Читать книгу Stacja: Nowy Świat - Bartek Biedrzycki - Страница 11

W ciemność

Оглавление

Lipiec roku Zagłady

Szli po ciemku, ostrożnie stawiając kroki między szynami. Latarki na broni wyglądały może świetnie w filmach, sprawdzały się także, i owszem, w akcjach wojskowych, ale kiedy próbujesz oświetlić sobie drogę czymś, co ma ponad czterdzieści centymetrów i jakieś trzy kilo wagi, okazuje się, że to nie jest taki znakomity pomysł. Policjant jako jedyny miał przy sobie zwykłą czołową latarkę z diodami LED, więc szedł na przedzie. Po części także dlatego, że Nowicki wolał go mieć przed lufą niż za plecami. Chociaż glina bez wahania wziął ich stronę, nie był sprawdzonym i godnym zaufania współpracownikiem.

Wyruszyli, gdy tylko udało się zapanować nad sytuacją na Dworcu Wileńskim, co mimo szokującej i unieważniającej wszelkie próby oporu demonstracji siły i gotowości do działania ze strony starszego kaprala nie było proste. Musieli zostawić trzech ludzi do pilnowania wejść na stację i cywilów zagonionych do budowy prowizorycznych, tymczasowych barykad, które odcięłyby metro od powierzchni i zapewniły ochronę przed wtargnięciem z zewnątrz. Opanowanie sytuacji zajęło kilka godzin, o tyle trudnych, że główne wejścia na stację trzeba było zwyczajnie obstawić ludźmi z bronią i kontrolować każdego, kto wchodził. A chętnych było wielu, chociaż nie tak wielu, jak można by się spodziewać w dwumilionowym mieście.

Wreszcie jednak budowa tymczasowych barykad ruszyła pełną parą. Do ich tworzenia wykorzystano elementy stacji, metalowe drzwi, tablice informacyjne – wszystko, co można było bez pomocy specjalistycznych narzędzi wyrwać i przenieść w odpowiednie miejsce. Kiedy ten problem został już rozwiązany, Nowicki wyznaczył nadzorców-wartowników, strzegących zarówno bezpieczeństwa ludzi, jak i pilnujących nowego ładu. W pełnej gotowości, z bronią i zaciętym, pewnym siebie spojrzeniem, niezbicie dowodzili, że nieobecność krzykliwego dowódcy to rzecz przejściowa i nie należy poświęcać jej zbyt wiele uwagi. Ludzie, przerażeni wydarzeniami na powierzchni i sterroryzowani śmiercią dyżurnego, nieostrożnego na tyle, by przeciwstawić się tym, którzy sami siebie obwołali wybawcami, pracowali bez szemrania, sumiennie, próbując w otaczającym szaleństwie znaleźć metodę na zachowanie zdrowych zmysłów.

Tymczasem Nowicki z pozostałą piątką metodycznie i powoli posuwał się tunelem szlakowym, zmierzając na południe, w kierunku stacji Stadion Narodowy. I chociaż dezerterzy błogosławili posiadanie modyfikowanych glauberytów wyposażonych w picatinny, do których podczepili latarki taktyczne, to posługiwanie się takim zestawem nie należało do wygodnych. Żaden jednak nie pisnął ani słowem, nie chcąc sprzeciwiać się kapralowi. Żarty się skończyły. Do tej pory mógł być, owszem, pieniaczem, awanturnikiem, czasem gburem, trochę moczymordą, a trochę opryskliwym gnojkiem, ale w gruncie rzeczy nie odbiegał od armijnych standardów podoficera. Był też w sumie porządnym i, na ile to możliwe, uczciwym facetem, kolegą, na którym można było polegać, sprawdzonym dowódcą. Aż do tego feralnego dnia, gdy na oczach wszystkich spokojnie i z zimną krwią zastrzelił cywila tylko dlatego, że tamten odważył mu się sprzeciwić. Żołnierze co prawda zareagowali na cały ten burdel dużo spokojniej niż przeciętni obywatele, ale w obecnej chwili żaden nie był gotów postawić się dowódcy czy choćby uchybić mu sugestią sprzeciwu, za jaką poczytane mogłoby być odpięcie latarki od STANAG-u i świecenie nią tak zwyczajnie, po cywilnemu, z ręki...

