Читать книгу Czy pan istnieje, panie mecenasie? - Barbara Gordon - Страница 6
ZAZDROŚĆ
ОглавлениеBardzo lubię te wieczory, kiedy odwiedza mnie mecenas Stefan Zamorski. Zagłębiam się w fotelu po zaparzeniu i podaniu herbaty lub kawy. Gdy dokonam tych gospodarskich przygotowań, pozostaje mi już tylko jedno: słuchanie. Mecenas umie i lubi opowiadać. Są to opowiadania wysnute z jego praktyki adwokackiej, z kronik sądowych, z życia i książek. Mecenas Zamorski umie nie tylko podawać fakty, nie tylko wiązać je z ciekawą a nieraz pasjonującą akcją. Każde niemal jego opowiadanie jest refleksją nad losem ludzkim.
Niestety, mecenas Zamorski odwiedza mnie rzadko. Ma wiele pracy w swoim zespole i w sądach. Wieczory wypełniają mu teatry i koncerty, a także czasami brydż, albo bardziej oficjalne wizyty. Podejrzewam również, iż interesuje się bliżej piękną, młodą aktorką, poświęcając jej wiele myśli i trochę czasu. Ale o tym mecenas nigdy słowem nie wspomina, ja zaś, oczywiście, zachowuję całkowitą dyskrecję, choć można się domyślać, jak bardzo nurtuje mnie ta sprawa. Cóż mi jednak pozostaje... Tylko czekać, aż mecenas sam kiedyś zacznie mówić.
Tematów do naszych rozmów przeważnie dostarcza Zamorski. Czasami tylko ja o coś zapytam, poproszę o wyjaśnienie. Nigdy mnie nie zbywa byle czym, pólslówkiem czy milczeniem.
Zamorski długą chwilę milczy tylko raz w ciągu wieczoru. Wówczas, gdy stoi przed nim na stoliku filiżanka wypełniona czarnym płynem, wpatruje się w kawę, parującą mocnym aromatem. Pochyla się nad nią, jakby zawierał znajomość z kimś, wyłaniającym się z czarnej toni.
Po pierwszym łyku odstawia filiżankę na stolik. Wtedy właśnie zaczyna mówić, a ja słucham.
Skorzystałam któregoś razu z obrządku milczenia mecenasa — jego milczenia nad świeżo zaparzoną kawą.
— Panie Stefanie — przerwałam ciszę. — Przed kilkoma dniami czytałam w gazecie o dziwnym wydarzeniu we Francji. Otóż pewien człowiek wdarł się do mieszkania ukochanej kobiety, która poślubiła innego i zabił ją, a siebie ciężko postrzelił, zamierzając popełnić samobójstwo ...
— Hm — odezwał się mój gość. — Wydarzenie rzeczywiście przykre, ale nie widzę w nim nic niezwykłego. Miłość, zdrada, odejście, zazdrość i zemsta. To się zdarza dość często. Odkąd wie pani, kobieta i mężczyzna ... Zdarza się nawet i u nas, a cóż dopiero we Francji, gdzie sądy przysięgłych bywają zazwyczaj w takich razach bardzo łagodne i wyrozumiałe. Po prostu uniewinnia się zazdrośników — morderców, darowując im winę i karę. Chyba niesłusznie, bo ja uważam, pani Barbaro ...
To mogło być nawet ciekawe, co sądzi mecenas o problemie morderstwa w afekcie zazdrości, ale mnie dziś chodziło konkretnie o wydarzenie, opisane w gazecie.
— Panie Stefanie, ale to, co się wydarzyło we Francji ostatnio, odbiega od normalnego schematu: on, ona, ten trzeci i „giń, niewierna!” ... Właściwie inaczej: wszystko, wszystkie elementy, osoby, były takie jak zwykle, tylko czas inny niż zawsze. Bo oto ten zazdrosny i zdradzony zabił swą ukochaną w trzydzieści lat od chwili, gdy widzieli się po raz ostatni. Czy to nie dziwne? Czy to w ogóle można nazwać morderstwem z zazdrości? Zazdrość po trzydziestu latach?!
