Читать книгу Błękitne szynszyle - Barbara Gordon - Страница 6

KAMILA NIE BOI SIĘ CIEMNOŚCI

Оглавление

Prokurator Anna Świgoń wybiegła szybkim krokiem do pokoju, w którym urzędowała wraz z kilkoma kolegami i koleżankami i natychmiast wykonała szereg czynności świadczących wymownie o jej wybitnie złym humorze. Gwałtownym ruchem przysunęła do siebie aparat telefoniczny, a gdy centrala dawała bez przerwy sygnał „zajęte“, trzasnęła słuchawką tak mocno o widełki, aż zapłakana kobiecina, składająca przy sąsiednim biurku zeznania na okoliczność pobicia się z mężem, podskoczyła na krzesełku. Następnie prokurator Świgoń zaczęła wrzucać i wpychać bezładnie do teczki różne urzędowe akcesoria w rodzaju formularzy i pieczątek oraz drobiazgi ściśle prywatne, jak puderniczkę, grzebień, papierośnicę, chusteczkę. Wszystko to musiało zmieścić się w teczce, Anna uważała bowiem, że torebka w ręku obywatelki prokuratora obniża prestiż przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości. Teczka, to co innego. A co się w niej mieści, to już niech nikogo nie interesuje. Wieczne pióro spadło z hałasem na podłogę. Trzasnęła szuflada zhyt mocno pchnięta energiczną małą ręką.

— Co ci jest? Cóżeś taka zła? — zapytała koleżanka unosząc głowę znad grubej teczki z aktami.

Spod grzywy jasnych włosów, przyciętych na „kotkę“, spojrzały na pytającą duże, niebieskoszare oczy, przejrzyste jak akwamaryna i niebezpiecznie w tej chwili błyszczące. Mały, trochę zadarty nos poruszał się nerwowym, nieznacznym ruchem, jak gdyby węszył coś podejrzanego.

— Kiedy Anita jest zła, rusza nosem jak królik — śmieli się koledzy.

— Niedocieczoną zagadką naszej prokuratury jest problem, w jaki sposób tyle złości mieści się w tak drobnym ciele... — bąknął, pozornie obojętnie, kolega urzędujący opodal i wrócił do przerwanego zajęcia, polegającego na przesłuchiwaniu zażywnego grubasa, oskarżonego o korumpowanie aparatu podatkowego przy pomocy tak zwanych libacji.

Anita popatrzyła na niego z niesmakiem, po czym pochyliła się w stronę koleżanki i informowała ją pólgłosem, nie przestając pakować teczki:

— Rozumiesz, wzywa mnie Tołuba i powiada: „Koleżanko... tu jest taka sprawa, którą chcę wam przydzielić, hm... hm...“ — w tym momencie Anna, imitując znakomicie zgryźliwy ton i gestykulację zwierzchnika, zaczęła kręcić młynka palcami, wywołując wybuch śmiechu koleżanki i przysłuchujących się rozmowie dwóch kolegów. — Postękał, postękał, pewno mu znów wątroba dokucza, i wreszcie wydusił: „W Brzozowej popełniono — zdaje się, hm... hm... morderstwo. Właśnie telefonowano z milicji... Obejmiecie tę sprawę”. Ja mu na to, że dość mam trupów. Że dopiero co zakończyłam sprawę bandy Kucharka i dlaczego zawsze ja, kiedy jakaś paskudna okoliczność. No bo rozumiesz, pogoda pod psem, tlucz się do tej Brzozowej. Tam pewno trzeba się będzie namęczyć, a ja jak na złość umówiona jestem dziś z Marcinem w Spatifie, mają wyświetlać jakiś ciekawy, stary film. To on mi na to, oczywiście Tołuba, nie Marcin, że właśnie moje ostatnie sukcesy natchnęły go myślą, żeby powierzyć mi tę sprawę w Brzozowej, i na zakończenie jeszcze powiada: „Bo wy, koleżanko Świgoń, podobno obracacie się ostatnio w takich sferach, hm... hm... jak to powiedzieć, artystycznych, bywacie w wielkim świecie, a pewne okoliczności wskazują, że to morderstwo w Brzozowej dotyczy kogoś z takiego towarzystwa. Będzie wam hm... hm... łatwiej się zorientować niż komuś innemu”. Rozumiesz, już mu ktoś naplotkował o Marcinie. Cóż to, nie wolno mi do porządnego lokalu ze znajomym pójść, potańczyć? Na kefir do baru mlecznego mamy chodzić?

— Pracownika prokuratury cechować powinna skromność osobista — zacytował jeden z kolegów z udanym namaszczeniem fragment reprymendy prokuratora Tołuby, wygłoszonej do podwładnych na ostatnim zebraniu.

