprawy, o całe „lewe” kursy, o przewożenie ludzi, którzy chowali się w najdalszych zakamarkach wielkich, krytych plandekami wozów i płacili biżuterią lub walutą. Interesów, jakie z kolei robili właściciele przedsiębiorstwa, Kotym mógł się zaledwie domyślać. „Jakaż by to była fortuna” — zastanowił się kiedyś — „gdyby tak wszystkie te niezależnie prowadzone machlojki połączyć ze sobą w jeden mechanizm!” — ale myśl tę zachował dla siebie. Było mu wygodnie ciągnąć niewielkie wprawdzie, lecz dość regularne zyski od każdego z zainteresowanych z osobna: od robotników i tragarzy, żeby nie mówił dyspozytorowi, co widział, od dyspozytora, aby milczał, gdyby szefowie okazali się nadmiernie ciekawi, co porabia załoga. Władzio, wówczas zwany już „panem Władziem”, umiał jednak nie tylko milczeć, potrafił także rachować. W życie powojenne postanowił wkroczyć należycie wyekwipowany. Domyślał się, że nie tylko pieniądze się liczą. Kilka zatem razy ochoczo oddał usługi miejscowej konspiracji, która dotarła do niego w postaci syna nauczycielki, uczącej kiedys Władzia abecadła. Coś trzeba było przewieźć, kogoś gdzieś przerzucić. Władzio zadanie wykonał, przyjęcia zapłaty odmówił. Jak bardzo błogosławił w późniejszych latach swoją przezorną bezinteresowność, gdy przypadkiem okazało się, iż owa konspiracja miała oblicze polityczne, pasujące do przemian, które nastąpiły w kraju po wyzwoleniu! Rubryka w ankietach personalnych: „Udział w organizacjach podziemnych podczas okupacji” w aktach Władysława Kotyma nigdy dzięki temu nie pozostała pusta.

Po wojnie organizował oddział przedsiębiorstwa w stolicy. Gdy przedsiębiorstwo upaństwowiono, pozostał na kierowniczym stanowisku. Wykazał wiele zdolności organizacyjnych, ofiarności i zapału. Otrzymał w Warszawie przydział mieszkania i umeblował je sobie sprzętami przywiezionymi z małych miasteczek na zachodzie. Pamiętny swoich okupacyjnych doświadczeń, umiał wytropić wśród podległych mu ludzi każde ominięcie obowiązujących przepisów. Zasłynął wkrótce jako nieugięty szermierz uczciwości i wróg kanciarstwa. Nazwano go „katem kombinatorów” i przysyłano do niego kandydatów na odpowiedzialne stanowiska, by szkolił ich i pouczał, jak należy strzec i ochraniać dobro publiczne. Udzielał się społecznie i skromnie spuszczał oczy, kładąc rękę na sercu, gdy twierdzono, że potrzebni są tacy ludzie jak on.

Zuzannę poznał w ostatnim roku wojny. Przypłynęła do niego na fali wielkiej wędrówki ludów. Była młoda, piękna, rudowłosa i zielonooka, zagubiona, samotna i wynędzniała. Żył z nią przez rok bez ślubu, ożenił się, kiedy okazało się, że Zuzanna jest w poważnym stanie. Magdalena urodziła się już w Warszawie, poród był ciężki i lekarze orzekli, że Zuzanna nie będzie już mogła mieć więcej dzieci. Władysław Kotym pokochał swoją jedyną córkę miłością bezkrytyczną i pełną oddania. Magdzie wolno było wszystko i wszystko było dla niej. Urodę odziedziczyła po matce, ale, na szczęście, tylko urodę. Zuzanna była bowiem przebiegła, kłótliwa, lubiła tylko stroje i zabawy, uważała, że po to los obdarzył ją urodą, aby podbijała nią świat. Magdę miał Kotym dla siebie. Kiedy wracał wieczorami z pracy, czekała na niego w pustym mieszkaniu i obejmowała czule ojca za szyję. Uwielbiała niedzielne wyprawy we dwoje i zadawała mu mnóstwo pytań. Dzięki niej zmuszał się do uzupełniania obszernych luk w swoim wykształceniu. Dla niej odbył zaoczne studia, aby mogła się chwalić ojcem z wyższym wykształceniem.

Awansował. Przychodził zazwyczaj do instytucji, w której stosunki wymagały uzdrowienia i gdy przenoszono go na wyższe stanowisko, pozostawiał po sobie rzecz doprowadzoną do porządku.