Wnętrze filiżanki już nie było czarne, lecz białe. Nie proponowałam, że wypełnię ją kawą powtórnie. Ta jedna filiżanka to też było przekroczenie surowego, lekarskiego zakazu. Bynajmniej nie chciałam przyczyniać się do dalszego wzrostu ciśnienia krwi tego miłego, starszego pana. Zdawało mi się nieraz, że Zamorski docenia moją pamięć o jego sfatygowanych naczyniach wieńcowych, ale jednocześnie żywi nieco żalu, że nie nalegam. Lubił kawę tak jak grzech. Chciałby mu ulec, byle tylko winę mógł złożyć na kogoś innego. Jedną filiżankę kawy, wypijaną przez Zamorskiego, sumienie moje znosiło. Więcej — nie.
— Nie ma pani racji, pani Barbaro — powiedział Zamorski, odstawiając z lekkim westchnieniem pustą filiżankę — To było zwykłe morderstwo z zazdrości.
— Ależ skąd pan to wie, panie Stefanie? Morderstwo z zazdrości przecież wygląda inaczej ...
Uśmiechnął się pobłażliwie.
— Ja wiem, jak wszyscy to sobie wyobrażają. Mąż powraca wcześniej do domu z podróży, otwiera po cichu drzwi, wchodzi do sypialni i widzi ...no, wie pani: żona w objęciach innego. Więc on za rewolwer i „pach! pach!”. Koniec.
— Pan się ze mnie śmieje. Trochę czerpie pan opis z farsy. Ale mniej więcej tak wszyscy to sobie wyobrażają Że zazdrość to jakieś uczucie gwałtowne, nagłe, niekontrolowane, niezdolne, by trwać kilkanaście lub kilkadziesiąt lat.
— A jednak była to zazdrość.
— Na jakiej podstawie może pan to stwierdzić tak kategorycznie?
— Na podstawie doświadczenia, pani Barbaro. Miałem kiedyś podobną sprawę...
Siedziałam cicho, nieporuszona. Wiedziałam, że nie muszę prosić, żeby mecenas opowiedział mi o tym procesie.
Rzeczywiście, po chwili milczenia Zamorski ciągnął dalej:
— Zdarzyło się to przed wojną. Był upalny lipiec. Przed małym domkiem dróżnika zatrzymał się sportowy samochód. Jechał nim tylko jeden człowiek. Starszy, zamożny pan. Z nieba lał się żar. Nie było więc nic dziwnego w tym, iż szofer-sportowiec zapukał do owego domku, skrytego wśród malw, stojącego na skrzyżowaniu szosy z torem kolejowym. Podróżnikowi chciało się pić. Dostał kubek chłodnej wody ze studni. Ale nie ruszył zaraz w dalszą drogę. Ludzie, przechodzący tamtędy, widzieli go, jak z żoną dróżnika przysiadł na ławeczce przed domem. Rozmawiali. Trwało to godzinę, a może dwie. Świadkowie, jak to świadkowie, bardzo między sobą różnili się, w obliczaniu czasu. Dość jednak, że ta rozmowa nie trwała kilka minut, lecz o wiele dłużej.
Wszystkim, którzy z daleka widzieli kobietę, rozmawiającą z automobilistą, rozmowa ta wydawała się zwykła i spokojna. Zakończenie wizyty jak gdyby zupełnie nie pasowało do lipcowego spokoju. Oto w pewnej chwili mężczyzna wstał, spokojnym krokiem oddalił się nieco od ławeczki, odwrócił się. i wyciągnął rewolwer. Kobieta zerwała się i chciała zapewne szukać schronienia i ratunku wewnątrz domu. Nie udało się. Padła na progu, ugodzona trzema strzałami. Morderca usłyszał i zobaczył nadjeżdzający z daleka pociąg. Szybko wskoczył do samochodu. Ruszył naprzód gdy pociąg był już blisko ...
