Читать книгу Stacja: Nowy Świat - Bartek Biedrzycki - Страница 10

Kapral Nowicki

Оглавление

Czerwiec roku Zagłady

Trzy – powiedział i wypalił pojedynczym strzałem do znajdującego się kilka metrów od niego mężczyzny. Równocześnie z hukiem wystrzału rozległy się wrzaski przerażenia, a stłoczeni dotąd ludzie cofnęli się i przypadli do podłogi, gdy spryskał ich deszcz krwi. Martwe ciało głucho rąbnęło o kamienną posadzkę stacji Dworzec Wileński. – Cisza, kurwa, a jak ktoś jeszcze fiknie, to skończy tak samo! – wrzasnął starszy kapral Nowicki, strzelając w sufit. Brzęknął rykoszet, posypał się w dół drobny pył. – Ostrzegałem go, sami to widzieliście. Dałem czas do namysłu, ale teraz żarty się skończyły. Gdyby nie ja, pozwoliłby wam wszystkim zdechnąć jak psom. Jakbyście przegapili, to właśnie toczy się wojna. A na wojnie to wojsko wydaje rozkazy. A ja jestem tu najwyższy stopniem...

Potoczył wzrokiem po stacji. Na wyspowym peronie, przedzielonym centralnym rzędem kolumn, tłoczyło się kilkaset osób. Te bliżej kuliły się przerażone na posadzce, te dalej – nie wiedziały jeszcze, co się stało. Za plecami Nowicki słyszał stukanie ciężkich butów o kamienną podłogę i metaliczne trzaski bezpieczników. Jego oddział, zachęcony tym może niekoniecznym, lecz ze wszech miar pożytecznym pokazem siły, ustawił się w krótką tyralierę. Kapral spojrzał jeszcze raz wzdłuż stacji, przebiegł wzrokiem zdobiący ścianę kolorowy napis z nazwą, wpatrywał się krótko w przeciwległy koniec, gdzie było przejście na stację kolejową.

– Nakazuję natychmiastowe zablokowanie i zabezpieczenie tak, jak to możliwe w obecnej sytuacji, wszystkich wejść. Nikt nie wchodzi. Nikt nie wychodzi. Po tym, co widzieliśmy po drodze, nie wolno nam podjąć tego ryzyka. Kilka kilometrów stąd widzieliśmy ludzi umierających na ulicy, wykrwawiających się na chodniku, zdychających jak psy od bomb, które na nas zrzucono – rzucił w stronę sterroryzowanego tłumu. Doskonale czuł, że ludzie zgromadzeni na stacji już pękli, ale trzeba było to utrwalić, wpoić im pieczołowicie informację, kto tu jest najważniejszy i czyich poleceń mają teraz słuchać. Najłatwiej było to zrobić, ustawiając się w pozycji eksperta i obrońcy. Tam, na górze, trwała wojna, nikt nie wiedział, co się dzieje, spadły bomby, a ludzie ginęli. Ci, którym udało się znaleźć schronienie, będą woleli podporządkować się jemu, niż zaryzykować. Był święcie przekonany, że Dworzec Wileński to zaledwie początek. Stąd ruszą zaraz na zachód, musi odnaleźć Marcinka i żonę. Świat stanął na głowie. Teraz okaże się, kto jest górą. Albo, co w obecnej sytuacji dużo ważniejsze, kto jest dołem... Trzeba było aż wojny, żeby zła passa się odwróciła. To była jego chwila, chociaż jeszcze dobę wcześniej nic tego nie zapowiadało.