– Mamy problem – rozległ się z przodu głos policjanta. Omiótł ich snop światła, gdy przewodnik spojrzał do tyłu.

– Co znowu?! – warknął kapral. Postąpił ostrożny krok naprzód, stawiając stopy na betonowym leżu torowiska.

– To znowu – odparł lakonicznie funkcjonariusz i obrócił głowę w kierunku marszu. Ostre, białe światło wydobyło z mroku tył składu metra, wypełniającego skrajnię tunelu. Przed nimi stała duma i chwała drugiej linii warszawskiego metra, charakterystycznie, trapezoidalnie skoszone czoło inspiro z białymi pionowymi elementami i czarną szybą.

– I co z tego? – zagadnął z tyłu Cybulski. – Tu jest chodniczek, przeciśniemy się po prostu bokiem.

– Chujem – odparł Nowicki. Odbezpieczył automat i bez ostrzeżenia puścił krótką serię po szybie.

Szkło rozprysło się na boki, refleksy świetlne zatańczyły w hartowanych kryształkach, kiedy policjant uchylił się, zasłaniając rękoma. Łoskot wystrzałów w ciasnym tunelu niemal ogłuszył żołnierzy. Echo odbiło się od ścian i od czoła pociągu i uciekło w głąb korytarza.

– Środkiem – dorzucił kapral, kiedy echo strzałów już ucichło. Postawił stopę na buforze, podciągnął się i przełożył nogę przez krawędź okna. Uniósł broń jak do strzału, z konsolety przeszedł na fotel i zeskoczył na podłogę kabiny maszynisty. – Ruszać dupy, na co czekacie, na zaproszenie? – krzyknął, nie oglądając się za siebie. Szarpnął klamkę w drzwiach, ale były zamknięte. Niewiele myśląc, strzelił w zamek. Pocisk odbił się i zrykoszetował, tłukąc boczną szybę. Drzwi stanęły otworem. Kopnął je lekko, aż otworzyły się na całą szerokość. Uniósł lufę, świecąc zamontowaną na broni latarką. Za plecami słyszał resztę oddziału, ładującą się do pociągu. Przed nim rozciągał się pusty przedział pasażerski. Omiótł go światłem latarki i postąpił krok naprzód. W chwilę później dołączyli do niego pozostali. W milczeniu szli wolno przez pociąg, a stukot butów odbijał się echem we wnętrzu mrocznego, cichego składu.

– O chuj tu chodzi? – rzucił z tyłu jeden z żołnierzy, przerywając upiorną ciszę. – Gdzie się podziali wszyscy?

Oddział wzdrygnął się na dźwięk głosu, który w pustce składu zabrzmiał złowieszczo. Wszyscy zamarli, a cisza zadzwoniła im w uszach tym upiorniej. Dowódca zaszurał butem po podłodze pociągu.

– A kogo to? – rzucił przez ramię, chociaż jakby z nieco mniejszą werwą niż wtedy, gdy przed chwilą poganiał ich w kabinie maszynisty.

Ktoś nerwowo zakaszlał. W świetle latarek majaczyło przed nimi wnętrze pociągu – puste, czyste, nienaturalnie spokojne. Snopy światła wydobywały z otaczającego mroku fotele, uchwyty, martwe tablice elektroniczne, nalepki informacyjne. Ani śladu ludzi. Żadnego papierka, pozostawionej torebki, zapomnianej książki. W pociągu nie było nic, co wskazywałoby na niedawną obecność pasażerów – żadnych śladów na podłodze, ścianach czy drzwiach. Nawet szyby odbijające nerwowe, przyczajone sylwetki wydawały się sterylnie czyste, jakby prosto z myjni.