— I tak zginął pod jego kołami? — wtrąciłam się chcąc szybciej dowiedzieć się o losach dziwnego zbrodniarza.
Zamorski obracał w koło pustą filiżankę od kawy.
— Od razu widać, że nie prowadzi pani wozu, Wieleż bywa wypadków na przejazdach kolejowych, spowodowanych tym, iż kierowcą źle obliczył odległość od pociągu, prędkość pociągu i własną szybkość. Jeśli trudno nieraz obliczyć szczęśliwe przejechanie przejazdu przed zbliżającym się pociągiem, równie trudno wycelować tak, by spowodować kraksę. Tu decydują milimetry i ułamki sekund.
— A więc ów tajemniczy morderca ocalał?
— Właściwie trudno, pani Barbaro, nazwać to ocaleniem. Rzeczywiście z katastrofy wyszedł z życiem, ale z ciałem i psychiką tak pogruchotanymi, że już go żaden chirurg ani neurolog nie mogli skleić jak należy. Jego stan fizyczny i psychiczny spowodował, że wyrok zapadł względnie łagodny. Stawałem w jego sprawie jako obrońca, stąd znam okoliczności. Cóż pani powiedzieć więcej? Morderca ów wyszedł z więzienia w zamęcie dni wrześniowych 1939 roku. Zginął jako przypadkowy przechodzień w jakiejś okupacyjnej, ulicznej strzelaninie. To chyba wszystko.
Spojrzałam na mecenasa ze zdziwieniem:
— Z tego, co pan powiedział, panie Stefanie, nie wiem, co to wydarzenie ma wspólnego z owym morderstwem z zazdrości, popełnionym we Francji?
— A ma, pani Barbaro. Na rozprawie ów morderca żony dróżnika milczał niemal cały czas. Nie podał żadnych motywów swego czynu. Ja znałem te motywy, ale nie mogłem się na nie powołać w mowie obrończej. Ten człowiek związał mnie słowem. Kiedyś, gdy go odwiedziłem w więzieniu, na dalsze moje nalegania, by ułatwił mi obronę, powiedział: „Nie, panie mecenasie, obrony panu nie ułatwię. Chcę ponieść należną mi karę. Ale mogę panu powiedzieć, skąd wziął się mój czyn. Warunek: pańskie słowo, że nikomu nigdy tego, co powiem, pan nie powtórzy. Dodał jeszcze: „Zresztą, nikt by zapewne w to nie uwierzył”. Pani jest pierwsza pani Barbaro, której powierzam tę rozmowę więzienną sprzed lat. Sądzę, że nie naruszam danego słowa. Ten człowiek już nie żyje, a jego nazwiska pani nie wyjawię. Pani zaś niejako sama poruszyła jego dawną sprawę, opowiadając o owej zbrodni we Francji.
— Jak to? Więc to też było morderstwo z zazdrości?