Kilkanaście godzin temu ten świat wyglądał całkiem inaczej. Starszy kapral Nowicki ziewnął i poprawił nogi na wyeksploatowanym biurku. Ziewnął ponownie. Miał tego dość. Od kilku dni cała jednostka teoretycznie znajdowała się w stanie podwyższonego pogotowia – w praktyce jedyne, co z tego wynikało, to zakaz wychodzenia do domu po służbie. Gnił teraz przy grzybie jak wielokrotnie wcześniej przez wszystkie te lata i gapił się w pomalowaną na sraczkowaty kolor ścianę, na której, nie do końca prosto, wisiała tablica podoficera dyżurnego, na niej zaś niezastąpiony zestaw instrukcji alarmowych, pouczeń i wyciągów z regulaminu ogólnego. Drzwi na końcu korytarza otworzyły się z hukiem i wytoczył się z nich Karpiński, jeden z pozostałych podoficerów uwięzionych w jednostce. Alarm alarmem, gotowość gotowością, ale oficerowie to sobie do domu zapieprzali co dzień. Ich jakoś nie obowiązywały te same zasady co resztę wojska.

– Ju-urek, kurwa, cho-odź! – wrzasnął tamten, bez wątpienia zdrowo podchmielony.

Nowicki nawet nie drgnął, twardo tkwiąc na miejscu. Pijany kapral mocno chwiejnym krokiem przetoczył przez korytarz i zatrzymał się przy biurku. Podoficera dyżurnego owionął odór trawionego alkoholu. Kapral odłożył na blat czytaną książkę.

– Ży-ywoty... dykta-torów? – tamten wydukał tytuł, przecierając kułakiem przekrwione oczy i próbując zogniskować wzrok. – Ha, ha, będziesz dyktować listy czy co? Jakiś ty dziwny jesteś, Jurek, kurwa. Tego tam czytasz w kółko, tego... Wołoszańskiego, o! A teraz takie...

– Idź w pizdu – warknął Nowicki – bo ci z mordy jedzie jak z murzyńskiej chaty.

– Nie bądź takim jebanym dziobakiem słu-służ-bistą, napij się z nami – wydusił tamten z pewnym trudem.

– Zrób mi przyjemność – starszy kapral Nowicki opuścił nogi z biurka na podłogę – i wypierdalaj z powrotem do izby, bo jak mi wlezie nadzór, to ja będę miał przesrane. Gdzie ty masz, kurwa, bluzę? Mamy jakiś zasrany alarm, zeżrą cię żywcem, jak cię tak złapią pijanego. Pewnie reszta już śpi, co? – Nowicki rozzłościł się nie na żarty.

– Bluza sruza, amba fatima, było i nima – zakpił tamten. – W piździe... mam alarm. – Beknął głośno i zatoczył się.

Jerzy nie wytrzymał i strzelił go w pysk, aż Karpiński bezwładnie zwalił się na podłogę. Kapral zaklął szpetnie i gromkim głosem przywołał dyżurnego szeregowca. Kiedy wreszcie po trzeciej próbie zaspany i wystraszony starszy szeregowy pojawił się, dopinając bluzę mundurową, dostał rozkaz zaciągnąć pijaka z powrotem do izby i wrzucić do łóżka. To przez takie właśnie sytuacje Nowicki szósty rok z rzędu nosił trzy belki na pagonach, bo wszelkie awanse starannie go omijały. Nie żeby miał sobie coś do zarzucenia. Robił to, co wszyscy, i postępował zgodnie z ogólnie przyjętym zwyczajem, tylko innym jakoś lepiej szło włażenie w dupę, płaszczenie się i awansowanie przy jednoczesnym unikaniu wpadek, a on ciągle tkwił przy grzybie, czekając, czy nie zadzwoni sztywny telefon.

– Panie kapralu, pan się położy – zaproponował dyżurny, gdy złożył już pijanego podoficera w łóżku – bo ja to i tak już nie usnę, a teraz za chwilę by miała być moja zmiana...

– Dobra. – Nowicki wstał, otrzepał mundur, rozpiął pas, kierując się ku sanitariatom. – Na linię mnie obudź z kwadrans wcześniej.