— Dobrze ci tak. Gardzisz względami wielbiącego cię szarego prokuratora, a oddajesz się płochym rozrywkom i podziwianiu sztuki nowoczesnej w towarzystwie dziennikarzy, i to w dodatku pisujących reportaże kryminalne. Masz za swoje. Zobaczysz, pewnego razu okaże się, że w poszukiwaniu tematu twój ukochany popełnił mrożącą krew w żyłach zbrodnię — znęcał się nad Anną sąsiad, odprawiwszy, w asyście milicjanta, grubasa usiłującego demoralizować urzędników podatkowych w celu pomnożenia zysków spółdzielni produkującej pineski. — Cha, cha! Mam nawet tytuł do gazety: „Marcin Kir zabijał piórem, a teraz zabił strzałem z pistoletu“...

Anna spojrzała wrogo na kolegę, którego zaloty rzeczywiście przyjmowała łaskawie, dopóki pewnego dnia nie zjawił się elegancki, wysoki szatyn i zasiadłszy przed nią swobodnie, nie poprosił o bliższe dane dotyczące napadu na spółdzielnię w Małej Wsi.

— Nie przejmuj się — pocieszała Annę koieżanka. — Jednak mimo wszystko powierzenie takiej sprawy Tołuba traktuje jako wyróżnienie...

Anna gotowa już była do drogi. Rzuciła okiem na zegarek i od progu zawołała:

— A gdyby Marcin telefonował, powiedz mu, że... jestem w terenie i że zatelefonuję do niego wieczorem.

Gdy po upływie mniej więcej godziny wysiadła z kolejki w Brzozowej, jeszcze raz przyszło jej na myśl kilka niepochlebnych określeń pod adresem prokuratora Tołuby. Nocna ulewa i wichura przeszły w mżawkę przejmującą nieprzyjemnym dreszczem. Stacyjka świeciła pustkami, nawet kasa mieszcząca się w drewnianym, szaro pomalowanym baraczku prezentowała zamknięte okienko z obiecującym napisem „zaraz wrócę“. Tylko przy kiosku z gazetami stało kilka kobiet rozmawiających z ożywieniem. Na widok zbliżającej się Anny umilkły. Dopiero później Anna miała się przekonać, iż w takiej miejscowości jak Brzozowa kiosk z gazetami stanowi zarówno jedno z głównych miejsc spotkań towarzyskich, jak i źródło wiadomości o wszystkim, co się dzieje w osiedlu, miejsce, którego nie sposób ominąć ani lekceważyć. Na razie potrzebowała tylko informacji, którędy najbliżej można dotrzeć do ulicy Kwitnących Wrzosów.

Oczy kobiety o siwych włosach, lecz niestarej jeszcze twarzy, urzędującej za rozsuwaną szybką, rozbłysły żywym zainteresowaniem. Siedzący jednak obok mężczyzna o ostrym spojrzeniu i suchym profilu nie pozwolił jej dojść do słowa. Informował Annę:

— Pójdzie pani tą ścieżką nad torem, potem trzeba skręcić w lewo, przeciąć na ukos polankę i zaraz na prawo zaczyna się Kwitnących Wrzosów — po czym na znak, że powiedział wszystko, co mu wiadomo w tej sprawie, zasunął szybkę dość nieuprzejmym gestem.

Odprowadzana przez pełne ciekawości spojrzenia kobiet plotkujących koło kiosku, Anna podążyła we wskazanym kierunku.

Brzozowa, popularne miejsce niedzielnych wycieczek warszawiaków w wiosenne i letnie dni aż do późnej jesieni, dziś sprawiała przygnębiające wrażenie. Zrudziałe i sczerniałe ogródki nie kryły przed okiem przechodnia domków, z których niejeden, budowany przed wieloma laty, dopraszał się remontu. Po drodze i po leśnych polankach wiatr roznosił śmiecie i strzępy papierów, pozostałe jeszcze po wycieczkowiczach. Wśród tego wyszarzałego otoczenia, z którego jak by zmyto czy starto barwę i połysk, jaskrawo rzucały się w oczy nowe wille, urzędowo zwane „domkami jednorodzinnymi”. Niektóre z nich były skromne, nieduże, budowane oszczędnie, inne starannym, czasem luksusowym wykończeniem, solidnym ogrodzeniem, przybudowanym garażem czy telewizyjną anteną na dachu świadczyły, że właściciele ich i mieszkańcy nie muszą się zbytnio liczyć z pieniędzmi.

Już z daleka Anna zorientowała się, który z domków jest celem jej wyprawy. Należał raczej do tej drugiej kategorii budownictwa. Zgrabny eternitowy dach przykrywał różowo tynkowany budynek, kraty w oknach tworzyły wytworny ornament. Samo kosztowne, solidne ogrodzenie na podmurówce Anna wprawnym okiem oceniła na wiele dziesiątków tysięcy złotych. Miała doświadczenie: jedna z poprzednich jej spraw dotyczyła nadużyć w spółdzielni budowlanej.

Na drodze przy bramoe stał wóz milicyjny. Gdy Anna pchnęła półotwarte drzwi wejściowe, obłożone z obu stron dębowymi płytami rzeźbionymi w płaskie kwadraty, wydało jej się, że w domku jest chłodniej niż na dworze.

Krzątała się już tu cała ekipa śledcza. Snuli się ostrożnie, aby czegoś nie poruszyć niepotrzebnie, daktyloskop, fotograf, milicjanci w mundurach i po cywilnemu. Przy stole siedział lekarz i pisał coś w swoim notesie.