Mecenas przytaknął siwą głową:
— Morderstwo z zazdrości. Jak najbardziej. Ale jego przebieg był inny, niżby można sądzić po zewnętrznych faktach. Sądzić pani może, iż ów automobilista zajechał specjalnie pod domek dróżnika, zmierzając z daleka ze zbrodniczymi zamiarami. Myli się pani. Jeszcze gdy gasił pragnienie tą czystą i chłodną wodą ze studni, nie przypuszczał, że kiedykolwiek zabije w życiu człowieka, ani tym bardziej, że nastąpi to tutaj, na tym fatalnym skrzyżowaniu szosy i szyn. Bo kiedy pił wodę, nie rozpoznał był jeszcze kobiety, która mu ją podawała w kubku z życzliwym uśmiechem. Dopiero gdy wypił wodę i odstawił kubek, zrozumiał, jak niezwykłe nastąpiło spotkanie. Niech pani nie sądzi również, że ta kobieta była jedyną, czy też największą miłością życia owego mężczyzny. Miał on w życiu niejedną kochankę, a tę sam nawet przed wieloma laty porzucił, po krótkim — jak to się mówi — pożyciu. Rozeszli się, nigdy się już nie widzieli, nie szukali się, zapomnieli o sobie. Mężczyzna nigdy nawet nie wyobrażał sobie swojej kochanki w ramionach innego mężczyzny, bo jej losy zupełnie go nie obchodziły. Porwał go burzliwy nurt życia, w którym szybko mijają nie tylko dni, ale i lata. Po długiej epoce powodzeń nadszedł dlań ciężki czas różnych zmartwień i kłopotów. Niszczało życie rodzinne, sprawy zawodowe też nie szły najlepiej. Z wielkiego burzliwego życia przetrwały same troski i bóle, odchodziły wszystkie radości. Taki oto człowiek, w takiej chwili swego życia, zatrzymuje swój wóz przed skromnym, maleńkim domkiem dróżnika, bo lipcowy skwar spiekł mu gardło. Gdy odejmuje od ust pusty już kubek, poznaję swą dawną kochankę. Ten człowiek nie powtórzył mi w więzieniu ani słowa z owej rozmowy, toczonej na ławce przed domem, okolonym rzędem malw. Mam prawo domyślać się, że ta kobieta ani jednym słowem, ani jednym grymasem czy gestem nie przyczyniła się do tego, że została zamordowana.
— Ale skąd się ta zazdrość wzięła, panie Stefanie? Dlaczego tak spóźniona? Ciągle nie rozumiem tego — niecierpliwiłam się coraz bardziej.
— Ta kobieta — ciągnął dalej Zamorski, jakby nie słysząc mego pytania — niczego wielkiego w życiu nie zdobyła. Nie zrobiła tak zwanej kariery, jak ją rozumieją ludzie przywiązujący wagę do dostatku i rozgłosu. Gdy kochał ją jej przyszły morderca, byłą ekspedientką w sklepie, do którego być może wstępował jako młody student po skromne zakupy: dwie kajzerki, dziesięć deko masła i coś tam jeszcze. Wyszła potem za kolejarza, który utraciwszy zdrowie, z posady maszynisty przeszedł na etat dróżnika. Od dawna, zanim przed ich domek zajechał nieszczęsny samochód mordercy, spędzali oboje swoje życie w małym domku i w ogródku na małym skrawku ziemi między szosą i szynami. Rytm biegnącego życia wyznaczały im pociągi, przejeżdżające koło nich z wesołym hukiem. Ludzie ci byli szczęśliwi. Dlaczego? Nie odpowiem pani na to pytanie, nie umiem nawet pofantazjować na ten temat. Najtrudniej bowiem zawsze zrozumieć, co się składa na ludzkie szczęście. Tylko przyczyny nieszczęść są dla wszystkich postronnych jasne i zrozumiałe. Ale szczęście? Jeszcze o jakiejś jednej chwili szczęścia można by w przybliżeniu coś powiedzieć, domyślać się co ją spowodowało. Spełnienie się miłości, sukces zawodowy, narodziny upragnionego dziecka. Ale wszechogarniające poczucie szczęścia, powiedziałbym totalne, pieczętujące każdy kolejny dzień życia, to tajemnica. Nawet ci, co to przeżywają, nie umieliby chyba zanalizować, co składa się na to, iż czują się szczęśliwi.
A więc to było właściwie tak ... Oto człowiek, który żył bujnie, szeroko i kobieta — żona dróżnika, stanęli oko w oko. Nagle pojęli w tym niespodzianym, przypadkowym spotkaniu, jak przeżyli te długie lata, które minęły od ich ostatniego, już chłodnego pocałunku. — I wtedy właśnie w mężczyźnie wybuchła zazdrość. A natychmiast potem nastąpiły skutki — morderstwo i próba samobójstwa.