Gdzieś w oddali w tunelu zawył przeciąg. Podmuch przetoczył się wzdłuż martwego składu, wprawiając go w lekkie drżenie, które wyraźnie wyczuli pod podeszwami ciężkich wojskowych butów. Nowicki chrząknął nerwowo.

– Idziemy, kurwa, to jest tylko zwykły pociąg. Pewnie podstawiali skład serwisowy czy coś i dlatego jechał na pusto. Nie ma tu co szukać mózgu w dupie.

Ruszył naprzód, świadom tego, że reszta żołnierzy patrzy za nim i czeka na jego reakcję. Po chwili usłyszał za sobą ich kroki. Szedł prosto, środkiem pociągu, nie rozglądając się na boki. W przyprawiającej o zawrót głowy ciszy parł powoli, mając wrażenie, że powietrze wokół gęstnieje jak wata, robi się duszne; zdawało mu się, że coraz trudniej jest je wciągnąć w płuca. Usłyszał, jak zmienił się odgłos kroków żołnierzy, kiedy w ślad za nim przeszli przez pierwszy przegub. Wątłe echa zamierały we wnętrzu pustego składu nienaturalnie szybko, dźwięk zdawał się zanikać, wsiąkać w ściany, obicia siedzeń i okładzinę podłogi. Kiedy doszli do połowy składu, Nowicki poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku, jakby nieznana, zakryta przed ludzkim wzrokiem groza czaiła się gdzieś przed nimi, w gęstym mroku, ledwo rozgarnianym snopami światła z ich latarek. Wziął głęboki oddech i na moment zatrzymał powietrze w płucach, potem ruszył szybciej, jakby rzucał się w zimną wodę w upalny dzień, oczekując szoku, jaki przyniesie różnica temperatur.

Krok za krokiem wędrowali przez upiorny pociąg, zbliżając się do czoła składu. Plama ostrego, elektrycznego światła wydobyła z ciemności koniec przedziału pasażerskiego i przed sobą, zadziwiająco daleko, ujrzeli drzwi do kabiny maszynisty. Nowicki przyspieszył, usłyszał też cięższe, szybsze kroki swoich podkomendnych, jakby widok celu dodał im sił. Szyby zadrżały wprawione w wibrację kolejnym podmuchem przeciągu szalejącego w tunelach szlakowych. Gdzieś na dachu zadzwoniły krótko, jakby nerwowo blachy poszycia, lecz dźwięk umilkł równie nagle, jakby speszony samym swoim istnieniem, naruszającym nienaturalną ciszę podziemnej trasy. Nowicki poczuł gęsią skórkę na rękach, na skórze niezasłoniętej rękawicami poczuł dotknięcie zimna, niemal mrozu. Wypuścił powietrze przez nos i zobaczył wątły, rozwiewający się zaraz w niestałym, roztańczonym świetle obłoczek pary. Zacisnął zęby, aż mięśnie szczęk napięły się do bólu. Miał wrażenie, że ostatnie kilkanaście metrów dzielących go od drzwi kabiny brodził w gęstym szlamie. Nieznana groza paraliżowała ruchy, ściskała klatkę piersiową, wytłaczając lodowate powietrze z płuc.

Sięgnął do ściany, a potem obrócił się i ciężko wsparł o nią plecami. Spojrzał na oddział – żołnierze byli bladzi, źrenice rozszerzone niepojętą grozą odbijały światło latarek, dłonie kurczowo zaciskali na rękojeściach broni. Głęboko wciągnął w płuca lodowate powietrze, czując ukłucia mrozu drażniące błonę śluzową nosa. Ruchem głowy pokazał najbliższemu z szeregowych drzwi do kabiny maszynistów. Ten zrobił krok w przód, chwycił klamkę i pchnął drzwi. Rozległ się szczęk, ale nie ustąpiły.