Żaden z nich nie przeczuwał, że nadchodzący poranek przyniesie duże, naprawdę duże zmiany w życiu nie tylko ich, nie tylko tej zapyziałej jednostki, ale w ogóle wszystkich. Poranna odprawa odbyła się zgodnie z planem i bez wielkich ceregieli. Zblazowany podpułkownik, ziewając dyskretnie, przyjął raporty, w kilku słowach przypomniał o podwyższonej gotowości i nakazał odmaszerować do pododdziałów. Niespełna piętnaście minut później zadzwonił sztywny telefon i rozpętało się piekło. Nowicki, klnąc jak szewc, poderwał na nogi oddział; nie czekając na kadrę oficerską, otworzył magazyn broni i zaczął wydawanie oporządzenia i uzbrojenia. Godzinę później, gdy było już wiadomo, że to nie są ćwiczenia, tylko prawdziwa wojna, zadzwonił do żony i nie patyczkując się za bardzo, kazał jej zabrać synka i uciekać z nim do metra, które wydawało się jedynym zarówno w miarę sensownym, jak i jednocześnie osiągalnym miejscem mogącym posłużyć za tymczasowy schron. O cywilnych i wojskowych schronach i tak mogła tylko pomarzyć, poza tym wcale nie oferowały więcej niż świeżo oddane betonowe jaskinie drugiej linii. Na ewakuację w jakieś lepsze miejsce przyjdzie czas potem. Gdyby coś faktycznie miało uderzyć w polską stolicę, lepsze takie schronienie niż żadne.

Gdy do jednostki dotarli pierwsi porucznicy, Nowicki kończył już wydawanie broni. Cały pododdział, nerwowo dopinający oporządzenie i mundury, a przy tym próbujący wyglądać na jak najmniej skacowanych bądź pijanych (zależnie od intensywności balangi z poprzedniego wieczora), stał niemal w gotowości. Kapral ostatnią w kolejności wezwał własną drużynę. Wydał im odłożony przezornie nowocześniejszy, oficerski sprzęt, lepsze oporządzenie i nie czekając, aż ktoś postanowi cokolwiek sprawdzić, dodatkową broń. Do służbowych glauberytów dorzucił ciepłą ręką dodatkową amunicję, a z blaszanej szafy w rogu wyciągnął kilka wysłużonych, ale nadal cieszących się szacunkiem polskich modyfikacji SWD. Potem wyprowadził całą drużynę przed budynek koszar, skąd zanim ktokolwiek w ogólnym burdelu zdążyłby się zorientować, że ich nie ma „na stanie”, zdezerterowali przez dziurę w płocie za garażami, którą zwykle wychodziło się po alkohol.

– Trzymajcie się mnie, to nie zginiecie – rzucił przez ramię, kiedy wkroczyli na Radzymińską.

– Jurek, czemu my zapierdalamy na piechotę? – zapytał jeden z szeregowych, szybkim krokiem równając się z dowódcą drużyny.

– Świetne pytanie... Bo nie ukradłeś ciężarówki? – Kapral gwałtownie przystanął. Rozejrzał się, potem skoczył na jezdnię, machając gwałtownie rękoma na nadjeżdżającego policyjnego lublina. Rozległ się pisk hamulców i granatowy furgon zatrzymał się tuż przed żołnierzem.

– Co jest? – Posterunkowy wychylił głowę przez okno. – Ruchy, bo ja tu mam pożar w burdelu!

– Wypierdalaj – rzucił krótko Nowicki, podnosząc w górę lufę glauberyta i otwierając drzwi – albo spadaj do tyłu, jeśli ci życie miłe, psie. Cybulski, za kółko. Jedziemy na Wileńską! – zakomenderował.

W rekordowym czasie poniżej minuty cały oddział znalazł się w wozie, a sterroryzowany funkcjonariusz policji próbował określić swoją dalszą rolę w zaistniałej sytuacji. Cybulski ruszył z piskiem opon po Radzymińskiej.