— Wie pan, panie Stefanie — powiedziałam po chwili zastanowienia — to samobójstwo też jakoś dziwnie wygląda. Dlaczego ten człowiek nie strzelił po prostu sobie w łeb, jeśli miał rewolwer, tylko zdecydował, by podprowadzić swój samochód pod koła lokomotywy, co, jak pan sam mówi, nie jest takie proste ani łatwe?
— Przyznam się pani, że ja nad tym nie bardzo się zastanawiałem. Powodów takiego postępowania może być wiele. Może, jak to się mówi, stracił głowę. To często się zdarza. Oto uciekający przestępca wybiera drogę dłuższą, podczas gdy może uciekać krótszą. Wraca do domu, gdzie na pewno czeka policja Wiele znamy takich przypadków A może naszemu mordercy zabrakło kul w magazynku? Może wszystkie wystrzelał do nieszczęsnej byłej kochanki? Załóżmy, że tak było. To chyba najprostsze.
— Widziałabym jeszcze jedną ewentualność. Brak odwagi. To wielka śmiałość: przyłożyć sobie lufę do głowy i pociągnąć za cyngiel. Pełna świadomość, że własnoręcznie kładzie się kres swojemu istnieniu. Według zasad religii to największy grzech. Może ten człowiek był wierzący? Miał już jeden grzech na sumieniu: zabójstwo. Rzucenie się pod pociąg jest bardziej pośrednim sposobem rozstania się z życiem. Wydany przez samobójcę wyrok na siebie wykonuje nie on sam, osobiscie, lecz ktoś inny. Lokomotywa, czy człowiek, który ją prowadzi i nie jest już w stanie zahamować.
— Wątpię, pani Barbaro, czy ten człowiek miał dość czasu na tak subtelne rozważania. Wszystko co się stało, działo się w odstępach minutowych, może nawet decydowały sekundy. Przyjmijmy wersję najprostszą: że mu zabrakło amunicji. Tak samo jak najprostsze jest jedynie słuszne wytłumaczenie owej zbrodni. Wszelkie doszukiwanie się w tym człowieku jakichś kompleksów, chorób psychicznych, halucynacji, czy morderczych instynktów, jest nonsensem. Choć przyznam się pani, że wszystkie argumenty lepiej lub gorzej wspierały moją obronę. Musiałem tak kluczyć i mamić sąd, choć miałem w ręku potężny argument obrończy: prawdę. Bo najlepsze argumenty obrończe, to jednak te, które są zgodne z prawdą. Użyć go jednak nie mogłem, jak pani już wie, bo byłem związany słowem, które dałem oskarżonemu.
Gliniana lampa z wielkim abażurem ostrą linia odcinała światło, padające na stolik i na nasze ręce od reszty pokoju wraz z naszymi głowami, pogrążonymi w głębokim cieniu. W tym cieniu nie dostrzegłam wyraźnie twarzy mecenasa Zamorskiego. Czyżby już na tym chciał skończyć tę historię? Nie, to nie może być koniec, bo ja jeszcze wszystkiego, a właściwie najważniejszego nie zrozumiałam. Ale Zamorski mówił do mnie tak, jak gdyby już wszystko było jasne. Zebrałam się na odwagę:
— Panie Stefanie, może ją dziś jakoś nie wszystko dość szybko pojmuję, może jestem zmęczona. Ale przyznaję się: ja jeszcze nie rozumiem, dlaczego to było morderstwo z zazdrości, a nie rzeczywiście jakiś atak szału. Może porażenie słoneczne, bo ja wiem ... Rozumiem, że muszę się panu wydać osobą gruboskórną i mało inteligentą. No cóż, przyznaję się — rozłożyłam ręce bezradnym gestem — i proszę mi wszystko wytłumaczyć.
Siwa głowa wychyliła się z mroku.
