Читать книгу Czy pan istnieje, panie mecenasie? - Barbara Gordon - Страница 5

NAJDŁUŻSZY DZIEŃ

Оглавление

— Czy pan istnieje, panie Stefanie?

Mecenas Stefan Zamorski spojrzał na mnie z rozbawieniem. W jego szarych oczach zapaliła się znana mi iskierka przekornej ironii.

— Czy pozwoli pani, że nałożę sobie jeszcze trochę tych wspaniałych konfitur truskawkowych? Orientuje się pani chyba, że nie istniejący człowiek, czyli inaczej mówiąc duch, bardzo lubi truskawkowe konfitury.

— Oczywiście, panie Stefanie. Duchy odżywiają się wyłącznie tym smakołykiem. I popijają mocną herbatą. Czy dolać panu?

— Ależ tak, proszę bardzo. Posądza mnie pani naturalnie o podstępne uchylanie się od odpowiedzi. Myli się pani. Pozwolę sobie jednak odpowiedzieć pytaniem na pytanie. Czy istnieje, czy żyje dziś gdzieś nad Wisłą prawnik, adwokat, obrońca sądowy w sprawach kryminalnych, już nie młody, ale jeszcze nie taki zgrzybiały, żeby pożegnać się ze swym zawodem, trzymający się uparcie pewnych zasad wpojonych mu w przeszłości, obarczony sporym doświadczeniem życiowym, w którego dobrze zamkniętej szafie spoczywają setki teczek z aktami ciekawych i dramatycznych spraw? Taki, który miał do czynienia i z grzesznymi aniołami i z bogobojnymi diabłami.

— Och, panie Stefanie, z pewnością istnieje taki adwokat i to niejeden...

— No, właśnie. Niejeden. Mógłbym być każdym z nich.

— To prawda. Znałam kilku adwokatów, znakomitych jurystów jak to się dawniej nazywało. W każdym było coś z mecenasa Zamorskiego, a w panu mieści się sporo różnych cech im właściwych. Ale pan posiada także pewne walory wyróżniające: wielką erudycję, talent krasomówczy...

— To nie są jakieś cechy szczególne. Każdy dobry adwokat, a zwłaszcza obrońca w sprawach kryminalnych, musi posiadać duży zasób wiedzy ogólnej, mieć wiadomości z różnych dziedzin życia. Musi się znać i na psychologii, i na medycynie, i na sprawach gospodarczych co nieco. No, a oczytanie w literaturze też jest przydatne. Ileż nasuwa skojarzeń, wyjaśnień, precedensowych porównań. Jest do czego się odwoływać. Cała niemal literatura na przestrzeni wieków żerowała na ludzkim grzechu. Poczynając od historii Kaina i Abla, która nie tylko dlatego jest opowieścią kryminalną, że chodzi o zabójstwo. Jehowa, który jest przecież wszechwiedzący, nie cofa się jednak przed śledztwem. Przecież najpierw tylko pyta Kaina, gdzie jest jego brat Abel, na co morderca odpowiada wykrętnie: „Czyż jestem stróżem brata mego?” Załamuje się dopiero, kiedy dowodem rzeczowym staje się ziemia, nasiąknięta krwią zabitego Abla.

— Rzeczywiście.

— Mówi pani o krasomówstwie. Krasomówstwo, sztuka retoryki... To sprawność zawodowa. Nic więcej.

— Skromniś z pana. Zakrawa mi to z lekka na fałszywą pokorę. Bo w istocie rzeczy bardzo pan siebie lubi.

— A któż siebie nie lubi, pani Barbaro? To warunek duchowej równowagi. Ludzie nie lubiący siebie są głęboko nieszczęśliwi, istne kaleki. Do niczego w życiu nie dochodzą.

— Czy ma pan spisane swoje mowy obrończe?

— Nie warto wspominać, luźne notatki. Pani wie, że najlepiej lubię improwizować.

— Swoją drogą szkoda, że nie drukuje się teraz mów obrończych. Kiedyś stenografowało się je, teraz można by nagrywać na taśmy. Czyżby zanikała ta piękna sztuka przemawiana w imię prawdy? Wyrosło z niej tyle dobrej literatury, zaczynając od Cycerona.

— Może nasze mowy nie są już tak znakomite jak adwokata Groszka w starym Rzymie, a może literatura daje sobie lepiej radę od nas, i bez nas, sądowników, wzięła na siebie część naszych zadań.

— Zarzucają mi niektórzy krytycy, że jest pan staroświecki.