Kiedyż więc to się stało, że zboczył ze ścieżki cnoty i wplątał się w sieć afer, tak pętającą swobodę ruchów, iż nie sposób już było się z niej wywinąć?

Czy stało się to wtedy, kiedy Zuzanna po raz pierwszy zagroziła mu odejściem z człowiekiem, którego pozycja zapewniała jej możność brylowania w wielkim świecie? „Magdę zabiorę ze sobą, to się rozumie” — powiedziała do niego z bezczelną pewnością siebie. Rezygnację Zuzanny z tego zamiaru kupił wówczas niedrogo, stosunkowo niedrogo: zapłacił za nią pięknym futrem z brajtszwanców i pierścionkiem ze szmaragdem. Pieniądze na to pożyczył od pewnego człowieka. „Możesz mi nie oddawać tych pieniędzy — powiedział do niego ów wierzyciel po pewnym czasie — jeżeli załatwisz mi jedną sprawę. A ty ją możesz załatwić, ona leży w twojej kompetencji”. Kotym nie miał wyjścia. Załatwił sprawę, która właściwie nie była zbyt skomplikowana, chodziło o koncesję na prywatny warsztat. Było mu jednak głupio i dręczył go niejasny lęk. Co będzie, jeżeli gość się wygada?

Wbrew pierwotnym zamierzeniom, podzielił się swoją obawą z Zuzanną. Ostatecznie, to przez nią wplątał się w niemiłą sytuację. Wzruszyła ramionami: „Głupiś. Dawno już trzeba było zacząć. Popatrz na innych. Jak zarabiają, jak żyją.” Rzeczywiście, wśród znanych mu ludzi zdarzali się tacy, których oficjalne dochody wcale nie usprawiedliwiały stopy życiowej, wskazującej jawnie na nieograniczone możliwości wydawania pieniędzy. Spotykając się przy różnych okazjach opowiadali sobie o nowo kupionych samochodach, zapraszali się wzajemnie na wystawne przyjęcia, napomykali o sobotnio-niedzielnych wyjazdach „pod miasto”, gdzie bezużyteczna dotychczas finansowo teściowa właśnie nabyła ładny dom z ogrodem.

— A ty dokąd wysyłasz rodzinę na lato? — spytano go raz, w gronie panów odzianych w garnitury z angielskich kuponów, w niepokalanie białe zagraniczne koszule, ozdobione dyskretnymi francuskimi krawatami, w amerykańskie elastyczne skarpetki i zgrabne włoskie buty. Kotym miał na sobie porządne wprawdzie, lecz krajowego pochodzenia ubranie, koszulę, po której można było zaraz poznać, że stanowi seryjny wyrób krajowego przemysłu odzieżowego i zwykłe buty z MHD.

— Jeszcze nie wiem — odpowiedział — chyba na wczasy do Ustki.

Jego instytucja miała tam do dyspozycji skromny dom wczasowy. Wybuchnęli śmiechem. Spryciarz, do Ustki! Uważali, że celowo na pokaz obniża swój poziom życia, żeby nikomu nie „podpaść”. Ci, którzy wiedzieli, że to naprawdę nie bluff z jego strony, uśmiechali się z dyskretnym politowaniem. Rozmawiali między sobą, jak gdyby nie dotarły do nich słowa Kotyma:

— Znudziła się już nam Bułgaria. Chyba w tym roku pojedziemy do Jugosławii.

— Włochy lepiej się opłacają.

— Tylko „Transylwanią” warto...

— Na Krymie nudno.

— Ale pogoda murowana.

Na imieniny zaprosił kilku kolegów i znajomych z żonami. Panie zjawiły się w toaletach, na widok których Zuzanna pobladła. Po przyjęciu przepłakała pół nocy, obrzucając Kotyma stekiem obelg. Naraził ją na taki wstyd. Kolacja była smaczna, ale skromna. Jarzębiak, starka, węgierskie wino. Na przekąskę była szynka, sałatki, jajka w majonezie. W drodze rewanżu zaproszono Kotymów do jednego z uczestników owego imieninowego przyjęcia. Na przekąskę podano kawior i łososia, pito francuskie koniaki i wina. Pieczyste: bażanty.

Więc to się chyba wtedy zaczęło. Zuzanna chciała mieć samochód, własny samochód, żeby jeździć nim po zakupy i do kawiarni. Magdalena musiała mieć zagraniczne ładne lalki, takie same, jak dziewczynki, do których zapraszano ją na wystawne podwieczorki.

