Читать книгу Błękitne szynszyle - Barbara Gordon - Страница 5

NOC NA ULICY KWITNĄCYCH WRZOSÓW

Оглавление

Deszcz lał bez przerwy od wielu godzin, zamieniając uliczki małej podwarszawskiej miejscowości w wartkie, głębokie strumienie. Plusk deszczu i głuchy szum sosen kołyszących się niespokojnie na wietrze tłumiły wszelkie inne odgłosy życia. Od czasu do czasu tylko przedzierał się przez świst wichury turkot kolejki łączącej Brzozową ze stolicą. Zdawało się, że czarne, gęste od chmur, deszczu i wiatru niebo dotyka wprost ziemi, przytłaczając swym ciężarem wszystko, co się na niej znajduje.

Ojcowie osiedla z uwagi na nikłe fundusze gromadzkie niezbyt troszczyli się o należyte oświetlenie uliczek, grząskich środkiem i tylko miejscami obramowanych płytami chodnika, lecz za to noszących nazwy dźwięczne i romantyczne: Dojrzałych Jabłoni, Wiosennego Poranka, Wesołych Szpaków, Kwitnących Wrzosów — oraz inne temu podobne ku czci różnorakiej flory i fauny, zarówno dziko rosnącej, jak i kultywowanej. Latarnie stały tu w dużych od siebie odległościach, a za oświetlenie przechodniom służyły przeważnie jasne prostokąty okien domków i willi, skrywających się za drucianymi siatkami, sztachetkami i żywopłotami małych ogródków.

Okna gasły jednak o tej porze jedno za drugim; nie miały już zresztą komu świecić. Mieszkańcy wrócili na ogół dawno do swych domowych siedzib i teraz pokładli się spać, by wczesnym rankiem z nowymi siłami stawiać czoło trudnościom, związanym z dostaniem się do miejsca pracy.

W miarę jak coraz bardziej nieprzeniknione ciemności zatapiały Brzozową, pogrążając ją wciąż głębiej i głębiej na dno nocy, niby na dno tajemniczego jeziora, które znika nie wiedzieć gdzie z nastaniem dnia — mężczyzna, patrzący przez okno jednej z will przy ulicy Kwitnących Wrzosów, poddawał się złudzeniu, że wraz z owym domkiem, służącym mu za schronienie, odpływa od jakiegoś zbawczego lądu, niby na pokładzie kruchej barki w nieznaną dal burzliwego morza.

Czuł dziwny, nieprzyjemny niepokój. Zdenerwowanie, wywołane rozmową z człowiekiem, który dopiero co odszedł, dawało jeszcze znać o sobie. Chociaż człowiek ten wsiąkł już w noc i wichurę, mężczyzna przy oknie wpatrywał się nadal w ciemność, jak gdyby spodziewał się, że ona może wyda mu tajemnicę myśli przeciwnika i rozszyfruje sens niektórych słów, które padły przed chwilą. W pewnym momencie mężczyzna odwrócił się niechętnie od okna. Czegóż właściwie miałby się bać? Wszystko ma tak dokładnie i roztropnie ułożone, że niczyje groźby nie są w stanie zahamować biegu wydarzeń. Za kilkanaście godzin... Już tylko kilkanaście godzin dzieli go od progu, który przekroczy jako całkowicie wolny i niezależny człowiek. Jeszcze kilkanaście godzin... Ten okres wydał mu się nagle bardzo długi, długi jak miesiąc lub rok. Albo jak połowa życia. Zląkł się. A może cofnąć się?

Ogarnął wzrokiem pokój, który stanowił tak rażący kontrast z zaciętą walką żywiołów, toczącą się na dworze. Było tu przytulnie i ciepło, urządzenie świadczyło o zamożności i dobrym smaku gospodarzy mieszkania. Niepokój jednak jak by przenikał przez cienkie ściany i kruche szyby, zmuszając mężczyznę do nerwowego krążenia dookoła stołu, na którym widniały jeszcze resztki nie sprzątniętej kolacji. Mrugnęło światło i żarówki zaczęły żarzyć się mdłym, pomarańczowym blaskiem. Wzruszył ramionami. Zdarza się przecież, zwłaszcza podczas niepogody. Po prostu elektrownia zmniejszyła napięcie lub wichura uszkodziła któryś z przewodów. Co to? Czy ktoś puka do okna? Odruchowo sięgnął do kieszeni, aby wyczuć dłonią gładką, chłodną powierzchnię rewolweru. Jeszcze raz coś uderzyło w szybę. Podbiegł. Mignął białawy cień. Odetchnął z ulgą. Pewno zabłąkana sowa, wypłoszona ze swej dziupli przez ulewę, leciała na oślep i uderzyła skrzydłami w okno. Po dachu coś załomotało: prawdopodobnie odłamana przez wiatr sucha gałąź wysokiej sosny, ocieniającej dom. Mężczyzna drżał. Podniósł rękę do czoła i poczuł, że jest mokre od potu. To do niczego, nie wolno tak. Dziś, jak nigdy, musi trzymać nerwy na wodzy. Cokolwiek by bowiem postanowił, to jeszcze nie koniec gry, jeszcze nie świt. Z kilkunastu godzin prowadzących go do celu te obecne godziny nocne ważą najwięcej.

