Читать книгу Kompleks 7215 - Bartek Biedrzycki - Страница 9

Dziady z lasu

Оглавление

Kwiecień,

dwudziesty pierwszy rok po Zagładzie

Nie drgnij nawet, bo ja nerwowy jestem, piję dużo i łapy mi się strasznie trzęsą czasem, a już palec na spuście to, cholernik jeden, kankana tańczy nieraz zupełnie niezależnie od mojej woli – wychrypiał zniekształcony przez maskę przeciwgazową głos za jego plecami, a twarda końcówka lufy boleśnie wbijała się pod łopatkę mimo grubej polarowej bluzy, kurtki wojskowej od FOO-1 i mocno podgumowanej, oryginalnej radzieckiej peleryny.

Borka powoli wciągnął w płuca duży haust sterylnego, śmierdzącego filtrami, gumą i potem powietrza, a następnie lekko upuścił automatyczny karabinek na grubą warstwę gąbczastego, wyglądającego prawie na normalny mchu. Spokojnym ruchem uniósł dłonie na wysokość ramion.

– Jestem dowódcą patrolu z sojuszu Kryształowy Pałac, przy Polu Mokotowskim. Nie mamy wrogich zamiarów.

– Mój chłopcze – zachrypiał głos – wszystko i wszyscy w dzisiejszych czasach mają złe zamiary. Wręcz są zrobieni ze złych zamiarów. Ty mi tu mówisz o patrolu, a co ty patrolujesz w moim lesie? Czego ty szukasz, chłopcze z kolejki podziemnej, w moim rezerwacie?

– Przechodziliśmy...

– Tak, wiem, z tragarzami. – Z tyłu dobiegło coś, co mogło być zniekształconym przez maskę śmiechem, gruźliczym kaszlem albo poszczekiwaniem lisa.

Borka westchnął ciężko, powoli rozglądając się wokół oszczędnymi ruchami głowy. Wszyscy stali z rękami w górze i każdy miał za plecami swojego osobistego anioła stróża z dobrze wycelowanym karabinkiem. Napastnicy nosili jednakowe szarawe, długie peleryny, pokryte gałązkami i szmatkami imitującymi placki szarego śniegu. Nawet z bliska, w panującym pod drzewami wiecznym cieniu zlewali się z otoczeniem tak dobrze, że momentami zdawali się zjawami.

Mimo to Borka zastanawiał się, jak to możliwe, że dali się tak idiotycznie podejść. Praktycznie weszli im sami prosto pod lufy; jedyne, co tamci musieli zrobić, to powiedzieć: „Ręce do góry” i przeładować. Ten rajd trwał już chyba zbyt długo, był zbyt intensywny. Nieopatrznie pozwolili sobie na rozprężenie tuż pod progiem. Za niecałą godzinę wyciągniętego marszu doszliby do południowego posterunku Twierdzy na STP Kabaty, nawet ze specyficznym bagażem, który targali w pancernej skrzynce.

Ładunek był koszmarnie niewygodny i dramatycznie ciężki, ale wart niemal dosłownie wagon nabojów, nie licząc korzyści pozamaterialnych, które uzyskać miał nie tylko Borka i jego Szturmowcy, lecz także cały sojusz Kryształowy Pałac. Stanowiło to jeden z dwóch powodów, dla których wybrali się na ten rajd. Drugim było to, co zwykle, czyli adrenalina pobudzająca znudzonych prostym przetrwaniem młodych mężczyzn, związana z wyprawą tak daleko poza ciepłe, wilgotne, znajome tunele warszawskiego metra. W ciągu trzech dni przeszli przez całe terytorium Twierdzy, wyszli na powierzchnię, przez Las Kabacki odskoczyli aż do ulicy Puławskiej i przekroczyli ją praktycznie bez większych przeszkód. Dotarli do wyznaczonego celu, załatwili cudze sprawy, którymi z jakiegoś powodu ursynowski sojusz nie miał ochoty sam się zająć. A potem spokojnie zawrócili, targając koszmarnie ciężkie pudło. Banda pewnych siebie, zadowolonych idiotów, którzy weszli pod lufy o godzinę drogi od celu. Nie dość, że poza swoim terytorium, poza znanym terenem, w ogóle poza miastem, to jeszcze zachowali się jak dzieci robiące piknik na peronie, a nie jak drużyna doświadczonych stalkerów.