— Przemawia przez panią nie brak inteligencji, ale pewna powszechna, ogólna ograniczoność naszej wiedzy o człowieku. Widzi pani, że na ogół pod pojęciem „zazdrość” rozumiemy coś co wiąże się z gwałtowną miłością, z wielkim uczuciem dwojga ludzi odmiennej płci — że użyję takiego wytartego zwrotu. Zazdrość w naszym normalnym rozumieniu wiąże się ze stosunkiem seksualnym, z tym, co nazywamy zdradą, która może być motywem zazdrości zarówno wówczas gdy jest realna, jak wówczas gdy jest urojona Tymczasem w rzeczywistości zazdrość jest uczuciem o wiele pełniejszym, szerszym, ogarnia wiele dziedzin naszego życia i naszych odczuć. Dodam, pani Barbaro, coś bardzo paradoksalnego: zazdrość nosi zazwyczaj w naszych stosunkach międzyludzkich znak ujemny. A ja sądzę, że istnieje również zazdrość ze znakiem dodatnim i że ona może odgrywa o wiele większą rolę w dziejach człowieka, niż ta pierwsza, ta zazdrość Otella, duszącego Desdemonę.
Zrekonstruuję dla pani przebieg wydarzeń owego lipcowego popołudnia przed domkiem dróżnika. Myślę o zdarzeniach psychologicznych, bo te inne, zewnętrzne, jawne, krwawe i brutalne, są nam znane. A więc... Podróżny odejmuje od ust pusty już kubek. Oddając go mówi „dziękuję” i jednocześnie poznaje tę kobietę. Ona wita go spokojnie, życzliwie, serdecznie. Siadają i rozmawiają. Więcej niż słowa, mówi to co niespodziewany przybysz widzi. Niech pani zamknie oczy, niech pani sobie wyobrazi tę scenę. Bez słów. Tak jak w niemym filmie. Gość przypadkowy i nie proszony ma nerwy stargane, życie trudne, wiele spraw mu się skomplikowało, z wielu sytuacji nie widzi wyjścia. A ta kobieta... Nie wiem, może jeszcze była ładna. Może, mimo pasma siwych włosów zachowała uśmiech młodości, wdzięczne pochylenie pięknej szyi, którą ominął ślad czasu. Ta kobieta jest spokojna. Promienieje z niej wewnętrzna, głęboka równowaga. Każdy to może spostrzec, a cóż dopiero on, wyczulony, rozedrgany. Gdy więc spostrzega, usiłuje przeniknąć tajemnicę, pochodzenie tej spokojnej pewności siebie spotkanej po latach kobiety. Stopniowo zaczyna pojmować: ona jest szczęśliwa. Po prostu szczęśliwa. I to nie tym nagłym, gorącym szczęściem jednej tylko chwili, o którym już pani wspominałem, lecz nagromadzonym szczęściem wielu lat, składających się nie wiemy jak, nie wiemy, czym, na wielką, ludzką pełnię życia. I tu w pewnym momencie następuje owo nagłe, niespodziewane, gwałtowne olśnienie: „Więc jakże to? Tak żyłem burzliwie i namiętnie, szeroko i bogato — i nie mam nic? A ta oto kobieta wśród mikroskopijnego ogródka, z życia małego, z życia będącego jakby miniaturą prawdziwego życia, naczerpała aż tyle, że cała jest spokojem, szczęściem? To ona wygląda na zwycięzcę życia, a ja na jego ofiarę. Człowiek, który za kilkanaście, za kilka minut najbardziej niespodziewanie dla siebie samego stanie się mordercą, nie pamięta, że to on tę kobietę kiedyś porzucił. Nie pamięta, że ją pożegnał pewnego rana chłodnym pocałunkiem w czoło, a potem krótkim listem, dopowiadającym resztę. Bo już opanowała go zazdrość, już go ma w. swoich pazurach i już go nie puści, aż dopiero pod samym gorącym oddechem lokomotywy. Zazdrość bowiem zaciera pamięć, oszukuje samokrytycyzm. Pamiętać — znaczy kłaść na jakąś sprawiedliwą wagę czyny swoje i cudze, wyciągać jakieś wnioski z przewagi tych czy tamtych. Zazdrość nie bierze niczego pod uwagę. Automobilista zadaje sobie pytanie: „Jakież mogło być moje życie, gdybym przeżył je z tą kobietą?” Pytania wówczas bywają najtragiczniejsze, gdy nie może się już zdarzyć to, co stanowiłoby odpowiedż na nie. Życie nasze, mężczyzn, zależy w dużej mierze od tego, z jaką je przeżywamy kobietą. To trochę pomniejsza naszą męską dumę i zarozumiałość. Przebieg życia kobiety zależy przecież również od jej mężczyzny, czy jej mężczyzn. Kto tam obliczy, która ze stron bardziej decyduje o losach ludzkiego stadła. Skoro nas nikt nie słyszy, po cichu powiem pani, że chyba bardziej decyduje kobieta, choć pozornie może się wydawać, iż jest odwrotnie. „Ta kobieta jest szczęśliwa! Szczęśliwa!” — rozlegał się w mózgu mężczyzny krzyk wewnętrzny. „Gdybym był z nią, też byłbym szczęśliwy!”...