Mdłe, szarawożółte światło przenikało przez szerokie okna i mieszało się z blaskiem palącego się nad stołem żyrandola, powlekając cały pokój i twarze znajdujących się tu ludzi jakby patyną kurzu. Wnętrze sprawiało wrażenie, że lokatorzy domku właśnie się wyprowadzają lub szykują do odjazdu w wielkim pośpiechu. Tu wywrócone krzesło, ówdzie wysunięta szuflada z wysypującą się na kosztowny dywan zawartością, otwarty kredens, odsunięty od ściany, rozlana na obrusie nalewka z przewróconej karafki — wszystko to świadczyło, że pokój musiał być widownią nie lada zamieszania. Nieruchomo spiętrzone rzeczy i sprzęty przypominały lawę zakrzepłą po wybuchu wulkanu.

Do tego świata rzeczy nieruchomych należał również kształt ludzki, zastygły przy stole w pozie człowieka bardzo zmęczonego: skrzyżowane na brzegu stołu ramiona wspierały ociężałą głowę, jak gdyby usnął, zasłoniwszy w ten sposób oczy przed rażącym światłem, spływającym na niego z żyrandola.

Kobieta, która wkroczyła w to wnętrze stanowiące jeszcze niedawno czyjś dom, przesiąknięty atmosferą uczuć, myśli, upodobań i spraw jego mieszkańca czy mieszkańców, a od dziś noszące oficjalną nazwę „miejsce przestępstwa“ — nie była już ową Anitą rozbijającą w pasji urzędowy aparat telefoniczny i pełną pretensji do zgryźliwego szefa. Jak gdyby i na nią podziałała znana jej urzędowa krzątanina: przedzierzgnęła się z miejsca w prokurator Świgoń, przez niektórych lubianą, przez wielu cenioną, choć wiadomo było powszechnie, że gdzie Anna Świgoń, tam kłopoty. Nie lubi niedokładnej roboty, jest złośliwa i zbyt często ma swoje zdanie — a co gorsza przeważnie miewa rację.

— Co zdążyliście już stwierdzić? — zapytała Anna, witając się z obecnymi.

Porucznik Sebastian Chmura miał minę zakłopotaną.

— Coś niecoś wiemy, ale właściwie nic jeszcze nie wiemy... Pozorowane samobójstwo.

— No tak... — Anna szybkim spojrzeniem ogarnęła nieład dookoła. — Wygląda na to, że toczyła się tu jakaś walka. Albo że ktoś uciekł, a przedtem czegoś gorączkowo szukał. Czy znaleźliście przy nim broń?

— Tak, leżała obok na dywanie. Rura nierejestrowana, kaliber 7,65. Sprawdzaliśmy już. Do telefonu musieliśmy na posterunek jeździć, bo tu przewody telefoniczne zostały uszkodzone.

— Celowo, czy przypadek?

— Przypuszczamy, że nocna wichura, chociaż, bo ja wiem... Zerwane między słupem i domem już na terenie posesji.

— Wykluczam samobójstwo — odezwał się mrukliwie doktor Jarząbek. — Strzał wprawdzie z bliska, ale nie z odległości zasięgu własnego ramienia. Prosto w serce. Śmierć natychmiastowa.

— Na rewolwerze są tylko ślady palców zabitego — wtrącił się daktyloskop, nie przestając oglądać wszystkich miejsc i rzeczy w pokoju, które mogłyby mu dostarczyć materiału. Gdy tylko coś zauważył, dopadał zdobyczy niczym pies myśliwski zwierzyny i rozpoczynał, jak to Anna nazywała, swoje „czary“.

— Już to wiecie? — głos Anny zabrzmiał sceptycznie.

— A no my tu już od ósmej siedzimy. My musimy szybko działać — porucznik Chmura patrzył kpiąco na Annę.

Dochodziła pierwsza, a przyjemnie wytknąć opieszałość prokuraturze, z którą nie brak nigdy sporów o kompetencje. Siedzą przy biureczku i mądrzą się, a ty, człowieku, ganiaj — noc, nie noc, upał czy mróz — i znoś im w zębach dowody, w których przebierają potem jak w ulęgałkach i jeszcze mają się za coś lepszego od milicji.

Anna pominęła przytyk pełnym godności milczeniem i zadała jeszcze jedno zasadnicze pytanie: — Kto to jest? — wskazując na skurczony ludzki kształt przy stole.

Chmura wzruszył ramionami.

— Otóż to. Nie wiadomo. Żadnych papierów ani dokumentów przy nim nie znaleźliśmy, w całym domu też nie ma ani skrawka jakiegoś bodaj rachunku za elektryczność czy telefon, starego listu, no, czegokolwiek ze szpargałów, jakie znajdują się w każdym przyzwoitym mieszkaniu.

— A kto jest w tym domu meldowany? — pytała Anna dalej od niechcenia, szukając zawzięcie papierosów, które oczywiście zapodziały się gdzieś w teczce.