– Jak tu się bomby załącza? – zagadnął zestresowanego policjanta. Tamten bez słowa trzasnął przełącznikiem i przeciągłe zawodzenie syreny rozdarło szum ulicy, a niebieskie błyski zatańczyły na przedniej szybie. Tłoczące się na całej długości ulicy samochody zaczęły cierpliwie i mozolnie zjeżdżać na boki, ustępując radiowozowi, lecz bez specjalnego entuzjazmu. Tu i ówdzie słychać było pojedyncze trąbnięcia klaksonów i narastające wycie syren. Nowicki, siedzący z przodu, włączył radio. Zdążyli usłyszeć tylko słowo „wojna”, kiedy rozległ się narastający huk i ponad miastem przemknęły dwa myśliwce z czerwonymi gwiazdami w niebiesko-białej obwódce, wskazującymi na przynależność do rosyjskich WWS.

– O kurwa, migi – skonstatował jeden z żołnierzy.

– Sraj te migi. – Kierowca wpatrzył się w gwałtownie zbliżającą się kolejną maszynę. – Idą „suki”. I mają prezenty od Dziadka Mroza...

Zatrzymując się wbrew własnej woli w zamierającym korku, jak urzeczeni patrzyli na tandem SU-24, które rozdzieliły się ponad Wisłą. Jeden pomknął na północ od nich, drugi natomiast zrzucił ładunki gdzieś pomiędzy nimi a rzeką i przemknął nad ich głowami z rykiem silników. Wszyscy w furgonie zamarli na kilka sekund. Rozległa się daleka, cicha eksplozja, ale nie zobaczyli ani charakterystycznego grzyba, ani oślepiającego błysku. Nie nadeszła też oczekiwana fala uderzeniowa, która zmiotłaby wszystko z powierzchni ziemi, za to ruch na Radzymińskiej zamarł, a policyjna furgonetka uderzyła w tył gwałtownie hamującego przed nią auta. Z ust dowódcy posypały się przekleństwa. Kierowca staranowanego samochodu wyskoczył na jezdnię, zerknął tylko na nich i rzucił się do ucieczki. Pozostali albo poszli w jego ślady, albo na wyścigi zaczęli trąbić i wyzywać się nawzajem przez otwarte okna.

– Kretynie... – Kapral trzepnął siedzącego za kierownicą żołnierza w potylicę. – Biednemu zawsze wiatr w oczy. Z wozu, ciśniemy dalej z buta! Zostało nam trzy kilometry, zrobimy to biegiem, bo coś czuję, że zaczyna się robić gorąco!

Nie czekając na resztę, Nowicki wyskoczył na chodnik i lawirując między ludźmi oraz porozbijanymi pojazdami, pobiegł wzdłuż ulicy na południowy zachód. Za jego plecami załomotały kroki podwładnych. Zdezorientowany policjant wyszedł przed furgonetkę, oglądając w zadumie zbite reflektory i zastanawiając się, czy uda mu się wytłumaczyć jakoś tę stłuczkę przed szefem parku maszynowego. I czy w ogóle będzie się przed kim tłumaczyć... Niewiele myśląc, wygarnął z samochodu służbową broń, spod siedzenia wyciągnął maskę używaną w przypadku zamieszek i pognał za oddalającymi się żołnierzami.

Drużyna Nowickiego biegła wyciągniętym truchtem wzdłuż ulicy. Nikt o nic nie pytał; byli przyzwyczajeni, że ambitnemu kapralowi czasem odbija szajba. Byli też w większości zbyt leniwi, żeby rozważać tak skomplikowane sprawy jak fakt, że ganiają po mieście samopas, kompletnie ignorując pozostałe ruchy wojska, oraz zastanawiać się nad prostym i narzucającym się w tej sytuacji: co dalej? Nie raz i nie dwa dowódca drużyny każdemu z nich ratował dupę w różnych służbowych, a nierzadko także prywatnych sytuacjach. Przez ostatnie kilka lat zżyli się tak dobrze, że nauczyli się potakiwać głowami bez ponaglania i nie pytać bez wezwania. Toteż kiedy kilka przecznic dalej ujrzeli rozpełzającą się po ulicy ciemną chmurę, nikt nie pytał ani się nie zastanawiał – jak na komendę sięgnęli do toreb i nie zwalniając biegu, naciągnęli na głowy błyszczące, nowiutkie maski MP-5. Nowicki, biegnący na przedzie, jako pierwszy dodatkowo wciągnął podgumowane rękawice. Już chwilę później okazało się to zbawienne. Ulica, przed momentem pełna uciekających, wrzeszczących ludzi, nagle stała się upiornie spokojna. Lekki wiatr od rzeki popychał w ich kierunku rzadką brunatną mgiełkę, której główne ognisko zdawało się być nieco na północ od Radzymińskiej, tam gdzie SU zrzucił swój ładunek.