– Zamknięte – zameldował bezmyślnie, jakby nikt nie miał szansy sam się tego domyślić.

– To je, kurwa, otwórz – wycedził kapral, patrząc na podkomendnego niemal z nienawiścią.

Tamten cofnął się o krok i kopniakiem wyłamał zamek. Drzwi poleciały do wnętrza, uderzyły o coś metalicznie i trzasnęły znów o framugę.

– Do środka! – wrzasnął Nowicki, bo puściły mu wreszcie nerwy. Szeregowiec drgnął jak smagnięty batem, natarł ramieniem na drzwi i wpadł do kabiny, chaotycznie świecąc latarką po wnętrzu.

– Słodki Jezu... – usłyszeli jego jęk, a potem chłopak wypadł na zewnątrz i zwymiotował na podłogę. Nie czekając, Nowicki wsunął do kabiny lufę i zajrzał, przekraczając próg.

Wnętrze było dosłownie zbryzgane krwią. Szyby, konsoletę sterującą, ściany, sufit, fotel, podłogę – dosłownie wszystko pokrywała cienka warstewka zakrzepłej, ciemniejącej krwi. To nie był pojedynczy rozbryzg ani fontanna z tętniczego krwotoku. Kabina maszynisty wyglądała, jakby ktoś pieczołowicie spryskał ją krwią albo czymś, co na krew wyglądało. Każdy fragment wnętrza, wszystkie powierzchnie pokrywała warstwa brunatniejących bryzgów, miejscami gęstsza, a miejscami, zupełnie bez wzoru, wyglądająca jak gęste sito drobniutkich kropelek, które zastygły przylepione do podłoża.

– Co to ma, kurwa, być? – Kapral wycofał się z kabiny, tocząc nierozumiejącym wzrokiem po żołnierzach. Policjant wyminął go i wsadził głowę do środka, świecąc ręczną latarką i rozglądając się na wszystkie strony.

– Różne ja rzeczy w życiu i na służbie widziałem. Najróżniejsze – powiedział przez ramię. – Ale takiego burdelu to nie miałem okazji jeszcze nigdy widzieć, tyle wam powiem...

Cofnął się do przedziału i bezradnie spojrzał na pozostałych.

– Jakby mnie ktoś pytał, to tam wybuchł zbiornik z krwią. Bo nie ma nigdzie ciała, ani nawet żadnych fragmentów denata, a jakby tam miał wybuchnąć człowiek, toby musiało cokolwiek zostać.

– Co ty pierdolisz?! – nie wytrzymał Nowicki. Odepchnął policjanta na bok, wszedł do kabiny, odbezpieczył broń i długą, przeciągniętą serią przestrzelił przednią szybę. Kryształki szkła posypały się na podłogę i na zewnątrz, na tory, przy akompaniamencie ogłuszającego huku wystrzałów. Nie czekając na resztę, przesunął karabinek na plecy, uchwycił się dłonią ramy okna i wspiąwszy na konsoletę, przeskoczył prosto w ciemność, na torowisko. – Ruchy, zasrańce niedopchnięte, bo zaraz się tam obesracie ze strachu – warknął, nie oglądając się za siebie. Ostro ruszył naprzód, wyciągając nogi i o mało co nie potykając się o mocowania szyn. Adrenalina szumiała mu w głowie, przed oczami migotały powidoki, ale oddech już się uspokajał. Za plecami usłyszał stukot ciężkich butów po betonie, kiedy drużyna zaczęła go doganiać w pustym, wypełnionym echami wnętrzu tunelu.

W kilka minut później zostawili skład daleko za plecami i nie oglądając się na nic, nie rozmawiając i nie rozglądając niepotrzebnie na boki, zmierzali w kierunku stacji Stadion Narodowy.

– Co to było, do cholery? – zapytał policjant, nie kierując pytania do nikogo konkretnego.