Chmura z gotowością wyciągnął własną paczkę morskich i poczęstował Annę, myśląc niechętnie, że w jej obecności sam się nieraz czuje, jak gdyby coś przeskrobał, kiedy tak popatrzy tymi swoimi przezroczystymi oczami. A taka ładna. Nie mogłoby toto zostać ma przykład ekspedientką w sklepie albo niech by już nawet gwiazdą filmową. Prokurator — czy to zawód dla kobiety? Poszukał wzrokiem komendanta posterunku w Brzozowej, niemym gestem wzywając go na pomoc.

— Nie-eja-aki E-euzebiusz La-atko, emeryt... — komendant Kalinka lekko się jąkał.

Ten feler wymowy pozbawił go widoków awansu w stolicy, uważano jednak, że w Brzozowej to żaden mankament. Poza tym był bowiem człowiekiem solidnym i godnym zaufania. Osiadłszy wszakże w Brzozowej, za rzecz najważniejszą uznał spokój. Nie bardzo lubił, gdy ktoś, jak to nazywał, „zawracał mu głowę” prosząc posterunek o interwencję. W domu dość miał owego „zawracania głowy”: żona pracowała jako ekspedientka w spółdzielni, gdyż milicyjna pensja nie bardzo wystarczała na obsprawienie czwórki dzieci, i komendant Kalinka często musiał znikać ze służbowego pokoju, przekształcając się w przyległym pomieszczeniu mieszkalnym w niańkę, gospodynię i korepetytora.

Za to jego zastępca, młody, energiczny, ruchliwy blondynek, Janek Mucha, lubił „rozróbki”. Chętnie uzupełniał wyjaśnienia szefa:

— Będzie temu ze cztery lata, jak Euzebiusz Latko zameldował się w tym domu, świeżo ukończonym. Starszy, siwy jegomość. Miał wtedy 67 lat. Spokój był, więc nie mieliśmy żadnej okazji, żeby sprawdzić, czy on tu mieszka, czy jeszcze kto... Dom wyłączony spod kwaterunku, może właściciel i sam mieszkać. Nasz posterunek daleko. Wiecie, dość mamy kłopotów pod bokiem, z chuliganami w naszej knajpie „Pod Topolą“...

— Ale to nie jest ten, co się meldował? — upewniała się Anna. Nie miała zbyt wygórowanego pojęcia o skrupulatności milicji w zakresie prowadzenia meldunków.

— Ach nie, skądże...

Właśnie w tej chwili fotograf przy pomocy jeszcze jednego milicjanta obrócił ciało zabitego twarzą ku światłu. Na tę chwilę czekał również doktor Jarząbek, żeby przeprowadzić dokładniejsze badanie. Wszyscy zbliżyli się do stołu. Serce Anny zabiło żywiej. Znała te momenty, gdy podświadomie, owym szóstym zmysłem, który koledzy nazywali „węchem“, wyczuwała, iż śledztwo wkracza w fazę niezwykłą i interesującą. Przystojna męska twarz czterdziestokilkoletniego człowieka nie utrwaliła wyrazu grozy, strachu czy bólu, zwykłego w takich wypadkach. Twarz ta, w otwartych piwnych oczach i uniesionych nad nimi brwiach, w liniach półotwartych ładnie zarysowanych ust, w skurczu mięśni wokół nich, wyrażała wielkie zdumienie. Wyglądało to tak, jak gdyby człowiek ten w ostatniej chwili swego życia wykrzyknął jakieś pytanie, na które odpowiedź stanowiła kula. Ciemne, lekko falujące włosy przyprószone na skroniach siwizną opadły kosmykami na blade, wysokie czoło i nadawały obliczu zamordowanego czy też samobójcy wygląd bezradny i żałosny. Ubranie miał na sobie eleganckie, modnie uszyte, białą koszulę przecinał gładki krawat wyglądający na zagraniczny.

— Przystojny facet — bąknął Chmura.

— E-elegant... T-tak... Ot, i n-na co t-to mu przyszło — zauważył filozoficznie komendant Kalinka.

— Samobójca nie może mieć takiego wyrazu twarzy — rzeczowo orzekł doktor Jarząbek.

Wszyscy mimo woli sciszyli głos, jak by krępowali się zdziwionego spojrzenia nieboszczyka.

— No, róbcie, co trzeba i dalej do pracy! — zawołał porywczo Chmura.

Anna, milcząca dotychczas, tarła w zamyśleniu czoło. Jeszcze raz pytała obecnych:

— Więc jak, czy nikt z was, to znaczy z tutejszych pracowników posterunku, nie widywał tego człowieka, bo ja wiem, na ulicy czy na stacji?

Sierżant Janek Mucha wzruszył ramionami.

— To raczej nikt z miejscowych, w każdym razie nikt ze starych mieszkańców, co to każdy ich zna.

Anna zwróciła do Chmury twarz pełną napięcia:

— To... — wskazała ręką na bałagan panujący w pokoju, a potem na twarz nieżyjącego, która w błysku flesza nagle jak by ożyła, by potem znów zapaść w kamienną szarość — i to nie pasuje do siebie. — Gdy Chmura spojrzał na nią pytająco, dodała: — On nie walczył. Tu nie było walki.

