Читать книгу Czy pan istnieje, panie mecenasie? - Barbara Gordon - Страница 7
ZŁOTE GODY
ОглавлениеNiedawno wróciłam ze szpitala po ciężkiej chorobie i popadłam w stan odrętwienia i obojętnej na wszystko wegetacji. Lekarze nazwali to depresją psychiczną. Przemiły Zamorski, głęboko zaniepokojony moim zdrowiem, zaczął odwiedzać mnie nieco częściej. Wpadał co kilka dni, obdarowując to jakimś smakołykiem, to kwiatkiem, to ciekawą książką — albo lekarstwem, zdobytym bohatersko w specjalistycznej aptece, mającym rzekomo wywrzeć zbawienny skutek.
— Wie pan, panie Stefanie — powiedziałam któregoś dnia, obracając leniwie w palcach kłębek włóczki, z której miałam zamiar zrobić szalik, ale nie byłam w stanie zmobilizować się do tego wysiłku. — Mam wrażenie, że żyję poza czasem. Kiedy byłam, jak to się powiada, jedną nogą na tamtym świecie, największe przygody przeżywałam z czasem. To był jakiś głęboki rozbrat z tym zjawiskiem, czy jak to tam nazwać. Gdy przywrócono mnie do przytomności, nie potrafiłam zdać sobie sprawy, że minęło kilka dni. Ocknęłam się jak gdyby po minucie, czy nawet kilku sekundach. A potem zasypiałam dosłownie na chwilę i budziłam się z przeświadczeniem, że spałam nieskończoną ilość godzin. Teraz mi się wydaje, że tamten czas szpitalny w ogóle nie istniał. Taka dziura w życiorysie. To okropne.
— Tak... Często nie zdajemy sobie sprawy z roli, Jaką czas odgrywa w naszym życiu — mruknął w zamyśleniu Zamorski.
— Wie pan, panie Stefanie, myślę czasem o tym, co pan mi kiedyś opowiadał o morderstwie z zazdrości — po trzydziestu latach rozstania się dwojga ludzi. Sądzę, że nie doszłoby do tego zabójstwa, gdyby mężczyzna spotkał swoją dawną kochankę na przykład dwadzieścia lat wcześniej. Potrzeba było dopiero czasu, by nagromadził w życiu tego mężczyzny sumę doświadczeń, wystarczającą na zapalnik do wybuchu zazdrości. I ona, ta kobieta też musiała mieć czas, by uskładać sobie to szczęście, które stało się przedmiotem zazdrości dawnego przyjaciela. Zderzyły się dwa przeciwieństwa, które zrodził czas. I nastąpił wybuch.
— Oczywiście. Przecież nie tęsknili do siebie po rozstaniu, nie szukali się. On pewne rzeczy zrozumiał dopiero po niewczasie. Ale, ale ... W związku z pani rozważaniami przypomniała mi się pewna sprawa, nie tak dawna zresztą, jak ta, dotycząca zapóźnionej zazdrości. Otóż czas nakłada przeżycia i doświadczenia jedne na drugie. Najlepiej, jeżeli są one przemienne. To znaczy: raz dobre, wesołe, raz smutne, albo nawet tragiczne. To pomaga zachować równowagę duchową. Gorzej, jeżeli są jednorodne: same radości, albo same smutki. Pierwsze — rozbrajają wobec zasadzek i niespodzianek losu. Drugie — mogą spowodować załamanie, pesymizm, gorycz, jak to się określa współcześnie: frustrację i wyobcowanie, czyli alienację. Dwie choroby naszego wieku. Opowiem pani o niszczącym działaniu czasu. Jak czas uskładał w pewnym człowieku nienawiść. Będzie to opowiadanie o zabójstwie z premedytacją. Z tym, iż premedytacja dojrzewała przez prawie pięćdziesiąt lat.
— Czy pan bronił przed sądem tego człowieka? — spytałam zaintrygowana, pamiętając, że Zamorski podejmuje się obrony tylko wówczas, kiedy jest przeświadczony o niewinności oskarżonego lub posiada podstawy do walki o lżejszy wymiar kary.
— Nie, pani Barbaro. Nie broniłem tego człowieka. Sam nie pragnął obrony. Niemniej jednak poznałem nieco bliżej jego sprawę. Proszę posłuchać jak to było.