– Nie wiem, glino – odwarknął Nowicki. – I nie wiem, jak jest u was, w psiarni, ale w wojsku nie zadaje się niepotrzebnie głupich pytań. W ogóle żadnych pytań podwładni nie zadają niewezwani, bo od tego są wyłącznie przełożeni...

– Nie wiem, jak jest u was, w armii, ale ja służę w policji – odciął się tamten.

Kapral zatrzymał się w pół kroku i obrócił ku niemu twarzą.

– Na twoim miejscu nie próbowałbym za bardzo pyskować, psie – zaczął, unosząc lekko lufę broni, ale Cybulski przerwał mu gestem dłoni.

– Chwila! Słuchajcie! – powiedział.

Nadstawili uszu, łowiąc dalekie echo. Tunelem, od strony stacji, ku której zmierzali, niósł się śpiew. Albo przynajmniej jakieś melodyjne pokrzykiwanie.

– Co to ma być, do ciężkiej cholery?! – zaciekawił się któryś.

Dowódca krótkim rozkazem uciął dalsze domysły i popędził ich do marszu. Już wkrótce wyraźnie słyszeli niosącą się tunelem pieśń, która nie pozostawiała raczej wątpliwości co do wykonawców.

Po boisku biega świnia,

Wysiadamy – to już Gdynia!

To nie świnia, to arkowiec.

Wykopiemy mu grobowiec!

W głębi tunelu błysnęło przytłumione, czerwonawe światło, rzucające na betonowe tubingi pełzające, chybotliwe odblaski.

– No nie mogę – roześmiał się Cybulski. – Ani chybi jacyś miejscowi kibole!

– A kogo się spodziewałeś na Stadionie Narodowym? Wykładowców z polibudy? – zapytał któryś z żołnierzy.

Cybulski zbył go krótkim prychnięciem. Wydłużyli krok. Wkrótce zobaczyli wyraźniej wylot tunelu na stację. Światło tańczyło po ścianach, chwiało się i skakało, rzucając długie, roztańczone cienie. Na płycie peronu płonęło ognisko, a jego płomienie oświetlały sporą grupkę postaci siedzących i stojących dookoła. Z gardeł zgromadzonych wyrywały się namiętne, pełne pasji wersy piłkarskiej poezji zaangażowanej.

Wisełka Kraków!

To hańba wszystkich Polaków!

Nowicki zaśmiał się sardonicznie, wkraczając w obszar oświetlony przez ogień. Wokół ogniska zgromadził się spory, barwny tłum. Ubrani w różnokolorowe bluzy dresowe, z klubowymi szalikami pieczołowicie zawiązanymi wokół szyj lub przerzuconymi z klasą przez szerokie, rozrośnięte ramiona, peron zajmowali rasowi pseudokibice zadymiarze. We wnętrzu kręgu płonęło coś, co wyglądało jak stacyjna ławka. Lakierowane drewno co prawda trzaskało, sypało iskrami i kopciło śmierdzącym, burym dymem, ale wbrew wymogom, przepisom i oczekiwaniom budowniczych metra paliło się świetnie.

– Co to ma być, kurwa? – Jeden z kiboli odwrócił się w kierunku oddziału. Pozostali jak smagnięci biczem poderwali się na nogi, chwytając w ręce rozmaite elementy uzbrojenia – długie, lakierowane kije baseballowe, kawałki metalowych rurek, rozkładane stalowe pałki teleskopowe.