Oderwał się jaszcze raz od okna, podszedł do stołu, ujął drżącą ręką karafkę z nie dopitą nalewką, napełnił spory kieliszek i wychylił jednym łykiem do dna. Miłe ciepło alkoholu zgasiło wewnętrzny dreszcz.

Zabrzęczał telefon, dziwnie krótko, raz za razem. Mężczyzna podszedł i podniósł słuchawkę. Odpowiedziała mu głucha cisza.

Z sąsiedniego pokoju jasny, metaliczny głos kobiecy zapytał:

— Kto to dzwonił?

— Nikt — odpowiedział mężczyzna, starając się zapanować nad głosem — chyba wiatr zerwał druty. Telefon nie działa.

— Ojej, to niedobrze... Poczekaj, zaraz tam przyjdę, włożę tylko pończochy. Jak na złość oczko poleciało...

Mężczyzna mruknął coś pod nosem — równie dobrze mogło to oznaczać odpowiedź, jak przekleństwo pod adresem wiatru, który pozbawił go łączności ze światem.

— Ale dlaczego jego jeszcze nie ma? Powinien już być. Robi się późno... Wpół do dwunastej mamy ostatnią kolejkę do Warszawy — dobiegł znów głos zza drzwi.

Wzruszył ramionami, nic nie odpowiadając. Rozmowa z oczekiwanym człowiekiem wróżyła również raczej gwałtowny przebieg. Już taki ten dzień — a właściwie ta noc. Poczuł się jak mistrz szachow rozgrywający partię jednocześnie z kilkoma przeciwnikami. Uśmiechnął się zadowolony z siebie.

Nagle rysy jego przybrały wyraz napięcia. Z czujną uwagą wsłuchiwał się w odgłosy płynące z ulicy. Wskroś szumu ulewy i świstu wiatru dobiegł go warkot motoru. Jakiś samochód przedzierał się przez strumienie wody, rwące jak rzeka środkiem gliniastej drogi. Mocne reflektory wydobyły z ciemności fragment parkanu przeciwległej posesji, prześliznęły się po ciemnych, mokrych pniach drzew, prześwietliły koronkową siatkę, utkaną z gołych prętów krzewów i po chwili zgasły. Samochód zatrzymał się przed furtką. Cicho klasnęły drzwiczki wozu, zatrzaśnięte pewną ręką.

Oczy mężczyzny patrzącego przez okno nabrały wyrazu zdumienia. Podszedł do drzwi wejściowych w małym przedpokoju i przekręcił kontakt. Na zewnątrz, nad wejściem do willi zapaliła się lampa w kształcie staroświeckiej, kutej latarni i oświetliła ścieżkę prowadzącą do bramki, wyłożoną kamiennymi płytkami i obrzeżoną krzakami porzeczek. Zgrzytnęły zawiasy furtki.

Mężczyzna, przyłożywszy oko do wizjerki w drzwiach bacznie przyglądał się postaci zmierzającej ku willi i pochylonej nieco do przodu pod naporem wichury. Gdy uniosła twarz i padł na nią snop światła znad wejścia, całą siłą woli stłumił okrzyk. Postać znajdowała się już przy schodkach małego tarasu, zdobiącego front domku.

Niemal jednym susem uskoczył do pokoju, gdzie przebywał poprzednio, i szarpnął drzwi, zza których dobiegał kobiecy głos. Energicznym szeptem wydawał rozkazy:

— Natychmiast na górę. I siedź tam. Nie schodź w żadnym wypadku. Rozumiesz? I zamknij się... Póki cię nie zawołam...

Ledwo zdążył popchnąć kobietę ku schodom prowadzącym z sionki na górę, gdy już pukano do drzwi. Zawahał się. Może nie otwierać wcale? Niepotrzebnie zdradził się, zapalając to światło nad wejściem. Alarmująco, natarczywie zadźwięczał dzwonek.

Z nagłym zdecydowaniem otworzył na oścież drzwi wejściowe. Fala deszczu i wiatru wdarła się w ślad za postacią w nieprzemakalnym płaszczu i smagnęła mężczyznę przenikliwym zimnem. Zadrżał, a postać, którą wpuścił, bez słowa wyminęła go i skierowała się do stołowego pokoju.

Tak bardzo zajęci byli rozmową, że nie dosłyszeli zapewne, jak cicho otworzyły się drzwi wejściowe i ktoś przystanął w przedpokoju, przysłuchując się dość gwałtownej wymianie zdań. Nowy gość nie wszedł jednak do stołowego. Nie miał widocznie zamiaru przeszkadzać. Zagadkowy uśmiech błąkał się po jego twarzy, a oczy błyszczały złośliwie.