Całą szerokość ulicy zajmował jakby zatrzymany w stop-klatce gigantyczny karambol. Samochody, poruszające się z niewielką ze względu na poranne godziny szczytu prędkością, nie spiętrzyły się wprawdzie widowiskowo, ale i tak dziesiątki maszyn wszelkich marek i modeli zastygło sczepionych nienaturalnie w długie, krzywe ciągi stali. Tu i ówdzie wył wciśnięty czołem nieprzytomnego lub umierającego kierowcy klakson, miriady kryształków z rozbitych bocznych szyb błyszczały w skośnych promieniach porannego słońca, w niektórych samochodach na przednich szybach rozkwitły karminowe plamy. W błyszczącym srebrnym SUV-ie tuż przy krawężniku cicho i miarowo pracował silnik.


– Co. To. Kurwa. Jest – wychrypiał jeden z szeregowych, podchodząc do leżącego ciała. Schylił się i przykucnął nad kobietą, leżącą twarzą do chodnika. Sięgnął urękawiczoną dłonią i obrócił denatkę na plecy. Ujrzeli fioletowe wybroczyny na twarzy i szyi, usta rozwarte w niemym krzyku, nabiegłe krwią, wywrócone oczy. Odkrytą skórę głowy i rąk pokrywały krwawe wrzody, sączył się z nich płyn. Oddział usłyszał, jak zwiadowcy odbija się, a w chwilę potem żołnierz wymiotuje w maskę. Bełkocząc przekleństwa, ściągnął ją z twarzy.

– Idioto, nie! – wrzasnął Nowicki, ale było już za późno.

Żołnierz, spluwając, wciągnął do płuc haust przesyconego brunatnym oparem powietrza, zakrztusił się i zachwiał, aby po chwili runąć na chodnik. Jego skóra błyskawicznie pokryła się identycznymi podbiegłymi krwią piętnami.

– Biegiem w kierunku metra! – krzyknął Nowicki. – Bliżej Wisły wiatr musiał już rozwiać gaz! – uciął wszelkie możliwe dyskusje.

Nie czekając – mimowolnie odruchowo wstrzymując oddech, gdy z wiatrem nadpływało gęstsze pasmo brunatnej mgły – puścił się znów kłusem na zachód, skacząc ponad leżącymi na chodniku ciałami, omijając samochody, które zjechały z jezdni i zamarły w witrynach sklepowych. Za sobą słyszał równy tupot ciężkich wojskowych butów i stłumione przez filtry masek posapywanie biegnących. Już kilkaset metrów dalej płuca zaczęły palić żywym ogniem, a glauberyt obijał się boleśnie o bok. Taśmy plecaka napchanego szabrowanym wojskowym dobrem uciskały boleśnie ramiona; dawały się we znaki lata zaniedbań na odcinku kultury fizycznej żołnierzy indywidualnych Wojska Polskiego. To nie był leniwy, oszczędny trucht sprawdzianów sprawnościowych ani nagły, absurdalny sprint do nocnego autobusu. To był instynktowny, miarowy bieg, długie kroki istot uciekających przed pewną śmiercią, przed ledwo widzialnym, rozpływającym się w powietrzu zabójczym drapieżnikiem, z którym nie da się walczyć, można jedynie pędzić przed siebie.

