Читать книгу Kompleks 7215 - Bartek Biedrzycki - Страница 7
Kompleks 7215 Prolog
ОглавлениеChłopiec biegł korytarzem. Na jego końcu, tak dalekim dla czterolatka, stał tata. Za plecami miał oślepiającą plamę okna, przez które wpadało ostre, letnie słońce, sprawiając, że postać wydawała się monumentalna. Buchające zza pleców promienie obrysowywały postawną, wysportowaną, nieco bardziej od przeciętnej muskularną sylwetkę o szerokich ramionach i krótko ostrzyżonej głowie. Chłopiec nie zwracał jednak na takie detale uwagi, biegł jedynie w kierunku ojca, posadzka korytarza umykała spod małych stópek, których kroki dudniły echem w długiej, betonowej pustce ścian. Tata rozłożył ramiona i wyciągnął je do chłopca, gotów, aby go złapać i utulić.
Natarczywe pikanie budzika wdzierało się coraz mocniej w ciszę mieszkania. Za oknem załomotał tramwaj, dzwoniąc przed skrzyżowaniem ulicy Batorego i Alei. Szum silników samochodów ruszających na zielonym świetle zlał się z innymi dźwiękami miejskiego tła. Przez ściany bloku przeszło ledwo wyczuwalne drżenie – to dziesięć metrów pod jezdnią wytoczył się ze stacji pociąg metra i pomknął na północ, na wysokości Biblioteki Narodowej mijając jadący sąsiednim tunelem pociąg od strony centrum. Zaspani pasażerowie mogli zobaczyć błysk światła w oknach przeciwbieżnego składu przez ażurową konstrukcję torów odstawczych i rozjazdów na południe od stacji Politechnika.
Pikanie rozlegało się coraz głośniej. Mieszkanie w bloku z oknami wychodzącymi na Batorego, z widokiem na drzewa na Polu Mokotowskim i widoczną w tle za parkiem Bibliotekę Narodową, miało nie najlepszą akustykę. Kobieta ciężko uniosła zamroczoną snem głowę i trzepnęła wyłącznik dłonią. Przez moment napawała się błogą ciszą. Podniosła się z łóżka i narzuciła na ramiona szlafrok, odruchowo sprawdzając komórkę ładującą się na szafce nocnej. Żadnych nowych wiadomości. Włączyła wi-fi i w drodze do kuchni zassała serwis informacyjny. Zalewając herbatę, przeglądała nerwowe nagłówki pełne źle skrojonej, medialnej sensacji. Krzykliwe zdania o kryzysie dyplomatycznym, źle udawana, lecz umiejętnie dawkowana trwoga, płaczliwe wspominki lata 1939 roku, bezsensowne wiwisekcje 11 września, a wszystko to przeplecione sprawnie i całkowicie nielogicznie historiami o człowieku trzymającym szafę, nowych stringach zeszłorocznej jurorki zdjętego z anteny reality show, galeriami zdjęć robionych tosterem i reklamami środków na zatwardzenie i nietrzymanie moczu. Rozdrażniona rozłączyła internet i przez moment wahała się, czy wybrać numer do męża. W myślach powtórzyła sobie jego plan dnia. Poranna odprawa, nie odbierze i tak. Zadzwoni do niego po odwiezieniu małego do przedszkola. Odłożyła telefon na blat i przeszła do pokoju synka.
– Wstawaj, śpiochu.
Delikatnie potrząsnęła za ramię nadal na wpół śpiącego chłopca. Ziewnął i przeciągnął się; dłonią odsunął z oczu kosmyk rudych włosów, przypadkiem strącił na podłogę kudłatego, brązowego misia.
– Tata już wrócił? – spytał.
Jego mama odwróciła wzrok, wzdychając ciężko.
– Nie, maluchu. Tata jest w jednostce.
– Ale ja chcę, żeby już wrócił! Mieliśmy iść puszczać latawca! – krzyknął rozzłoszczony czterolatek. – Głupia jednostka! Głupie wojsko!