A może wtedy, kiedy główny księgowy jego instytucji zwrócił mu mimochodem uwagę na pewne luki w przepisach, umożliwiające dokonywanie nadużyć? Skwitował memorandum swego buchaltera krótkim: „Zastanowimy się nad tym” i doszedł do wniosku, iż w owej luce zmieścić się może znakomicie wyprawienie Zuzanny z Magdusią na lato do Rumunii.

Może jednak tak na dobre to się zaczęło już nieco później, w następnej instytucji, kiedy po kilku zaledwie dniach urzędowania znalazł na biurku w swoim gabinecie kosz kwiatów od kierowników podległych mu placówek, wraz z przypiętą do kosza kopertą? Zawartość koperty pozwoliła mu na natychmiastowe kupno pierwszorzędnego szwajcarskiego zegarka, takiego zegarka, który nie ma zwyczaju się spóźniać ani spieszyć i zawsze wskazuje właściwy czas, co jest tak niezwykle ważne dla człowieka na odpowiedzialnym stanowisku. Kiedy nie zwrócił tej koperty ofiarodawcom, niby średniowieczni rycerze, odsłonili przyłbice. No tak — czemu by miał łamać obyczaje, istniejące w przedsiębiorstwie już za czasów jego poprzedników?

Zuzanna miała go w ręku. Apetyt Zuzanny wzrastał w miarę zaspokajania jej zachcianek. Magdalena rosła i w miarę jej wzrastania zwiększały się konieczne wydatki.

Tak, wtedy zorganizował to, co dziennikarze, ci pismacy, nazywają brutalnie „gangiem”. Skrzywił się z niesmakiem myśląc to słowo. Cóż, po prostu wykorzystał nagromadzony latami kapitał doświadczenia. Podjął, jak rzuconą rękawiczkę, jak wyzwanie losu, ową myśl, która się w nim zrodziła w czasach, kiedy jako młodziutki praktykant obserwował równoległe i niezależne od siebie, a jednak zbliżone i podobne jak kręgi na wodzie, kombinatorskie poczynania załogi skromnego przedsiębiorstwa przewozowego. Powiązać ze sobą w jedną całość interesy wszystkich kręgów ludzkich, od najniższych do najwyższych. Od sprzątaczki do dyrektora. Od ekspedientki do dyrektora. Od kierownika do dyrektora. Od dostawcy do dyrektora. „Właściwie — mruknął kiedyś sam do siebie ironicznie — to jest ta sama reguła, która obowiązuje oficjalnie: interes jednostki zgadza się z interesem całości...”

W tym celu musiał jednak rozszerzyć krąg osób zainteresowanych. Jego szefowie z czasów okupacji też nie działali w oderwaniu od toczącego się dookoła życia. Nazywali to „oliwieniem osi”. Wtedy, w czasie wojny, z dłoni do dłoni wędrowały pieniądze, a sam Kotym nie raz i nie dwa zawoził ciężkie paczki do pracowników różnych urzędów, nie wyłączając ludzi w rezedowych mundurach i w czarnych mundurach. Rozejrzał się teraz wśród znanych sobie osób i osobistości, wchodzących w rachubę. Dalekie to czasy, kiedy mały Władzio odróżniał barwy, ale nie rozróżniał odcieni, kiedy ludzie byli w jego pojęciu albo po prostu dobrzy, albo zwyczajnie — źli. Lata pracy i działalności, lata obracania się wśród rozlicznych i skomplikowanych spraw, wśród pojęć względnych i w sytuacjach wymagających giętkiej dyplomacji, nauczyły go znajomości ludzkiej psychiki. Wiedział już, że ludzie nie są przeważnie ani całkiem źli, ani idealnie dobrzy, że są na ogół dobrzy i zarazem niedoskonali, że każdy ma jakieś wady i zalety. Co więcej: że nie zawsze owe zalety należy zapisywać na plus, a wady na minus i że dobry człowiek to wcale nie znaczy dobry pracownik, dobry kolega, słowem: „niedaleko zaszedłby świat, gdyby opierał się wyłącznie na ludzkich cnotach”...