– Czego szukacie w moim rezerwacie? – Nacisk lufy stał się odrobinę mocniejszy.

– Chcemy jedynie przejść do metra, wracamy z rajdu – wyjaśnił spokojnie Borka.

Na trzeźwo ocenił szansę wyciągnięcia pistoletu z kabury na biodrze albo długiego noża z pochwy pod pachą, ale wydała mu się zbyt mała, żeby podjąć ryzyko. W końcu dalej walczy tylko ten, kto przeżyje dzień dzisiejszy.

– Co niesiecie w tym sarkofagu? – zażądał wyjaśnienia nadal niewidoczny dla stalkera właściciel twardej lufy.

Musiał się domyślać zawartości ich ładunku, bo raczej nie użył określenia „sarkofag” przez przypadek. Borka westchnął ciężko i powiedział mu, co z takim zacięciem targają przez rezerwat przyrody imienia Stefana Starzyńskiego.


– Ty głupi skurwysynie... – wychrypiał napastnik z niedowierzaniem. – Czy wy w tym metrze kompletnie oszaleliście? Jakaś pleśń zaatakowała wam mózgi?

– Doskonale cię rozumiem i chętnie przedstawię mój punkt widzenia, jako że posiadam nieco więcej danych mogących zmienić twoją ocenę sytuacji – odparł Borka, uśmiechając się pod maską.

Nie dalej jak dwa tygodnie wcześniej on zareagował tak samo, kiedy naczelnik stacji Wilanowska wyłuszczył mu zadanie, jakie Twierdza postanowiła zlecić Szturmowcom.

– Chyba was wszystkich jakiś telep opętał! – rzucił wtedy stalker.

Wstał od spracowanego stolika ustawionego w dawnym posterunku policji metra. Zamieniono go na sztab główny sojuszu Twierdza, obejmującego swoją władzą siedem z dwudziestu trzech stacji pierwszej linii kolejki podziemnej.

– Siadaj, młody – rzucił Zimowski, naczelnik Pola Mokotowskiego, który wraz ze stalkerem brał udział w rozmowach dotyczących planowanego rajdu; pociągnął Borkę za rękaw. – Siadaj i słuchaj. Ty jesteś zabijaka, więc teraz posłuchaj inżynierów. Panie Janku?

Inżynier Szewczyk zdjął z nosa sklejone taśmą izolacyjną okulary w grubych rogowych oprawkach, pieczołowicie przetarł je wiekowym kawałkiem irchy, założył na powrót na nos i odchrząknął.

– Borka, nas nie interesuje zrobienie bomby. Mamy wystarczająco ekscytujące tło radiologiczne i bez samodzielnych prób atomowych. Nas interesuje coś zupełnie innego. Reaktor, nie głowica. Generator cywilny, taki do produkcji elektryczności.

– Czyście zgłupieli? – spytał stalker.

– Powiedz mi proszę, Borka, mój drogi wzorowy skaucie – inżynier patrzył na niego ciepłym, pobłażliwym wzrokiem pedagoga, który nie chce karcić dziecka, bo ono nie wie, że robi źle – kiedy ostatnio znaleźliście jakąś nadającą się do użycia ropę? W ogóle jakiekolwiek paliwo?

– No, nie tak znów dawno, jakiś... kwartał?

– Tak, dwadzieścia pięć litrów w prywatnej piwnicy. Oszałamiająca ilość, która uzupełniła kurczące się błyskawicznie zapasy do generatorów w tak dużym stopniu, że aż niektórzy pozwolili sobie tego dnia na czytanie przy elektryce, a nie przy tych kopcących nocnych kagankach. Nie mówiłem ci, ale mieliśmy w warsztatach małe święto z tego powodu, wiesz, z tańcami wokół umajonego dystrybutora. Był grill i dziewczęta, i do tego jeszcze...