— Możliwe. Ale cóż na to poradzę? Wiek to sprawia. Czy wyobraża mnie pani sobie na przykład w dżinsach udającego się na dyskotekę? Śmieszne, prawda? Gdybym był młodszy, i nowocześniejszy, nie miałbym tyle doświadczenia, co mam. Skąd brałbym wszystkie te historyjki, którymi panią obdarzam, a za pani posrednictwem spore grono czytelników? A zresztą, teraz panuje powszechna moda zwana „retro”. Na stare gramofony z tubą, stare fordy. Niech będę jednym z takich rekwizytów.

— Podobno jest pan sybarytą.

— Dobre bogi! Wytacza pani cały akt oskarżenia. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się, że muszę bronić samego siebie. Sybarytyzm to cecha dwojaka. Dobra i zła. Wszystko zależy od jego ukierunkowania. Czy ktoś zagarnia wygody i uroki życia tylko ku sobie na własny użytek, czy też służą mu one jako środek oddziaływania na otoczenie. Samo zamiłowanie do wygód i przyjemności, a nawet do pewnego zbytku nie jest chyba karygodne. Sprzyja ono rozwojowi wielu dziedzin ludzkiej działalności ze sztukami pięknymi na czele, łagodzi obyczaje. Rzymski cesarz filozof Marek Aureliusz w swoich „Rozmyślaniach” namawia wprawdzie ludzi do ascezy twierdząc, że długość życia ludzkiego to punkcik, a samo życie jest chwilowym przystankiem w podróży. Otóż ja się z tym panem nie zgadzam. Niech nawet będzie punkcik, niech będzie przystanek. Ale jakiż tłok na tym przystanku, pani Barbaro! I z pewnością dla podróżujących nie jest obojętne, czy spędzą swój czas przy gołym słupku z drogowskazem: „ Koniec szlaku”, smagani deszczem, wichurą, śnieżycą lub pod palącymi promieniami słońca, czy też w przytulnym pomieszczeniu, pod daszkiem, na wygodnej ławce, ewentualnie nawet z bufetem, gdzie podadzą im gorącą herbatę na rozgrzewkę a lemoniadę dla ochłody. Albo ten „punkcik”.. Jeżeli mam być punkcikiem w rojowisku innych podobnych, równie malutkich, ale w całej swojej masie równych niejednej galaktyce, to niech to będzie punkcik jasny. Niech się świeci. Niech innym rozświetla drogę. A cóż komu po czarnej kropce? Potrzebna tylko w piśmiennictwie, żeby oddzielić jedno zdanie od drugiego. Skoro życie jest krótkie, niech będzie piękne. Żebyśmy mogli się nim cieszyć.

— Proszę, proszę. Cała mowa „w obronie urody życia”... Ale nie napomknął pan, że sybarytyzm oznacza także wygodnictwo, unikanie wszelkich trudów, rozleniwienie. Tak poucza nas słownik wyrazów obcych, encyklopedia zaś dodaje, iż zniewieściałość obywateli italskiego miasta Sybaris doprowadziła ich gród do ruiny. Tylko szczątki murów zostały, turyści mogą je oglądać. Co oznacza to podniesienie rąk do góry, panie Stefanie? Poddaje się pan?

— Ależ nie! Protestuję. Wprawdzie pamiętam, że kiedyś oberwało się pani od „Prawa i Życia” za moją podwyższoną stopę życiową...

— Za obiadki i kolacyjki w „Bristolu”...

— W czasie, kiedy tam chodziłem, mieliśmy stały stolik adwokacki. Moi koledzy, bardzo szanowani i sławni słudzy Temidy wzmacniali tam swoje siły, nadwątlone w sądach. Ale to już się skończyło. Teraz sława „Bristolu” przygasła, a szkoda. Miał swój urok, patynę dawnych lat. Nie lubię tych nieprzytulnych, nowoczesnych, wielkich i strasznie drogich restauracji hotelowych. Jeżeli już muszę zjeść coś w mieście, chodzę do małych knajpek na Starówce. Poza tym Iwona domaga się, żebym jadał w domu. Może wtedy dopilnować mojej diety. Wzorowa żona. Ale wróćmy do meritum sprawy, bo przerwała mi pani tym „Bristolem”. Więc pytam: co by przyszło moim klientom z tego, że wolałbym miejski tramwaj od mojego fiata? Spóźniałbym się na rozprawy. Dobrze by na tym nie wyszli.