— Myślisz, że rabunek? — Chmura i Anna byli ze sobą na „ty“, często bowiem stykali się służbowo, a szczególnie zbliżył ich długi okres trudnych dochodzeń w sprawie owej bandy Kucharka.

— Chodź, obejrzymy mieszkanie — powiedziała wymijająco Anna i skierowała się do drugiego pokoju.

Pod ścianą stał tu szeroki, dwuosobowy tapczan. Wewnątrz znajdowała się pościel na dwie osoby. Otwarta na oścież ścienna szafa zawierała jednak niewiele garderoby męskiej — dużo za to kobiecych fatałaszków. Rozmiar sukienek wskazywał, iż nosząca je osoba figurę ma szczupłą i wzrostu jest raczej niskiego. Sporo rzeczy musiano stąd zabrać. Dowodziły tego porzucone na podłodze obok szafy ramiączka. Jakaś para pantofli nie zmieściła się już może w walizce, może uznana została za „tę gorszą“, bo ciśnięta w kąt ukazywała podniszczone podeszwy i ostre, wysokie obcasiki oblepione błotem. Para nylonów zwisała smętnie na klamce drzwi.

Anna zatrzymała się przed toaletką, której powysuwane szufladki prezentowały tak zwany groch z kapustą — nie zawierały jednak niczego, co mogłoby dopomóc w ustaleniu nazwisk, czy rodzaju zajęcia lokatorów dziwnego mieszkania. Żadnej notatki, żadnej fotografii, ot, jakieś damskie akcesoria: grzebyki, lokówki, chusteczki, przybory do szycia i manicure. Pod lustrem cała bateria słoików, puderniczek, kredek, flakonów z zagraniczną wodą kwiatową o różnych zapachach świadczyła, iż kobieta korzystająca z tego lustra lubiła poświęcać wiele uwagi swojej powierzchowności.

— Uciekała — mruknął Chmura.

— Tak... — odpowiedziała przeciągle Anna. — Ale to nie była elegancka kobieta.

— Skąd wiesz o tym? — uśmiechnął się sceptycznie.

— Naprawdę elegancka kobieta, o ile ją oczywiście na to stać, a tę było chyba stać, używa zawsze jednego rodzaju perfum. Ta zaś ma pieniądze i nie umie ich używać.

— Wskazówka dla śledztwa.... — zażartował Chmura.

— Wszystko może się przydać — odpowiedziała Anna, z triumfem podnosząc z serwetki ciemny kobiecy włos. — Schowaj sobie na pamiątkę.

Rzuciła jeszcze pobieżnie okiem na dość frywolne francuskie sztychy, porozwieszane na ścianach, na puszysty, perłowego koloru dywan, zajmujący całą prawie podłogę, i skierowała się dalej w głąb domku.

— Ale sobie ludzie mieszkają... — pełna melancholii zazdrość brzmiała w westchnieniu Janka Muchy postępującego w ślad za Anną i porucznikiem Chmurą.

Przy dalszych oględzinach nie znaleziono właściwie nic ciekawego. Wyraził to dosadnie Chmura jednym słowem:

— Guzik.

— I właśnie to jest najbardziej interesujące — kategorycznie oświadczyła Anna, otrzepując ręce z kurzu po oględzinach piwnicy.

— Co masz na myśli?

— Jeżeli znajdziesz odpowiedź na pytanie, dlaczego w domu tym nie ma zapasu kartofli ani koksu na zimę, to sądzę, że bardzo ułatwisz sobie śledzwo... — mruknęła złośliwie Anna. — Tylko pośpiesz się.

Chmura poczuł się urażony. Ta Anna zawsze wyskoczy z jakimś babskim chwytem. Machnął lekceważąco ręką: może nie zdążyli jeszcze, może chwilowo nie mieli pieniędzy? Nie ma czasu teraz na takie głupstwa. Trzeba przesłuchać parę osób, które mogą coś ciekawego powiedzieć, i Anna o tym wie.

Szary zmrok niepostrzeżenie zgęstniał za oknami. Anna poczuła głód.

— Wiesz co, ty teraz weź sobie ną warsztat, kogo tam chcesz przesłuchać, a ja pójdę coś zjeść.

— Do „Bachusa“?

Anna zaprzeczyła ruchem głowy, zaświtał jej bowiem pewien pomysł.

— Mam tu takie swoje prywatne chody... — uśmiechnęła się tajemniczo. — A mecenasa Rożka, tego, co tu naprzeciwko mieszka, pozostawcie mnie, dobrze?

Chmura zdziwił się. Skąd to już Anna wie, że taki mieszka naprzeciwko?