Nie zwolnili nawet kroku, gdy brunatne opary w powietrzu zniknęły wraz z trupami ścielącymi się na chodniku; przebiegli pod wiaduktem i kontynuowali ucieczkę wzdłuż Solidarności. Po prawej stronie gmach supermarketu Tesco obejmowały właśnie płomienie. Ogień strzelał w górę, przesuwając się wraz ze słabym wiatrem po płaskim dachu, a gęsty, czarny dym walił w niebo szeroką, lekko pochyloną kolumną. Sam budynek nie wyglądał na uszkodzony ani trafiony czy to bombą, czy pociskiem artyleryjskim, pożar musiał więc być wynikiem paniki lub zaniedbania spowodowanego niecodzienną sytuacją. Żaden z żołnierzy nie obejrzał się za siebie ani nie poświęcił płonącemu marketowi więcej niż przelotne spojrzenie. W kwadrans od porzucenia policyjnej furgonetki drużyna kaprala Nowickiego wraz z dodatkowym członkiem w postaci policjanta zbiegała po schodach na stację Dworzec Wileński.

Na dole kłębił się tłum. W połowie peronu stał zatrzymany awaryjnie pociąg z centrum. Wystraszona, skołowana ciżba ludzka tłoczyła się w mdłym świetle awaryjnego zasilania między kolumnami podtrzymującymi strop. Kilkoro dzieci w pobliżu płakało, z boku dobiegały słowa głośno, żarliwie odmawianej modlitwy, dalej sypały się nieprzerwanym poetyckim potokiem najbardziej warszawskie z przekleństw. Pojawienie się na schodach grupy żołnierzy w maskach przeciwgazowych wywołało skrajne reakcje – część potraktowała ich jak zbawienie, znak porządku i opanowania sytuacji, dla innych widok uzbrojonych mężczyzn był dodatkowym źródłem paniki, dowodem na to, że stało się najgorsze. Nowicki rozejrzał się, zobaczył technika, stojącego bezradnie przy czole zatrzymanego pociągu. Przywołał go gestem ręki i nakazał natychmiastowe zamknięcie drzwi i zabezpieczenie stacji. Kilka zdań opisujących sytuację na Radzymińskiej wystarczyło za wszelką rekomendację w kwestii wypełniania poleceń wojska bez zbędnych dyskusji. Oddział przemaszerował przez stację, wzbudzając entuzjastyczną radość wśród części spośród obecnych ludzi i histeryczny szloch u innych.

U stóp przeciwległych schodów natknęli się na dyżurnego stacji. W świeżym granatowym mundurze stał pośród przerażonego ludzkiego mrowiska, jakby na nich czekał. Dłonią wygładził równy, błyszczący wąs.

– Czego tu, żołdacka hołoto? – krzyknął ostro. – Wszyscy stać, bez mojego polecenia nie ważcie się nic zrobić – wrzasnął na ludzi w błyszczących jeszcze nowością szarych uniformach warszawskiego metra.

– Zamykaj stację, zanim zwali nam się tu na łeb całe stado zdychających na nie wiadomo jakie choroby uciekinierów, którzy nas stratują, a za nimi przyjdzie gaz – rzucił Nowicki, z trudem puszczając obelgę mimo uszu. Żołnierze mieli w tym kraju ciężki żywot. Albo bohaterscy obrońcy, albo najeźdźcy, zależnie od noszonego munduru, potrafili budzić skrajne emocje. Kapral stwierdził, że nie czas na subtelności. Jego własnymi rękami wykuwana była właśnie przyszłość. – Jest wojna, w czasie wojny dowodzi wojsko – dodał, jakby to miało wszystko wyjaśnić. W jego opinii zresztą tak właśnie było.