– Dobra, dobra, będzie tego. – Stalker roześmiał się, zaskoczony zgryźliwym poczuciem humoru inżyniera. – Rozumiem, o co chodzi, ale to nie jest od razu powód, żeby w tunelach robić Czarnobyl!

– Borka, wybacz, że to powiem – wtrącił się Zimowski. – Myśleli nad tym mądrzejsi od ciebie, mnie i nawet od inżyniera. Bądźmy realistami, minęło dwadzieścia jeden lat od Zagłady. W tym mieście już nic nie wyszabrujemy. A bez zasilania możemy po prostu otworzyć drzwi, wszyscy położyć się na torach i czekać, aż mutanty zejdą po schodach.

– A wiatraki? A te wasze zbiorniki z metanem? Te wszystkie wasze hybrydowe turbiny? Wy sobie wyobrażacie, ile myśmy się nałazili i nastrzelali do najdziwniejszego bestiariusza, żeby te wasze wszystkie instalacje mogły spokojnie pracować? A teraz co, mam rozumieć, że to sztuka dla sztuki?

Przerwał na chwilę i wysmarkał nos. Wieczna atomowa zima to był zły klimat, niesprzyjający zdrowiu. Zły tym bardziej, jeżeli potem można było zejść się ogrzać jedynie do zawilgoconego lochu, jakim było metro. Czy nad ziemią, czy pod nią, warunki fatalnie wpływały na zatoki.

– Zgódź się, Borka. Pójdziecie tam, oczyścicie instytut z zapasów i wrócicie. Proste zadanie – spojrzał na niego inżynier. – A jeśli dobrze liczymy, zapewni to zasilanie dla Twierdzy i Kryształowego Pałacu na następne pięć lat. Rozumiesz? Rozumiesz mnie, Borka? Wiesz, co to znaczy dla nas i dla wszystkich innych?

– Mniej więcej tyle, że staniemy się teraz atrakcyjnym celem dla Świętego Krzyża – mruknął stalker z niechęcią, przypatrując się technikowi.

Zastanawiał się, ile ważyć mogą szkła tak niewiarygodnej grubości, jakie miał na twarzy Jan Szewczyk.

– Przecież dobrze wiesz – odezwał się naczelnik Wilanowskiej, nieudolnie symulując obojętność i teatralnie wzruszając ramionami. – Jak nie ty, to kto inny. Ktoś się połasi.

– Ale wtedy Pałac nie skorzysta, prawda? Zapłacicie jak za zwykłą robotę i hajda? – warknął stalker, spoglądając na naczelnika Wilanowskiej.

Wyjął metalową fifkę i pojemnik z machorką.

– Weź mój, jeszcze przedwojenny zapas – wyciągnął rękę ponad stołem Grom, zwierzchnik Sił Zbrojnych Sojuszu Twierdza.

Był jednym z niewielu w metrze prawdziwych wojskowych; przed Zagładą w randze kapitana rezerwy, obecnie z własnego nadania generał.

– Od ciebie nie chcę, gadzie. Lepiej mi powiedz, czemu sami dupy nie ruszycie, skoro to tylko taki spacerek przez las...

Na to pytanie Borka nie uzyskał wtedy odpowiedzi. Dostał ją właśnie teraz, niecałe dziesięć minut wcześniej, kiedy twardy koniec lufy dotknął jego pleców tuż pod lewą łopatką.

– Opuścisz broń, jak ci opowiem? – spytał napastnika.

W zapadającym coraz szybciej zmroku atomowej zimy leśni ludzie stali się już praktycznie niewidoczni. Ich dziwne stroje maskujące okazały się zaskakująco dobre, zlewając się teraz zupełnie z tłem. Wyglądało to, jakby armia upiorów trzymała na muszkach jego oddział.

– Może. Zależy, czy masz gadkę tak dobrą, jak wyposażenie – odparł tamten.

Borka więc opowiedział. Kiedy skończył, minęła chwila, a potem lufa przestała dotykać jego pleców.