Wczesny, półjesienny i półzimowy zmierzch mieszał w swym tyglu zielony mrok lasu, szarobłękitną ciemność nieba i drżącą, płową, jak by nieśmiałą poświatę pozapalanych już latarni i rozświetlonych okiennych prostokątów i kwadratów. Pustawe przed południem uliczki ożyły: wracali ludzie z pracy, starsza młodzież ze szkół i uczelni. Twarze ich, niedostrzegalne w ciemnościach, czasem na chwilę tylko wydobywające się z mroku białawą plamą, nie mówiły Annie nic. Może by i potrafił ktoś z nich odpowiedzieć na dręczące ją pytania, ale Anna wiedziała, że dopiero długotrwałe śledztwo wyłowi z tej obojętnej masy ludzkiej jednostki, których powiązania z różowym domkiem każą jej zainteresować się ich losami, charakterem i wyglądem.

Chwilowo zmierzała do jednego z domków rozsianych po obszernym lesie, wśród którego pobudowano osiedle Brzozowa. Miała zamiar nie tylko posilić się tu. Chciała się także czegoś dowiedzieć. Mecenas Kamila Lulbicz-Barska, przyjaciółka Anny z czasów szkolnych i studenckich, mieszkająca w Brzozowej od lat, może dużo wiedzieć o obyczajach tutejszych mieszkańców.

Dom, przed którym po pewnym czasie stanęła Anna, należał do dawnych budowli Brzozowej. Postawił go parę lat przed wojną nieżyjący już obecnie ojciec Kamili. Teraz Kamila mieszkała tu ze swoją matką-staruszką. Szare mury obrastał gęsto bluszcz przemieszany z dzikim winem. Nowe, solidne ogrodzenie z masywną bramą i podwójną koroną drutów kolczastych świadczyło, że Kamila nie szczędzi kosztów i dba o utrzymanie w należytym stanie rodzinnej siedziby.

Furtka była lekko uchylona. Anna pchnęła ją i starannie wygracowaną ścieżką szła w kierunku ganku wspartego na niemodnych kolumnach, jak w starym dworku. Z boku rozlegało się zaciekłe ujadanie psów. Sądząc po głosach, musiały to być potężne psy, Anna słyszała, jak z wściekłością szarpią łańcuchy, widocznie wiążące je przy budzie. Uchyliło się okno na parterze i zaniepokojony głos kobiecy zawołał:

— Kto tam idzie? Adam?

— Do pani Barskiej, znajoma... — odkrzyknęła Anna, usiłując przekrzyczeć ujadanie psów i zastanawiając się, co to za Adam spodziewany jest w domu znanym jej jako dom kobiet.

Okno zatrzasnęło się. Anna już nie dzwoniła, czekała na otwarcie drzwi, przysłuchując się dobiegającej spoza nich krzątaninie. Po chwili szczęknął łańcuch i zgrzytnęła zasuwa, przekręcono klucz i drzwi się otworzyły. Wysoka, koścista, mocna kobieta stanęła przed Anną, przytrzymując drzwi jedną ręką i jak by się zastanawiając, czy ma ją wpuścić do środka.

Anna się roześmiała:

— Cóż to, pani Stasiu, nie poznała mnie pani? Tu się barykadujecie, a furtka otwarta na oścież...

— Ach, to panna Anita! — w głosie gosposi Anna dosłyszała ulgę. Wpuściła Annę i zaryglowała za nią drzwi. — Barykadujecie... — zrzędziła — barykadujecie. Takie tu u nas teraz w Brzozowej sprawy się dzieją... Ludzi w domach mordują, to jak się nie barykadować?

Pomogła zdjąć Annie przemoczony płaszcz, podsunęła pod zabłocone buty flanelowe ściereczki i zawołała głosem, w którym brzmiała przekora:

— Tu gość do panny Kamy...

Rozległ się tupot szybkich, lekkich kroków i po schodach prowadzących na pięterko zbiegła zgrabna, wysoka, szczupła kobieta, rzucając się Annie na szyję.

— Anita! Jakie bogi? Chyba z rok już tu nie byłaś, chociaż obiecywałaś tyle razy... — odsunęła od siebie Annę na odległość ramienia i trzymając wciąż jeszcze jej rękę w swojej, przyglądała się przyjaciółce z baczną uwagą. Annie wydało się, że na dnie jasnoorzeehowych oczu dostrzega niepokój.

— Głodna jestem jak wilk... a mam nadzieję, że sławne tradycje tego domu nie wygasły i że o każdej porze dnia i nocy znajdzie się u was coś do przegryzienia! — odparła wesoło, wchodząc do stołowego pokoju i witając się serdecznie z drobną, wątłą staruszką, matką Kamili, siedzącą w starym fotelu o wysokim, krytym skórą oparciu.

Pokój urządzony był po staroświecku, podobnie jak i cały dom. „Póki matka żyje — tłumaczyła nieraz Annie Kamila — nie chcę tu nic zmieniać, niech wszystko zostanie tak, jak było za życia ojca. A potem... potem może tu już nie zostanę.“ Tak więc lampa, z abażurem ozdobionym frędzlami, łagodziła światło żarówek i nie płoszyła półmroku po kątach; na żardinierach paprocie i asparagusy spływały szmaragdową kaskadą; pluszowa kanapa zapraszała, by ulokować się na niej z podwiniętymi pod siebie wygodnie nogami; etażerki i komódki dźwigały na sobie stosy figurynek, muszli i ramek z rodzinnymi fotografiami; alabastrowa kobieta w tunice unosiła wdzięcznym ruchem nad głową kulę z ukrytą w niej żarówką, a wielki kaflowy piec dyszał przyjemnym, domowym ciepłem. Nieograniczona cierpliwość starej Stasi utrzymywała cały ten lamus w nienagannej czystości.