— Ależ, panie Stefanie — roześmiałam się — niech się pan tak nie gorączkuje. Ja panu nie wypominam wygodnictwa, powtarzam tylko opinię niektórych osób, podających się za czytelników, które wprawdzie nigdy moich książek nie czytały, ale czują się upoważnione do ich krytykowania. My oboje wiemy, co oznacza słowo „adwokat”. Łacińskie „advocatus”, czyli przyzwany na pomoc. A przyzywają pana na pomoc różni ludzie w trudnych chwilach swojego życia. Gdyby istotnie grzeszył pan gnuśnością, nie podjąłby się pan obrony nieszczęsnej Walczakowej, która z rozpaczy zabiła męża, zwyrodniałego alkoholika. Nigdy nie zapomnę, jak wspaniale i odważnie zachował się pan w pijackiej melinie na Pradze, szukając świadków na obionę tej kobiety.

— Ach, „Ulica Bliską” ... Rok 1957. To była pierwszą naszą znajomość i pierwsza wspólna praca, czyż nie tak, pani Barbaro?

— Tak. Potem już trudno mi było z panem się rozstać.

— Dobre sobie. O mały włos mnie pani nie zabiła.

— W opowiadaniu „Mecenas Zamorski został zamordowany”. To było przecież na niby. Taki żart na temat zasadzek, jakie kryją się w procesach poszlakowych. Wynagrodziłam to panu z nawiązką, rozbudowując później to opowiadanko do rozmiarów powieści „Proces poszlakowy”.

— Słusznie pani zauważyła, że adwokat to ten, którego przyzywa się na pomoc. Jak powiada średniowieczny mnich angielski, zwany czcigodnym Bedą „dwa są rodzaje ludzi niepotrzebnych — jedni, którzy innym szkodzą, drudzy, którzy nie chcą być pożyteczni”. Otóż w procesie poszlakowym najbardziej pożyteczną osobą jest obrońca oskarżonego, często niesłusznie posądzonego o zbrodnię, której nie popełnił. Adwokat musi pomóc mu wydobyć się z pułapki. Nic smutniejszego, jak być fałszywie oskarżonym i nic bardziej żałosnego, jak być nikomu niepotrzebnym. Dzięki mnie Szymon Ukleja, bardzo sympatyczny młody człowiek, który fatalnie uwikłał się w wielkomiejskie intrygi, wyniósł głowę cało ze swojej niefortunnej przygody. Okazałem się potrzebny, okazałem się użyteczny Była to dla mnie wielka satysfakcja.

— Mnie jednak najbardziej się pan podobał w opowieści „Waza króla Priama” Uwielbiam archeologię i tak jak pan, jestem gorącą wyznawczynią teorii ciągłości ludzkich dziejów od starożytności do dziś. Ale jeszcze teraz sąsiedzi pytają mnie, ile, było prawdy, a ile fantazji w tej rzekomej przygodzie w Sowich Górach. I doprawdy nie wiem, co mam im odpowiadać.

— Może trochę koloryzowałem, może dodałem to i owo. Ale rzeczywiście w czasie wojny w jakimś zameczku pod Wrocławiem hitlerowcy zakopali ceramikę, należącą do słynnego shliemannowskiego „Skarbu Priama”. I skorup tych dotychczas nie odnaleziono. Opowiadał mi o tym nieżyjący już, niestety, profesor Rajewski, wielki znawca przedmiotu. Kto chce przeżyć przygodę, niech szuka schowanych sowich waz, czy urn twarzowych. Wędrówka po pięknych Sowich Górach przyda się każdemu chociażby dla zdrowia. Tak między nami mówiąc, pani dobrze wie, że w każdej historyjce, którą pani opowiadam, pani zaś ją spisuje i przekazuje czytelnikom, kryje się ziarenko prawdziwych zdarzeń, tragedii, międzyludzkich konfliktów. Albo zdarzyły się one naprawdę, albo mogą dziać się właśnie w tej chwili, kiedy tu tak sielankowo sobie gwarzymy. Lub wypłyną jutro na powierzchnię z jakiejś ciemnej głębi życia.

Sięgnęłam po książkę, leżącą na stole.

— Pana ukochany „Król Edyp” Sofoklesą. Niedościgniony wzór kryminału najczystszej wody, jak pan twierdzi. Właśnie przeglądałam, zanim pan nadszedł. Na zakończenie Sofokles każe chórowi wyśpiewać taką oto maksymę:

„ Bytu naszego zawiłość niech was przeraża i dziwi, że bez cierpień nie osiągnie swego kresu ludzki zywot, a nikogo ze śmiertelnych nie można nazwać szczęśliwym”. 1

— Zdaje się, że pan się z tym zgadza...

— Tak. Całkowicie.

— I jak tu pogodzić taką ocenę z tym, że pan prawił o powabach życia, o świecącym się punkciku?