– Mój droging przyjacielung, że zacytuję tutaj pewnego dość znanego autora literatury awanturniczej dla młodzieży – zaczął niedawny agresor, kiedy stalker odwrócił się w jego stronę. Pod podwójnym wizjerem wojskowej MP-6 błyskały bystre, chociaż znużone oczy. – Nie będę ukrywał, że sprawiacie na mnie wrażenie idiotów, chociaż nieszkodliwych. A nawet być może, jak mawiał pewien przedwojenny autor komiksów, idiotów pożytecznych. Był z niego zresztą lepszy demagog niż autor komiksów.

Leśny duch wyciągnął rękę w geście powitania, karabinek automatyczny Kałasznikowa ze składaną kolbą niedbale zarzucił sobie na ramię.

– Jestem Karol, ale wszyscy mówią na mnie Bibliotekarz. Jestem szefem bandy Dziadów z Lasu Kabackiego.

– A ja jestem Borka i razem z moim oddziałem przychodzę z Kryształowego Pałacu, gdzie bibliotekarzy się ceni.

Na chwilę zapadło milczenie. Członkowie obu grup mierzyli się wzrokiem, nadal nieufnie. Dziady z lasu wyglądali bardziej jak duchy, znikając na tle rozplenionej roślinności, która dawno już wdarła się na przedwojenną ulicę Leśną, biorąc ją niemal zupełnie w posiadanie. Obecnie trakt ten był jedynie ścieżką przedeptaną przez mutanty i, jak się okazało, okazjonalnie także ludzi. Stalkerzy z Pałacu, w wojskowym szpeju i objuczeni sprzętem, odcinali się od rezerwatu, zdziczałego po dwóch dekadach niedoglądania. Zmęczeni walką o przetrwanie ludzie, leśni i tunelowi, w sercu postholocaustowej puszczy.

– Może to nierozsądne, ale zawsze ufałem swojemu instynktowi co do ludzi. Zawodził mnie rzadko – powiedział Bibliotekarz. – O ile się nie mylę, waszym celem jest STP, ale skoro już się spotkaliśmy, to może wpadniecie na szklankę? Od siedmiu lat nie mieliśmy dokładniejszych wieści ze świata, a dzisiaj akurat planujemy napocząć pierwszą letnią partię księżycówki. Poza tym zmierzcha się, a w nocy z ostępów wychodzi łauma i inne potwory.

Borka obejrzał się na swój oddział. Urwiłapka w idiotycznym, czarnym skórzanym płaszczu miał rozbiegane oczy i drżące jak w febrze dłonie, które jednak były przerażająco, chirurgicznie precyzyjne. Najmłodszy z nich wszystkich Strażak, szczerbaty amator kobiet, z wielką bułą plecaka i sterczącą ponad ramieniem lufą miotacza ognia. Małomówny, zwalisty Miś o nieodgadnionej psychice i równie potężny Golem, silny jak jego mitologiczny imiennik, lecz mniej od niego tępy, stali po obu stronach ołowianej skrzynki. Resztę drużyny stanowili: wesołek Grubas, wiecznie zdenerwowany Licznik, którego wszystko irytowało, Suchy z ulgą wykonujący znak tunelu i szepczący modlitwę dziękczynną oraz ubrany w absurdalną, pomalowaną w kamuflaż pikielhaubę Frodo.

– No, ten, Borka – wychrypiał przez filtry swojej MP-5 Strażak – pij, kiedy dają, i skacz, kiedy grają.

Lekko seplenił, bo brakowało mu obu górnych jedynek. Dwa lata wcześniej na swoim pierwszym stalkerskim wyjściu na powierzchnię zostawił je przez nieuwagę na schodach bocznego wejścia do Biblioteki Narodowej w czasie rekonesansu po ostrym starciu z maorysami.

– Dobrze, z przyjemnością. – Borka wyciągnął rękę do Bibliotekarza. – Chętnie zostaniemy dziś waszymi gośćmi. Takie czasy nadeszły, że człowiek człowiekowi zaufać nie może, ale czasem trzeba zaryzykować.