Ludzkie słabości są źródłem wielu owocnych poczynań. Świadomy tej zasady, Władysław Kotym zaczął wyszukiwać ludzkie niedomogi i na nich budował fundamenty swojego królestwa. Słabościami tymi były przeważnie ambicja i zawiść, gnuśność i chciwość. Drwiąco mrużył oczy, przyglądając się, jak mięknie przy jego staraniach, dzięki umiejętnie dobieranym argumentom i namowom, niedbale rzucanym półsłówkom i zachętom ten i ów człowiek, znany dotychczas z nieposzlakowanej uczciwości. Przechodzili przez te same fazy załamywania się, którym swego czasu uległ osobiście Kotym. Tak samo jak on czerwienili się z zażenowania, gdy widząc na stole u Kotymów podczas przyjęcia zagraniczne trunki, przypominali sobie własne przyjęcie, które wydawało im się tak wystawne i kosztowne. Tak samo jak Zuzanna bladły ich żony na widok toalet pań, których mężowie zapomnieli już o niewygodnych i tak niekorzystnych finansowo skrupułach. I oni dochodzili w końcu do wniosku, że zagraniczne wycieczki, samochody, wille, futra i biżuteria w „Jubilerze” są dla „ludzi”, a nie dla jakichś zjaw nie z tego świata. Wtedy Kotym przystępował do ataku.

To był kunsztownie, misternie wznoszony gmach. Ci ludzie z zewnątrz, od których zależało powodzenie całej sprawy, którzy powinni byli milczeć i ślepnąć w odpowiednich momentach, którzy powinni byli wnioski i sugestie podsuwane przez Kotyma przyoblekać w formę obowiązujących zarządzeń, stanowili mury obronne twierdzy Władysława Kotyma.

Z załogą łatwiejsza była sprawa. Tu bodźce były prymitywniejsze. Każde kilkaset złotych dołożone do niezbyt wysokiej pensji sprzedawczyni oznaczało lepszy posiłek jej rodziny, jedną parę butów więcej lub nowy płaszczyk. Brak uległości oznaczał utratę nie tylko tych kilkuset złotych, lecz także pracy i poufną opinię, udzielaną telefonicznie „koledze dyrektorowi”, uniemożliwiającą otrzymanie posady gdziekolwiek indziej.

Działało to wszystko sprawnie przez dobrych kilka lat. Widomym rezultatem odnoszonych sukcesów stał się nie tylko poziom życia Władysława Kotyma i jego licznych wspólników, lecz także opinia, jaką cieszył się zarówno w instytucjach nadrzędnych, jak i wśród podległego personelu. Była to dobra opinia, opinia, jakiej mógłby sobie życzyć każdy sumienny i solidny obywatel pracujący dla dobra społeczeństwa.

Jedna tylko wdowa po koledze Kotyma z czasów okupacji, nieszczęsna kobieta, obarczona pięciorgiem dzieci i chorująca z powodu stałego niedożywiania, która okazała się dość niedelikatna, by zwrócić się do pana Władysława o pomoc, inne niż ogół miała zdanie o tym człowieku. Ale to już jej prywatna sprawa. Nie trzeba było obarczać się taką rodziną.

I nagle wszystko się zawaliło. Zaczęło się od jakiegoś zupełnego głupstwa, od drobiazgu, bodaj że od tego, iż jeden z prywatnych dostawców towaru, sprzedawanego w sklepach podległych Kotymowi, na własny rachunek Kotyma i spółki — po pijanemu wyrzucił z pracy robotnicę. Baba okazała się zawzięta. W dodatku wyszło na jaw, że po kryjomu zapisywała, ile to towaru jej patron dostarcza na rachunek, a ile bez rachunku. Znaleźli się ludzie skłonni dać posłuch jej wynurzeniom. Drugim ogniwem, które pękło, była niedyskrecja personelu jednej z warszawskich restauracji. Jakiś kontroler, który stwierdził, iż kelnerzy podsuwają gościom wódkę zakupywaną na własną rękę, nie mógł wyjść ze zdumienia, co też takiego mogło zjeść na kolację kilkunastu panów, że rachunek wyniósł aż piętnaście tysięcy złotych.

Lecz bynajmniej nie przeciwko tym nieostrożnym i nadmiernie gadatliwym, nie przeciwko surowym i nieprzekupnym, nie przeciwko wspólnikom i służalcom, nie przeciwko sobie samemu wreszcie obraca się w tej chwili gniew Władysława Kotyma. Winna jest Zuzanna. Zuzanna z jej nieposkromioną żądzą zabaw i imponowania otoczeniu. Zuzanna najgłupiej w świecie zachłanna, bo zachłanna na pokaz. Zuzanna, od dawna już nie kochająca go i nie kochana, bardziej wspólnik i szantażysta, aniżeli oddana i wierna towarzyszka życia. To ona jest winna temu, że pozwolił ponieść się fali, w której teraz tonie. Zuzanna jest winna, że będzie musiał zdecydować się na posunięcie bardziej niż ryzykowne.

Gdy o tym myśli, patrząc przez okno, pierwszy raz w życiu ogarnia go lodowaty strach.

Dwaj panowie w

Подняться наверх