— Jedno z drugim do siebie pasuje, pani Barbaro. Gdyby nie było słońca, nie byłoby cienia. Gdy nie ma cienia, to znaczy, że słońce nie świeci. Przecież Sofokles tylko ostrzega, że nie przeżyje się życia bez cierpień, ale nie twierdzi, iż nie istnieją w nim radości i chwile szczęścia. Skoro już jesteśmy przy Grekach, niech pani przypomni sobie, co sama pani umieściła w zakończeniu „Wazy króla Priama”. „Dwoiste pod Zeusowym tronem jest naczynie: z jednego zło, z drugiego dobro dla nas płynie”. Oczywiście, najczęściej nie bogowie, ale my sami jesteśmy twórcami i tego co dobre, i tego, co złe w życiu. Jedno z drugim się przeplata, stwarza całość, pełnię życia. Co można w sumie nazwać szczęściem, nie wiem. Doprawdy nie wiem. Jestem starym sceptykiem, jak pani wiadomo. Nie pozbawionym jednak szczypty optymizmu. Tolerancja, wyrozumiałość, oto co najbardziej cenię.

— Zastanawiam się tylko czasami, panie Stefanie, po co my ludziom opowiadamy te nasze historyjki ani czysto kryminalne, ani dogłębnie filozoficzne. Nie wyplenimy przecież przy ich pomocy zła na świecie.

— Możemy mieć swoje racje, dla których to robimy. Ale zapytajmy lepiej, dlaczego nas czytują? Myślę, że z kilku powodów. Posłużę się teraz dla odmiany Francuzami, którzy zawsze byli mocni w zakresie teorii sztuki pisania. Chyba z lektury braci Goncourtów pamiętam takie sformułowanie: literatura to plotka. Ludzie lubią plotkować i wysłuchiwać plotek o bliźnich. Dlatego powodzenie ma każda anegdota, niezależnie od tego, czy pod względem formy będzie to „Iliada”, „Komedia ludzka” pana Balzaka czy też niedzielny felietonik kryminalny w Expressie Anatol France zaś dodał do tego jeszcze jedną zasadę nic tak nie ożywia powieści jak trup. Moment zbrodni zaostrza dodatkowo anegdotę. Kiedy pada morder czy strzał albo cios, oznacza to szczytowe napięcie konfliktu między ludźmi, albo między człowiekiem a społeczeństwem, z którym żyje on w niezgodzie. Ale oprócz ciekawości są jeszcze inne motywy popularności „kryminałów”, czy półkryminałów, albo inaczej jeszcze mówiąc, literatury sensacyjnej, która w XIX wieku zastąpiła z powodzeniem romanse z duchami, czyli stała się swego rodzaju bajką dla dorosłych, jak twier dzi świetny krytyk Roger Caillois. W „kryminale” podobnie jak w bajce, ścierają się zło jako zbrodnia i dobro jako sprawiedliwość, obojętne kto będzie jej przedstawicielem, odgrywającym rolę dobrej wróżki policjant, czy też prywatny detektyw. Zło musi zostać zdemaskowane i ukarane. Z przyjemnością i satysfakcją czyta o tym człowiek, który w życiu powszednim styka się z niezliczonymi przykładami złych uczynków, uchodzących ich sprawcom bezkarnie. Kiedy sprawiedliwość kuleje w rzeczywistości, z otuchą odnajduje się ją niepokalana w literackiej wizji. A jeżeli jeszcze autor potrafi pokazać z czego zło wyrasta skąd się bierze, jak się lęgnie, jest z tego dodatkowa atrakcja i pożytek. Z tego wyrasta i samowiedza ludzka i przestroga. Niejeden może dojrzy zło tam, gdzie go dotychczas nie dostrzegał.

— Mówi pan, że każda zbrodnia znajdzie swoją karę, a sam pan mi opowiadał historyjki o niekaranych przestępcach...

— Bo i jedno jest prawdą, i drugie. W literaturze obowiązują reguły, ale życie idzie swoją drogą. Zresztą, bywają rozmaite kary. Nie tylko za kratkami więzienia pokutuje się za łamanie praw i przykazań. Czasami, jak to mówią, mści się los. Wyrzuty sumienia, niepokój, strach — to też są kary. Nieraz dotkliwsze, niż samo więzienie, bo bez amnestii.