– Ej, patrzajta, kurwa, jakie tu żołdaki wylazły z tuneli! – ryknął ten, który zareagował pierwszy. Był potężnej postury, nie tylko wysoki, ale też chorobliwie rozrośnięty w barach. Monstrualne barki i ledwo opięte siatkową koszulką ramiona ściągała ku sobie szeroka jak lodowiec klatka piersiowa, na której pod cienkim materiałem grały wielgachne, nienaturalnie przerośnięte mięśnie. Ręce monstrum sterczały na boki pod kątem, choćby chciał, nie przycisnąłby ich do ciała, bo masywne bicepsy świadczyły, że w przerwach między meczami bynajmniej nie zaniedbywał ani codziennej obowiązkowej porcji potu na siłce, ani tym bardziej godziwej porcji odżywek na budowanie masy. Przekręcił w bok głowę, aż trzasnęły kręgi. – Czego tu, kurwa, żołnierzyki ołowiane? – zapytał zaczepnie, uderzając trzymaną w ręce metalową rurką metrowej długości o otwartą dłoń. Obrócił się przodem do przybyszów, przyjmując pełną napięcia postawę, jakby szykował się do konfrontacji.


– Jestem dowódcą polskich sił zbrojnych w podziemiu. Polska jest aktualnie w stanie wojny, a moje rozkazy są jedynym obowiązującym prawem – skwapliwie wyjaśnił kapral, unosząc broń do pozycji bojowej.

– Dla mnie to se, kurwa, możesz być nawet Imperatorem Palp... Papla... A chuj z nazwą, możesz se być tym pomarszczonym staruchem ze „Star Treka”, co rzucał piorunami, ty żołdacka hołoto! – butnie i bez cienia wahania odparł kibol. – Nie bratam się z mundurowymi, a tym bardziej z jebanymi psami! – Rurką wskazał na policjanta.

– Polecam jednak tym razem zmienić przyzwyczajenia. – Kapral podszedł kilka kroków do przodu, zmniejszając dystans.

– Pieluchę se zmień. Taran, Bolec, Lewar – prowodyr ruchem głowy wskazał na żołnierzy – pokażcie tym pokurczom, kto tu rządzi.

Z tłumu wynurzyło się trzech osiłków, masą i groteskowością dorównujących swojemu liderowi. Postąpili krok naprzód, ale zatrzymali się równie gwałtownie, kiedy szczęknęły przeładowywane karabinki.

– Doceniam ludzi, którzy potrafią sobie zapewnić właściwy posłuch. – Nowicki zbliżył się do najważniejszego z kiboli. – Doceniam też tych, co nie są idiotami i wiedzą, że przeciw pistoletom maszynowym tymi waszymi maczetami gówno wskóracie. Jak ty się, synek, nazywasz?

– Chuj jestem, a nie synek – odwarknął tamten. Przez tłum za jego plecami przebiegł nikły śmiech, kiedy część co bystrzejszych kibiców połapała się w niezamierzonym lapsusie prowodyra. – Mówią na mnie Dziki...

– To nawet pasuje. – Kapral opuścił lufę, lecz jego oddział stał nadal z pistoletami wycelowanymi w tłum. – I wiesz co, Dziki? Mam dla ciebie propozycję.

– Zamieniam się w uszy – rzucił tamten z przekąsem.

– Widzę, że sobie tu nieźle radzicie. Mnie trzeba teraz takich ludzi jak wy, twardych kolesi na twarde czasy. Silnych, sprawnych i gotowych do zadbania o ten kraj. Kochasz ojczyznę?

– Poooolska! – zawył Dziki.

– Biaaaało-czerwooooni! – dołączyła do niego reszta.

– No to mamy jasność. Zostaniecie moją armią. Nowym, podziemnym polskim wojskiem, które zadba o porządek i ład, póki świat nie wróci do normy. Co wy na to?

Wśród kibiców zapadła cisza. Czekali na decyzję lidera.

– Komu ty, kurwa, kibicujesz, tak w ogóle? – zapytał tamten niespodziewanie. Nowicki jednak nie dał zbić się z tropu.

– Nie ma Polonii w Warszawie – rzucił jakby od niechcenia, przyglądając się szalikom i dresom w barwach klubowych.

– I jebać Widzew – dorzucił któryś z tłumu.