— I o to zazdrość? O to właśnie?! — zawołałam głośno.
— A o to, pani Barbaro. Nie o jeden pocałunek, uścisk, spojrzenie, czy cielesną zdradę. Ale zazdrość o całe szczęśliwe życie, które dostał inny. I stąd strzały, trup, próba samobójstwa, zupełnie jak w akcie zwykłej zazdrości. Pozornie bez powodu. A powody były i to tysiąc razy poważniejsze, niż przy zwykłej zdradzie.
Zamyśliłam sie.
— Zastanawiam się nad tą kobietą, panie Stefanie. Czv ona zdawała sobie sprawę, dlaczego ginie?
— O tym nie dowiemy się nigdy.
— Zazdrość to złe uczucie, burzące. Jeżeli rozpatrywać je w tak szerokim aspekcie, jak pan to zrobił, można dopatrzeć się w zazdrości, czy pewnej jej odmianie, zawiści, żródła wielu jeszcze innych złych uczvnków i nawet przestępstw. Ktoś zazdrości drugiemu pięknego mieszkania, auta, kolorowego telewizora, wystawnego trybu życia i oto prosta droga do malwersacji, łapownictwa i w ogóle zdobywania środków finansowych wszelkimi sposobami, niezgodnymi z ogólnie pojętą moralnością. Jedna pani zazdrości drugiej pani marmurowej wanny albo wytwornych tapet i oto już jej mąż znajduje się pod naciskiem, który popycha go na niezbyt proste ścieżki. Jeden kolega drugiemu zazdrości stanowiska lub sukcesu i już mamy atmosferę do intrygi, do wykańczania tego, któremu się powiodło. Dlaczego powiedział pan, że bywa i zazdrość dodatnia?
— No cóż, pani Barbaro... Ma pani rację, ale te same intencje niekoniecznie muszą zawsze rodzić zło. Czymże innym jest postęp, rozwój ludzkości, jak nie wspaniałą zazdrością? Dzięki zazdrości o szybkość poruszania się, o lepsze życie, o szczęśliwsze bytowanie, ludzkość doskonali się. Jeden kraj produkuje świetne samochody, drugi mu zazdrości, więc postanawia wytwarzać jeszcze lepsze, jeszcze szybsze i sprawniejsze wozy. Zazdrość wypełnia wiele chwil naszego życia. Ot, na przykład ja w tej chwili ...
— Pan ... w tej chwili?
— Zazdroszczę, że pani wypija już drugą filiżankę kawy, gdy mnie wolno zaledwie jedną.
— Niech pan mnie nie przeraża. To nie jest chyba ani taka zazdrość, co zabija, ani taka, co pcha ludzkość na nowe szlaki historii.
— O nie. To taka małą, maleńka mikrozazdrość. Nie chciałbym przeżyć czegoś takiego, jak tamten człowiek: zostać znienacka tak napadniętym przez zazdrość na przypadkowym skrzyżowaniu szosy i linii kolejowej — zazdrość, która stała się zbrodnią.
1958 r.