Zarzucając na ramię wysłużonego, lecz dopieszczonego kałasznikowa, wykonał jednocześnie krótki, prosty gest dłonią, który nie uszedł uwagi Licznika i Suchego stojących najbliżej. Tajny znak ostrzegawczy został przekazany dalej, reszcie oddziału.

Tymczasem Dziady rozpłynęli się w zmierzchu między drzewami. Choć od krótkiego, cichego, ale działającego jak smagnięcie biczem „ręce do góry”, które padło spomiędzy drzew, minął może kwadrans, to pod zasnutym wiecznymi śniegowymi chmurami podwarszawskim niebem i szumiącymi teraz niepokojąco koronami rezerwatu imienia Starzyńskiego noc nadchodziła szybciej, niż można by się spodziewać. Nim stalkerzy na dobre zagłębili się między drzewa, na ledwo widoczną ścieżkę spadły pierwsze szare i czarne płatki zmrożonego pyłu uwięzionego w śniegowych gwiazdkach.

Ślady wojskowych butów nie ostygły jeszcze, gdy z przeciwnej strony ścieżki wytoczył się beczkowaty, pochrząkujący kształt na krótkich nogach. Pokryty szczeciną pysk, ozdobiony trzema parami imponujących szabli, schylił się i rozrył ścieżkę. Do pierwotnego umysłu docierały strzępki niezrozumiałych myśli i emocji. Pociot guźca i radiacji stanął na chwilę. W mrocznej, zwierzęcej psychice zaskoczyły odpowiednie białka pamięci i mutant się odwrócił. To nie była emanacja zwierzyny, to były te dziwne pionowe istoty rzucające boleśnie hukiem i raniące na odległość. Chrząknął ze złością, ostentacyjnie wypróżnił się na stygnący trop i zapadł między drzewa, torując sobie drogę w poszyciu niczym czołg.

Tymczasem Szturmowcy w eskorcie Dziadów skierowali się na południe od ścieżki. Przez pozornie gęste i nienadzorowane poszycie przekradali się tajnymi, wąskimi przesmykami. Z bronią w pogotowiu, obserwując jednako otaczający ich las i niespodziewanych towarzyszy, stalkerzy przeszli nieco ponad sto metrów, kiedy ich oczom ukazały się szczątki pochłoniętych przez mutujące rośliny zabudowań. Przekroczyli kolejną zmyślną furtkę w gęstych, ukrytych pod powojami i gałęziami zasiekach z zadziwiająco nowego drutu ostrzowego, po czym za przewodem swojej widmowej eskorty zagłębili się między zawalone budynki. W głębi jednego z nich mignął szybki ruch i rozległ się cichy metaliczny trzask karabinowego zamka. Bibliotekarz krzyknął jakieś niezrozumiałe słowo i wkrótce gęsiego schodzili przez wąski otwór pod czymś, co wyglądałoby jak zwykła pokrywa włazu kanalizacyjnego, gdyby nie jej masywność i imponująca grubość. Po kilkunastu świetnie utrzymanych żeliwnych klamrach dostali się do łukowato sklepionego korytarza. Beton ścian nosił ślady szalunku i wyglądał na stosunkowo nowy, najwyżej kilkuletni, lecz z pewnością starsze sklepienie pyszniło się czerwoną cegłą.

– Sarkofag zostaje tutaj – stwierdził Bibliotekarz, nie czekając nawet na odpowiedź.

Nie pozostawił żadnych wątpliwości, że tutaj jego słowo było rozkazem, któremu musiał podporządkować się każdy bez wyjątku. Dowódca stalkerów z Kryształowego zawahał się na sekundę, potem polecił ustawić sarkofag pod ścianą tunelu.

– Jeżeli chcesz zostawić wartownika, to możesz. – Bibliotekarz uprzedził jego niewypowiedziany rozkaz. – Ale jak będę chciał, to i tak was wszystkich zadźgamy i skradniemy ten idiotycznie cenny ładunek, z którym zrobiliście sobie wyprawę przez mój las. Więc daruj chłopakowi długie godziny nudy i niewygody. Pozwól mu się napić, bo mnie te twoje odpady niepotrzebne zupełnie po nic.