Matka wstała bez słowa. Odsunęła zasłony, wpuszczając światło do dziecinnego pokoju. Fala blasku rozjaśniła plakat z niebieskim parowozem i podświetliła kartonowy model Międzynarodowej Stacji Kosmicznej wiszący pod żyrandolem, który mały z ojcem pieczołowicie sklejali przez kilka poprzednich tygodni. Dyskretnie otarła łzę zdradziecko czającą się w kąciku oka, czując ten dławiący, podchodzący do gardła strach. Nieważne, co on by powiedział, jak potrafił wszystko obrócić w żart – jego uspokajające wyjaśnienia nie wystarczały już na dłużej. Od wielu tygodni wiadomo było, że coś zaraz trzaśnie i tym razem nie skończy się na przedłużającej się ekspedycji gdzieś na krańcach świata, gdzie nawet pyskate reporterki nie złaziły ze strzeżonych szlaków. Tym razem jak trzaśnie, to na dobre i wszystko się rozleci. Policzyła w myślach do dziesięciu, zamrugała, aby zebrać łzy spod powiek.
– Chodź, kochanie. – Uśmiechnęła się, odwracając się do synka. – Dziś dla odmiany pojedziemy do przedszkola metrem, chcesz? A po południu zadzwonimy do taty. Może tym razem dostanie przepustkę na wieczór? Pójdziemy razem na spacer, co ty na to?
– Noooo... dobra...
Malec z zawiedzioną miną zwlókł się z łóżka. Był wściekły na ojca, który nie wracał do domu – w rzeczywistości od kilku dni, ale dla małego była to cała wieczność; wściekły na to, że przepadł mu weekend z tatą; wściekły na to, że wszyscy stali się ostatnio tacy nerwowi i tajemniczy. Z drugiej strony możliwość przejechania się metrem była na tyle atrakcyjna, że ostatecznie przestał się dąsać. Spuścił nogi na podłogę i zaczął ściągać bluzę od piżamy.
Niespełna godzinę później zeszli po schodach na peron stacji Pole Mokotowskie. Chłopiec uwieszony u matczynej ręki bujał się na jednej nodze i wychylał kontrolnie poza żółtą linię, wpatrując się niecierpliwie w ciemność tunelu, z której wychynąć miał pociąg. W dłoni, ukrytej w kieszeni kurteczki, ściskał wątły kartonik – ulubione zdjęcie ojca w mundurze galowym porucznika wojsk lądowych. Tata wyglądał na tym zdjęciu bardzo poważnie i uroczyście, a wszyscy koledzy z grupy Leśnych Misiów zazdrościli mu, że ma ojca oficera. Prawdziwego żołnierza. Nie jakiegoś strażnika miejskiego albo ochroniarza, tylko takiego najprawdziwszego w świecie żołnierza z karabinem, orłem na czapce i gwiazdkami na ramionach.
Tymczasem pociąg spóźniał się coraz bardziej. Mama denerwowała się, malec czuł, jak jej dłoń wilgotnieje od potu. Ludzie na peronie też stawali się niespokojni. Początkowo było to zwykłe podenerwowanie tłumu, który czeka na spóźniający się pociąg, ale w miarę jak upływały długie minuty, a elektroniczne tablice z godziną odjazdu wyzerowały się i przestały odliczać czas, zamieniło się ono w narastający gniew podszyty strachem. Gdzieś z tyłu ktoś krzyknął, a matka, posłuszna nakazowi instynktu, pociągnęła syna z dala od torów, dalej od krawędzi peronu, gdzieś na środek, gdzie ławka i stalowe rurki tablic informacyjnych dawały chociaż iluzoryczną osłonę przed falującą masą ludzi.
Kiedy zawyły syreny, a ludzie zaczęli krzyczeć i w coraz większym strachu przepychać się po stacji we wszystkich kierunkach, malec zrozumiał, że z przejażdżki metrem chyba jednak nic nie wyjdzie. W pierwszej chwili poczuł okropną złość, bo tego poranka był to już drugi nieprzyjemny zawód, a potem spojrzał w górę, na twarz matki. Poczuł falę paraliżującego strachu i dojmującego smutku, kiedy zobaczył jej pełne łez oczy. I przeraził się nie na żarty, gdy światła na stacji zamigotały i zgasły na kilka potwornie długich sekund, których potrzebowały generatory awaryjne, aby uruchomić się gdzieś w niedostępnych komorach technicznych korytarzy warszawskiego metra.
Kobieta klęknęła na kamiennej posadzce peronu i objęła dziecko rękoma, mocno, jakby nigdy nie chciała go wypuścić, jakby świat miał się skończyć.
Tego letniego poranka, gdy spadły bomby, świat w pewien sposób rzeczywiście się skończył. Lecz bomby to był dopiero początek.