— Pocieszył mnie pan, panie Stefanie. Bo przyznam się, że ja, pod naciskiem nieżyczliwej krytyki różnych recenzentów, zwątpiłam w celowość pisania moich książek. Pomyślałam sobie: po co pisać o złych i ciemnych stronach życia? Czy nie lepiej na przykład pisać humoreski, żeby czytelnik choć trochę się pośmiał? Zbrodnie — to ciemna strona życia, a ja nie znoszę ciemności. I w przyrodzie i w życiu. Urodziłam się w sierpniu, pod znakiem Lwa i Słońca. Może to astrologia sprawia, że nie cierpię nocy, a późną jesienią i w zimie po prostu obumieram. Czuję się ciężko chora i nie mogę pracować. Zaczynam oddychać dopiero kiedy przybywa dnia. A największym dla mnie świętem w całym roku są najdłuższe dni. Kiedy słońce świeci najdłużej. Przyznaję całkowicie rację naszemu znakomitemu filozofowi medycyny profesorowi doktorowi Kępińskiemu, który twierdził, że w świetle słonecznym rzeczywistość jest jasna i racjonalna. Ciemność zaś, w której znikają kolory i zacierają się kontury rzeczywistości, budzi grozę i uczucia irracjonalne. A więc przeciwieństwo logicznej struktury i ciemna pustka. Czy pan wie, że właśnie dlatego, właśnie dziś w świętojański wieczór, zaprosiłam pana na naszą rozmowę, na herbatę z truskawkowymi konfiturami i na kieliszek „Cory”? Mój ulubiony napój. Jeszcze ojciec nauczył mnie pić ten włoski biały wermut. Pachnie słońcem i górskimi ziołami, Wypijmy, panie Stefanie po kieliszku za to, żeby naszym czytelnikom życie coraz częściej przypominało piękny najdłuższy dzień, słoneczny i bez chmur... Jednym słowem, za światło, panie Stefanie.

Podnieśliśmy zgodnie zielone wzorzyste kieliszki, które otrzymałam kiedyś, przed laty, w prezencie od siostry Stefana Okrzei. Stanowią jeden z moich rodzinnych skarbów. Zamorski, sącząc aromatyczny płyn, uśmiechnął się melancholijnie i trochę jakby pobłażliwie. Powiedział cicho:

— Po dalekich obszarach pani się porusza, pani Barbaro. Czy nie lepiej...

— Co pan proponuje? — spytałam, gdy Zamorski urwał i popadł w zamyślenie.

— Wie pani, przypomniało mi się, że na dworze frankońskich Karolingów przed każdą bitwą trzech urzędujących biskupów odprawiało msze i odśpiewywano trzy psalmy: za króla, za wojsko, i za chwilę obecną. Cóż, biskupami nie jesteśmy, króla nie mamy, wojska Franków śpią w swoich średniowiecznych grobowcach, więc pozostaje nam chwila bieżąca. Za nią wznoszę toast.

— Zgoda — powiedziałam speszona nieco dziwnym toastem i uniosłam również zielony kieliszek ozdobiony przezroczystym liściastym szlifem. — A teraz, panie Stefanie, do rzeczy. — Przysunęłam mecenasowi dość pokaźną teczkę. — Wyszukałam i pozbierałam różne pana opowiadania, notatki z wielu naszych spotkań i rozmów. Zaprosiłam pana nie tylko na herbatę. Chciałabym, żeby pan to przejrzał i zaaprobował.

— Chce pani z tego ułożyć tomik opowiadań?

— Tak. Może niektórych z naszych czytelników i przyjaciół zainteresują te tematy z pogranicza „kryminału”, psychologii i moralistyki. Za skąpe były na powieść, ale szkoda by mi było gdyby poszły w niepamięć. Przecież to wszystko, jak pan mnie zapewniał swego czasu, zdarzyło się naprawdę.

— Tak twierdziłem? Nie pamiętam. Tyle lat już minęło... — sięgnął po teczkę i uśmiechnął się zagadkowo. — Ale nie wiem, czy wielbiciele klasycznych „kryminałów” nie poczują się rozczarowani. Bo to nie są historie w rodzaju „zabił go i uciekł” ani szarady, zmuszające do wysiłku umysłowego. Ot, po prostu takie sobie opowiastki o tym co się w życiu ludziom może przydarzyć.

— O konfliktach, które mogą doprowadzić do zbrodni — dodałam.

— No tak, ale nie ma tu zagadek.

— A koniecznie muszą być?

— Zgoda. Ale czy mógłbym prosić, pani Barbaro, o jeszeze jedną szklankę herbaty?

Zerwałam się od stołu i pognałam do kuchni, żeby włączyć czajnik. Dobiegło mnie jeszcze pomrukiwanie:

— Hm, hm... Zamorski nie istnieje. Ale istnieją na pewno ludzkie sprawy, którym warto się przyjrzeć.

Czy pan istnieje, panie mecenasie?

Подняться наверх