Anna z przyjemnością przyglądała się swej przyjaciółce, pałaszując z apetytem różne smakołyki, którymi obstawiła ją gosposia. Kamila stanowiła pod względem urody zupełne przeciwieństwo Anny: rysy miała regularne, włosy ciemne, prawie czarne, gładko zaczesane i spięte w węzeł na szczupłym karku. Różniły się też charakterami. Anna była żywa, porywcza, Kamila bardzo opanowana i, jak wszyscy twierdzili, skryta.

Ojciec Kamili zajmował przed wojną poważne stanowisko radcy prawnego wielkich firm i instytucji państwowych ojciec Anity był sędzią. Obu panów łączyła nie tyle może wielka przyjaźń, ile dość zażyła znajomość. Córki ich natomiast przyjaźniły się od dziecka. Razem ukończyły szkołę i razem studiowały prawo. Annę, z jej wrodzoną pasją dociekania, docierania do sedna rzeczy i zaciętą wrogością w stosunku do wszystkiego, co narusza jej poczucie sprawiedliwości — pociągnęła praca w prokuraturze. Kamila ceniła nade wszystko niezależność, od kiedy ojciec, wybitny okaz domowego tyrana, zmarł, pozostawiając jej wolną rękę i troskę o utrzymanie starej matki. „Gdy myślę o godzinach urzędowania, przechodzą mnie ciarki“ — mówiła do Anny, porzucając z ulgą pracę w biurze radcy prawnego dużej centrali eksportowej. Wpisała się na listę adwokacką i prowadziła życie kobiety niezależnej, podobno nieźle zarabiającej.

— A jak się czuje twój ojciec, Anitko? — pytała pani Barska.

— Dziękuję pani, mój staruszek rześki jak zawsze... — Anna wąchała z przyjemnością mocną, aromatyczną kawę. — Wciąż jeszcze tylko nie może się pogodzić z tym, że przeszedł na emeryturę.

Kamila nerwowo zdusiła papierosa w popielniczce z brązu, przedstawiającej łabędzia rozpościerającego skrzydła nad nenufarem. Nie patrząc na Annę zapytała:

— Czy zdradzisz mi wreszcie tajemnicę swej wizyty? Nie sądzę, aby tylko sentyment do mnie przygnał cię po nocy i w taką pogodę na nasze odludzie. A może to tajemnica służbowa? — Zostało to powiedziane trochę żartem i trochę z przekąsem.

Anna westchnęła. Na chwilę, pogrążona w atmosferze przywodzącej jej na pamięć dzieciństwo, zapomniała o celu przybycia do Brzozowej. Teraz znów miała przed oczami sinawą twarz z szeroko otwartymi, pełnymi zdumienia oczami, którą pozostawiła w domku przy ulicy Kwitnących Wrzosów.

— Jestem tu służbowo. Ale to żadna tajemnica. Sądzę, że takie wieści rozchodzą się po Brzozowej szybko. Chyba wiesz, że tu u was na Kwitnących Wrzosów zabito dziś w nocy człowieka...

Kamila chciała coś odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili ze zwykłą sobie energią wkroczyła Stasia. Podeszła do pani Barskiej i ujmując ją stanowczym gestem pod rękę, powiedziała z szorstką czułością:

— Moja pani teraz pójdzie się położyć trochę — i poprowadziła staruszkę w głąb domu.

— Tak... — powiedziała Kamila sciszając głos. — Wiem. Mama się strasznie tym od samego rana zdenerwowała. Wygadała się oczywiście dziewczyna przynosząca mleko.

Anna ożywiła się:

— Wiesz, ciekawa sprawa, ale trudna. Tobie mogę w zaufaniu powiedzieć... Zresztą, idąc do ciebie sądziłam, że może zechcesz mi trochę pomóc. Znasz tu i ludzi, i stosunki.

— Ależ oczywiście, proszę cię bardzo, możesz na mnie liczyć — Kamila pochyliła się ku Annie, jak by chciała jej tym gestem powiedzieć: „Gotowa jestem zrobić dla ciebie wszystko“. — Konkretnie o co ci chodzi?

— Czy może znasz przypadkowo kogoś, kto mieszka w domu przy ulicy Kwitnących Wrzosów numer 15?

Kamila zastanawiała się przez chwilę, marszcząc ładne, regularne, wąskie brwi.

— Kwitnących Wrzosów 15? Nie, nie znam.