Borka sapnął ze złością. Nie dość, że wyszli jak lupiny na strzelnicę, to jeszcze teraz będzie go dziad rugał przy wszystkich. Chyba jego opinia jednego z najlepszych dowódców na południe od skrzyżowania linii była czasem nieco na wyrost. Schował jednak dumę w kieszeń i ruszył za dowódcą kompleksu.

Z korytarza weszli bezpośrednio do nowoczesnej, doskonale wyposażonej komory dekontaminacyjnej i wkrótce potem zrzucali szpej w szatni obiektu. Bibliotekarz ściągnął maskę i spojrzał na Borkę. Miał pociągłą, chudą twarz z ciemnymi, okolonymi siecią zmarszczek oczyma, zwieńczoną szopą dawniej ciemnych, teraz szpakowaciejących włosów. Policzki i podbródek pokrywał kilkudniowy ciemny zarost.

– Nooo... – Uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył twarz stalkera uwolnioną od maski przeciwgazowej. – Faktycznie, Astrid Lindgren powinna pobierać od twoich starych tantiemy za tę rudą gębę. Wykapany zbój Borka!

– Znalazł się pasjonat skandynawskiej literatury dziecięcej – odgryzł się dumny posiadacz ogniście rudej, gęstej czupryny i takiejż brody. – To dlatego mówią na ciebie Bibliotekarz?

– A, nie, nie... Ja po prostu przed wojną naprawdę byłem bibliotekarzem – odparł tamten.

Poprowadził ich betonowym korytarzem w kierunku większej sali, zastawionej kilkoma długimi stołami. Paliły się tam przyćmione lampy awaryjne, wspomagane w paru miejscach grubymi zniczami. Atmosfera była ciężka, ale czysta, widać działała jakaś wentylacja.

– Co to za miejsce? – spytał zza pleców dowódcy Golem.

Rozglądali się ciekawie. Niski strop, znajdujący się ledwie nieco ponad dwa metry nad podłogą, wyglądał jak jednolita betonowa płyta. Przeciwległa ściana nieco klaustrofobicznego pomieszczenia niknęła w mroku, lecz boczne zdradzały tę samą konstrukcję.

– Bunkry pod dawną jednostką wojskową. I to nie byle jaką! – Bibliotekarz puścił oko. – To tutaj, w tajnej przedwojennej jednostce Wicher Polacy złamali szyfr Enigmy. Mówimy oczywiście o drugiej światowej. Chociaż czasy świetności tego miejsca już minęły, jak się pewnie zorientowaliście. Zresztą sami pomogliśmy zawalić się całemu kompleksowi na powierzchni, dla bezpieczeństwa.

Zasiedli do jednego ze stołów. Przez sale przechodzili mieszkańcy kompleksu, w większości mężczyźni po pięćdziesiątce, podobnie jak ich lider, co rzucało nowe światło na dziwną nazwę oddziału. Mieszkańcy bunkra zerkali z zaciekawieniem na przybyszów – młodszych, wysportowanych, ale wciąż o charakterystycznej, blado-ziemistej cerze mieszkańców podziemia. Kolejni z nich dosiadali się do stołu, podchodzili i gromadzili wokół, z zaciekawieniem przysłuchując się rozmowie.

– Jesteście żołnierzami? To jest wojskowy obiekt?

– Bystrzak z ciebie... Był, owszem, aż do Tamtego Dnia. Teraz wszyscy jesteśmy już tylko Dziadami z lasu, wesołą kompanią Robin Hooda, która w spokoju chce dożyć swoich dni, czasem jeszcze hasając sobie po rezerwacie. Szarże, stopnie, funkcje – to wszystko się nie liczy, odkąd świat się skończył – wyjaśnił Bibliotekarz. – Zresztą wojsko... Są tacy, co mówią, że to właśnie wojsko nam to na głowę ściągnęło, chociaż my tu wiemy dobrze, że to nie była wina żołnierzy, że rozkazy wykonali. Mieliśmy sporo szczęścia, że byliśmy tak mało ważnym celem.