– W dupę mnie całuj. Mam gdzieś całą tę waszą wojnę, szmondaki. Nikogo nie zostawię za drzwiami i nic nie będę zamykał – odgryzł się cywil, stając w rozkroku i krzyżując ramiona, jakby chciał powiedzieć „nie przejdziecie”. – Kto chce, ma prawo się schronić na mojej stacji i nic wam do tego, sołdaty jedne. Przestań wymachiwać szabelką, kapralino, albo sam za chwilę wylecisz za drzwi.

Nowicki zacisnął zęby, aż mięśnie szczęk napięły się jak dwa guzy. Sięgnął za plecy po peem, pociągnął go ku przodowi i zaczął okrążać granatowego bokiem. Zrobił krok w przód i stanął na schodach wyżej od dyżurnego stacji.

– Zamykaj. Stację – wycedził przez zaciśnięte zęby. Tamten spojrzał na niego niewzruszony. – Zamykaj, bo inaczej wszyscy zdechniemy, a tak przynajmniej część z nas ma szansę się uratować!

Wśród ludzi odezwały się nerwowe głosy. Żołnierz z satysfakcją stwierdził, że niektóre były głosami poparcia pod jego adresem.

– W dupę mnie pocałuj, zasrany taśmo – rzucił dyżurny stacji falową obelgą, jaką szeregowcy zachowywali w czasach przymusowego poboru dla podoficerów, tym samym dając do zrozumienia, że może i jest teraz cywilem, ale świat za koszarowym murem nie jest mu bynajmniej obcy. – Nie do ciebie należy ocena, kto ma prawo żyć, a kto tylko zdechnąć na ulicy. Nie wiem, co się tam dzieje, wierzę, że widziałeś więcej tego burdelu niż ja, ale nie będziesz mi się tu rządził. Po moim trupie. – Wycelował w pierś kaprala palcem, a potem wolno, teatralnym gestem zacisnął dłoń w pięść.

– W takim razie, praworządny samarytaninie, masz trzy sekundy, żeby pójść po rozum do głowy – piskliwym od adrenaliny głosem powiedział starszy kapral wojsk lądowych Jerzy Nowicki, odbezpieczając pistolet maszynowy. Kciukiem lewej ręki przesunął bezpiecznik w pozycję ognia pojedynczego. Odblaski mdłych, żółtych świateł awaryjnych zagrały na metalu lufy.

Tłum skonsternowany cofnął się o kilka kroków, zbijając ciaśniej i tworząc wokół kłócących się mężczyzn zwarty krąg, niczym ring w nielegalnej walce bokserskiej.

– Raz – powiedział Nowicki głośno, mierząc tamtego wzrokiem.

Ludzie na stacji zastygli na moment w ciszy, obserwując konfrontację cywila z żołnierzem.

– Dwa.

Za kapralem rozstawiali się tyralierą żołnierze z oddziału. Policjant rozejrzał się nerwowo i zajął wraz z nimi miejsce w szeregu. Wszyscy odbezpieczali broń, pistolety maszynowe i karabinki wyborowe. Dyżurny stacji trwał niewzruszony, z rękami założonymi na piersi i sardonicznym uśmiechem pod wyszczotkowanym wąsem.

– Trzy – powiedział Nowicki. To była próba sił i ich przyszła równowaga ustalała się właśnie teraz. Ten cholerny wąsaty sobiepanek uosabiał wszystko, czego kapral nie cierpiał: pewność siebie, dumę, a jednocześnie wierność swoim przekonaniom i wiarę w ich słuszność. To nie była już wyłącznie kwestia osobista.

Spojrzał na tłum, który musiał go usłuchać i musiał go zaakceptować w roli lidera, jeżeli wszystko miało się potoczyć zgodnie z jego oczekiwaniami. Potem spojrzał w hardą i zaciętą twarz cywila w granatowym mundurze.

I pociągnął za spust. Echo wystrzału utonęło w panicznych wrzaskach zgromadzonych na stacji ludzi.

Stacja: Nowy Świat

Подняться наверх