— Rozumiesz — tłumaczyła Anna — taka historia: zameldowany tam jest jakiś Euzebiusz Latko, po którym nie ma ani śladu. Przy trupie nie znaleziono żadnych dokumentów i nikt nie zna podobno tego człowieka. W willi nie wiadomo kto mieszkał, jakaś kobieta, której rzeczy tam są, znikła. Ot i zagadka. Oczywiście, dojdziemy do prawdy, ale myślałam, że może przez ciebie skrócę sobie drogę... W takich wypadkach szkoda czasu.

Kamila uśmiechnęła się wyrozumiale:

— Widzisz, dawno u mnie nie byłaś, odwykłaś od Brzozowej. Tu w ciągu ostatnich lat zaszło wiele zmian. To już nie osiedle znajomych, gdzie o każdym wszystko wiesz. Przybyło dużo nowych mieszkańców. Budują spółdizielnie, budują ludzie z kredytów. No i tacy różni... wiesz, co to nieraz u ciebie muszą się spowiadać z grzeszków w stosunku do skarbu państwa. Często nawet bywa, że dom zapisują na różne ciocie czy wujków, a sami mają mieszkania w Warszawie albo gdzie indziej. Pomieszkają trochę tu, trochę tam. Lokata, rozumiesz. Skąd ich znać? Chyba że do mnie przyjdą po poradę i z prośbą o obronę w sądzie — uśmiechnęła się kwaśno.

Anna spojrzała na zegarek:

— Chciałabym w każdym razie powrócić jeszcze do tej rozmowy z tobą. W najbliższym czasie będę częstym gościem w Brzozowej. Proszę cię, tak bez zwracania specjalnie niczyjej uwagi popytaj, czy ktoś może coś powiedzieć o tych z Kwitnących Wrzosów. A teraz, nie gniewaj się, że ja tak jak po ogień, ale muszę biec. Jeszcze dziś zajrzę do sąsiadów. Kiedy szłam, zobaczyłam tabliczkę na domu naprzeciwko: Faustyn Rożek. To chyba ten stary mecenas Rożek, znajomy twojego ojca? Słyszałam to nazwisko jeszcze nie tak dawno od mojego staruszka, kiedy opowiadał mi o jakiejś dawnej sprawie sądowej. Chcę z nim porozmawiać. Jako sąsiad z pewnością powie mi coś o tym różowym domku.

— Mecenas Rożek? Chcesz iść do mecenasa Rożka? — w głosie przyjaciółki Anna wyczuła żywe zainteresowanie. — Wiesz, ja go znam. Jeżeli sobie życzysz, jeżeli nie będę ci przeszkadzać, pójdę z tobą.

Anna nie była zachwycona, ale pomyślała, że nie warto zrażać sobie Kamili, i zgodziła się. Zaczęły się ubierać. Cicho otworzyły się drzwi, Anna nawet nie zauważyła, że stanęła przy nich pani Stasia. Ta kobieta o masywnej budowie poruszała się niemal bezszelestnie i nadspodziewanie szybko.

— Dokąd to? — pytanie jej pod adresem Kamili wypadło trochę gburowato.

— Idę z Anitą do mecenasa Rożka. Za godzinę wracam. Nikogo tu nie wpuszczaj...

— A pewnie, pewnie. Niech no tam panna Kama uważa na siebie — burknęła niegrzecznie, stojąc w drzwiach i odprowadzając wzrokiem obie postacie przez ciemność aż do furtki.

Annie wydało się, że dosłyszała jeszcze coś, jak by westchnienie ulgi. A może się myliła? Stara Stasia musi już chyba mieć zadyszkę. Tyle lat ciężkiej pracy.

Anna ledwo nadążała za Kamilą. Przed nimi jak mały zajączek biegł posłusznie krążek światła ręcznej latarki, którą Kamila usłużnie kierowała pod nogi Anicie. Mimo to Anna, nianawykła do poruszania się po rozmokłej trawie i błocie leśnych i polnych ścieżek, co raz potykała się, opóźniając wspólny marsz. Kamila, ubrana po sportowemu, w wygodnych butach na płaskich obcasach, sprawnie omijała wyłaniające się z mroku przeszkody: drzewo rosnące na środku drogi, leżący niemal na ścieżce pochylony zbutwiały płot, jakieś krzaki i wyrwy.

W pewnym momencie Anna zatrzymała się, zmęczona i zadyszana.

— Poczekaj, pozwól mi chwilkę odsapnąć. Pędzisz jak lokomotywa.

Stały przy sobie milcząc. Głucho szumiały gałęzie sosen. Pnie zdawały się poruszać w ciemnościach jak ludzki pochód. Dalekie światła z domów migały przez zarośla, jak gdyby oddalały się i zbliżały. W pobliskich krzakach coś szeleściło, jak by się ktoś skradał. Annę chwycił za gardło lęk, uczucie, którego dotychczas nie znała. Zdławionym szeptem, mimo woli sciszając głos, powiedziała:

— Podziwiam cię. Tak pewnie poruszasz się w ciemnościach.

Kamila zaśmiała się. Ten jej śmiech wydał się Annie obcy.

— O tak! Ja się nie boję ciemności... — w tonie Kamili dźwięczała ni to kpina, ni to nutka triumfu.

Błękitne szynszyle

Подняться наверх