– Tak, mało ważnym. U nas też tak starsi mówią. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, może jakby walnęli nam głowicę, tobyśmy się teraz wszyscy nie męczyli?

– Zgorzkniały chłopak z ciebie, Borka. Gdyby nas nie było, to kto siadałby dziś do kolacji, ciesząc się suchym, ciepłym bunkrem? – Bibliotekarz powiódł wzrokiem dookoła.

Część z jego towarzyszy uśmiechała się, niektórzy kiwali głowami, byli jednak i tacy, którzy odwracali wzrok z niechęcią.

– Więc mieliście tu kiedyś normalne wojsko? Powiedz mi, proszę – Borka sięgnął pod bluzę munduru – jest wśród was sporo żołnierzy, prawda? Z oryginalnej obsady jednostki?

Bibliotekarz potwierdził to skinieniem głowy.

– Macie na stanie osobowym tego człowieka?

Stalker pokazał zniszczone przez czas zdjęcie, z którego dumnie patrzył porucznik wojsk lądowych w galowym mundurze. Starszy mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w postać.

– Ja tam nie wiem, ja tu przyszedłem dzień po bombach i niektórych nawet nie poznałem, tak szybko dezerterowali.

Przywołał gestem jednego z Dziadów i dłuższą chwilę przyglądali się razem.

– Nie, nigdy tu takiego nie widziałem, ani po, ani przed. A wierz mi, młodzieńcze, szef magazynu uzbrojenia zna wszystkich... – odparł w końcu tamten po długiej chwili namysłu.

Borka zirytował się, po trosze na tego „młodzieńca” – bo teraz, w podziemnym świecie, był dorosłym facetem, mężczyzną w pełni sił, poważnym dowódcą i szanowanym stalkerem – a po trosze zdenerwował go zawód, jakim był kolejny nietrafiony strzał.

– Ojciec, prawda? – uśmiechnął się Bibliotekarz, oddając mu zdjęcie. – Ojciec, no na pewno. Widzę przecież, że podobny, tylko ogolić się umiał. Rozumiem cię, sam miałem córkę, miała iść do szkoły po wakacjach, pewnie starsza od ciebie ze trzy lata... Została na północy...

– Na Młocinach? – odruchowo spytał siedzący obok Strażak.

W świecie metra kierunki geograficzne były nieco inne niż przed Zagładą.

– W Olsztynie, chłopcze. Masz pojęcie w ogóle, gdzie to jest? Została tam ze swoją matką, a ja... Cóż, ja akurat wyskoczyłem na weekend w odwiedziny do kumpla. I tak ten pieprzony weekend trwa aż do dziś – rzucił gospodarz i zacisnął usta.

Chociaż od tamtych wydarzeń minęły dwie dekady, musiało to być nadal złe wspomnienie. Nikt z przybyszów o nic nie zapytał, chociaż w głowach wszystkich stalkerów z Kryształowego Pałacu zapaliły się żółte lampki ciekawości.

– Jeżeli ojciec był wojskowym, to szukaj wiatru w polu – podjął po chwili drugi z Dziadów, który oglądał zdjęcie. – Takich miejsc jak to jest kilka, tu w Kabackim, w Kampinosie, parę kompleksów w samym mieście. Z tej jednostki większość stanu osobowego zdezerterowała w pierwszych dobach po konflikcie ABC. Mogę ci jedynie życzyć szczęścia.

– On by nie zdezerterował – mruknął Borka.

Na moment zapadła cisza. A potem jeden z Dziadów postawił na stole parujący gar pachnący kaszą i mięsem. Inny ustawił przed gośćmi metalowe kubki.