Nie świeciło się już żadane okno w Brzozowej prócz tego jednego w willi przy ulicy Kwitnących Wrzosów, gdy samochód ruszył sprzed furtki. Zakręcić było trudno. Bajora ukrywały głębokie doły, wyrwy i koleiny w gliniasto-piaszczystej mazi. Automobilista sprawnie wszakże pokonał te przeszkody. Promień reflektora prześliznął się raz jeszsze po siatce ogrodzenia, po nie domkniętej, kołyszącej się gwałtownie na wietrze furtce, po sośnie rosnącej tuż za płotem i po przybitym na jej pniu przepisowym szyldziku:

BRZOZOWA,

UL. KWITNĄCYCH WRZOSÓW NR 15,

WŁ. EUZEBIUSZ LATKO

Wzrok kierowcy, jakkolwiek pochłonięty walką z ciemnością słotnej nocy, dostrzegł ten szyldzik i zatrzymał się na nim przez chwilę. Rozległ się cichy, drwiący śmiech. Zabrzmiał jednak gorzko i załamał się. Rozpryskując z szumem wodę kołami, samochód ruszył w powrotną drogę. Fale deszczu zamknęły się za nim, niby teatralna kurtyna na znak, że przedstawienie skończone — i znów stworzyły szczelną, choć ruchomą ścianę. Bajora wygładziły się, wessały w siebie ślady kół i znów już tylko strugi deszczu siekły ich zmąconą powierzchnię ostrymi bryzgami.

Jedyny na całą okolicę jasny prostokąt okna w willi wyglądał niepokojąco: jak gdyby tą opiekuńczą, zbawczą jasnością wśród okalającej czerni ktoś bronił się przed koszmarem bezsennej, samotnej nocy u kresu jesieni.

Po upływie pewnego czasu drzwi w willi uchyliły się. Kobieta, stojąca na progu, jak by zawahała się przed zanurzeniem się w odmęt deszczu, wiatru i nocy. W ręku niosła walizkę, chyba nie lekką, gdyż przechylała się pod jej ciężarem. Ruszyła, nie oglądając się za siebie. Na ścieżce przyśpieszyła jeszcze kroku i zaczęła prawie biec, nie zważając, że wiatr szarpie poły jej płaszcza i niedbale zawiązany w pośpiechu szalik, że nogi grzęzną raz po raz w ziemi, ześlizgując się z wąskiego chodniczka.

Okno świeciło się jeszcze wówczas, gdy człowiek, którego spodziewano się tu o wiele wcześniej, z pośpiechem, krokiem pewnym, jak by nie obca mu była krótka ścieżka między krzakami porzeczek, zmierzał w stronę willi pod numerem piętnastym. Otwarta furtka nie zdziwiła go. Zastanowiły go natomiast uchylone drzwi wejściowe, gdyż przystanął, namyślając się, czy ma skorzystać z tego jawnego zaproszenia i po prostu wejść, czy jednak wypada zapukać lub zadzwonić. Wzruszył lekko ramionami, wszedł i zawołał półgłosem:

— Cóż to tak wszystko na oścież pootwierane?

Nikt mu jednak nie odpowiadał, choć smuga światła wskazywała, że w pokoju stołowym ktoś jeszcze czuwa. Pchnął drzwi i spojrzał zmieszany na człowieka, z którym miał nieprzyjemne i trudne sprawy do uregulowania.

Również otwarte drzwi zastała rano pewna kobieta, trudniąca się praniem. Miała męża pijaka i dwóch synów w szkole, którym musiała zapewnić utrzymanie, przyodziewek oraz książki do nauki. Regularnie co dwa tygodnie, w poniedziałki rano, zgłaszała się do tego domku po bieliznę. Roboty nie było dużo ale płacono jej dobrze, więc obowiązki swoje Franciszka Wróblowa spełniała sumiennie.

Gdy weszła i nikt się nie odezwał na grzeczne „dzień dobry”, szła dalej, nieco speszona, lecz pamiętna, że dziś koniecznie musi namoczyć bieliznę, bo ma zamówioną kolejkę w maglu na pojutrze.

Już po kilku minutach głośno i niecierpliwie dobijała się do drewnianego domku naprzeciwko, którego mieszkańców znała — ach, bo kogóż by nie znała w Brzozowej, mieszkając tu od dwudziestu lat!

— Panie mecenasie, panie mecenasie! — wołała głosem pełnym trwogi.

— O, pani Wróblewa?! A cóż to się stało? Pewno mąż znów nabroił, co? — zrzędził staruszek mecenas, już na emeryturze, człapiąc i szurając pantoflami po sionce.

— Oj, panie mecenasie... Coś... coś okropnego! O mój Boże, co za nieszczęście! Ani tchu złapać nie mogę! Tam... — wskazała dłonią domek przeświecający skroś burych pni wesołym, różowym tynkiem — tam... trup. Ten, co tam niby mieszkał, derektor, czy jak. Zabity. Trzeba po milicję. Telefonować trzeba... zaraz.

Błękitne szynszyle

Подняться наверх