– Dość wspominków – ostro stwierdził Bibliotekarz. – Lepiej zjedzmy coś, bo starym kościom łażenie po zimnym lesie nie służy już tak, jak dawniej. A potem poopowiadajcie, co tam się dzieje w wielkim mieście. Nie mieliśmy tu gości od tak dawna, że gdyby nie wy i kilku zabłąkanych uzbrojonych po zęby zwiadowców, to gotowi bylibyśmy przypuszczać, żeście się tam w tym metrze nawzajem pozjadali.

– Chciałbym powiedzieć, że wszyscy żyją i mają się dobrze – roześmiał się dowódca Szturmowców, ostrożnie próbując nalanego do szklanki samogonu. Miał intensywny zapach drożdży i ostry, palący smak. – Ożeż ty w mordę! Ile to ma?

– Nie mamy pojęcia, na oko z osiemdziesiąt procent – odpowiedział Dziad, który przyniósł gar z jedzeniem. – Lepiej się nie przeforsuj.

– Chciałbyś powiedzieć... – Bibliotekarz podpowiedział przerwany wątek.

– Powiem tak: żyją wszyscy, ale co to za życie? U nas, w Kryształowym, to jeszcze jak cię mogę, mamy trochę tej techniki, co ją niedobitki z Polibudy majstrują w warsztatach, mamy książki, jest trochę wiedzy, żeby wymienić usługi na towar. My też – powiódł ręką po swoich stalkerach – co nieco wiemy, świadczymy różne usługi.

– Marne to wasze co nieco – roześmiał się głośno były szef magazynu uzbrojenia. – Daliście się na Leśnej podejść jak kaczki na strzelnicy.

– W Twierdzy też się ludziom żyje znośnie. – Borka udał, że nie usłyszał komentarza pod adresem swoich zdolności przywódczych. – Mają tam prawdziwy, fajny schron. A gdzie indziej to różnie bywa. W Świętym Krzyżu mają niewolnictwo i fanatyków religijnych, na północy siedzą gliniarze, a dalej to trudno powiedzieć.

– Nie zapuszczacie się głębiej? – spytał jeden z Dziadów.

– To nie tak. Na prawy brzeg tunel się zawalił. Trzeba by ulicami, na powierzchni. Jest niby przejście średnicowym, ale ten opanowały Słoiki. Zresztą potem trzeba by mostem, a to tylko dla kamikaze.

– Kto opanował?

– No, Słoiki. Kolonia z Dworca Centralnego. Mnie nie pytaj, skąd taka nazwa, tak ich u nas wołają.

Reakcją na jego stwierdzenie była salwa śmiechu ze strony starszych mężczyzn. Jeden aż z rozbawienia otarł łzę z kącika oka.

– Cholerna warszawka – wykrztusił. – Dwadzieścia lat, a ci ciągle obcych wytykają palcami.

– Może, ja tam nie wiem. – Borka potężnym haustem opróżnił szklankę i zagryzł gorącą kaszą. – Gady straszne z nich, tyle wam powiem, bo parę razy spotkaliśmy się na powierzchni.

– No, a reszta metra? – dopytywał się były zbrojmistrz.

– Czort wie. Na północ od Niebieskich nie ma przejścia od dłuższego czasu. Niby tunel stoi, ale kurierzy i zwiadowcy nie wracają. Czasem tylko ktoś wierzchem przeskoczy, ale ogólnie słaby kontakt. Jacyś naziści ponoć albo co. Zresztą na północ od Krzyża to ja sam nie byłem już ze dwa lata.

Zebrani wokół stołu pokiwali głowami, jedząc i popijając z kubków. Co jakiś czas ktoś z Dziadów rzucał pytanie, ktoś ze Szturmowców odpowiadał, nawzajem wymieniali się historiami o życiu w swoim skrawku miasta, o mutantach, wyprawach i innych rzeczach. Na powierzchni noc atomowej zimy zapełniały inne stwory, które wyparły pana stworzenia, zastąpiły go, gdy spadł z piedestału najwyższego z gatunków. Ale ludzie, chociaż w opresji, zachowywali się jakby nigdy nic. Przy wspólnej wieczerzy raczyli się długo w noc opowieścią i napitkiem.

Kompleks 7215

Подняться наверх