– To jak? Przyjmujecie moją ofertę? – W roztańczonym, pełzającym mroku kapral wpatrywał się w twarze kiboli, daremnie próbując zsumować setkę IQ z tego, co mieli tam wypisane.

– Niech ci będzie. A kto ty w ogóle, kurwa, jesteś?

– Możesz mi mówić „Imperator”. Spodobał mi się ten twój pomysł, synek – odparł Nowicki. – Posiedziałbym z wami, ale nie mam czasu na pierdoły, bo mam parę innych spraw do załatwienia. Niniejszym więc mianuję cię... jak ci było?

– Dziki. – Tamten wyszczerzył się w uśmiechu.

– A więc, Dziki, mianuję cię generałem podziemnej armii Imperium. Generałem... – Nowicki zastanowił się przez moment – Armii Eksploracyjnej. Jutro pewnie będę wracał i chciałbym zobaczyć, że wziąłeś się porządnie do roboty. – Poklepał chuligana protekcjonalnie po plecach.

– Znaczy, kurwa... co? – Dziki podrapał się po ogolonym na łyso łbie. – Wojsko mam tu robić? Czy, kurwa, jak?

– No jakbyś, kurwa, zgadł – dobrodusznie potwierdził Nowicki. – Weź swoich chłopców i poorganizuj ich w oddziały jakieś czy coś. Wyjścia na powierzchnię jakoś ładnie zabezpieczcie. Jak się to wszystko trochę uspokoi, to dostaniecie broń. A na razie masz to, jako mój imperialny generał.

Wyciągnął z plecaka wysłużony P-83 z kaburą i wręczył Dzikiemu tak, aby fakt ten nie umknął niczyjej uwadze. Potem odpiął przytroczony do klapy hełm i podał mu także. Przez tłum chuliganów przebiegł pomruk uznania.

– No to ja cię tu naznaczam, Dziki, na placówkę! Widzimy się jutro. Oddział! – wrzasnął popisowo. – Wymarsz!

Nie czekając na resztę, ruszył w kierunku zachodniego krańca tunelu. Natarczywe pytania sypiące się ze wszystkich stron zbywał gestami dłoni. Nie miał teraz czasu na konwersacje. Co ten matoł powiedział? Imperator?

Imperator. Imperium.

Kapral Nowicki bawił się tym słowem. Brzmiało pięknie. To był godny pomysł. Tysiącletnie imperium polskie, odrodzone pod jego rządami, bezpieczny dom pod ruinami miasta, porządek i spokój po wojnie, ciepło, światło i jedzenie dla każdego. Tak, to z pewnością było marzenie, o które warto powalczyć. Dla Grażyny, dla Marcinka, dla siebie. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak stoi na podium, a u jego stóp tłum skanduje jego imię i wiwatuje na jego cześć.

Otrząsnął się z zamyślenia, gdy stacja się skończyła i weszli w tunel. Parli naprzód w ciemnościach rozjaśnianych latarkami, unosząc głowy, aby wyglądać świateł stacji Powiśle, a potem opuszczając je, aby znów patrzeć pod nogi. Tym razem w tunelu nie natrafili już na niespodzianki – żadnych widmowych pociągów, żadnych ludzi. Jedynie odgłosy spadających kropel i odblaski światła w plamach wilgoci na betonowych tubingach. Jednak mimo to marsz trwał długo – nie tylko wspinali się w górę, spod Wisły ku skarpie warszawskiej, lecz też wędrowali najdłuższym tunelem drugiej linii stołecznego metra. Kiedy więc na jego końcu zamajaczyły światła, wszyscy odetchnęli z ulgą.

Z chodnika serwisowego ciągnącego się wzdłuż tunelu wkroczyli na teren techniczny stacji, a stamtąd szybko dotarli na peron i weszli pomiędzy podwójną kolumnadę, oddzielającą płytę peronu od torowisk. Pojawienie się oddziału wojska wywołało większe nawet poruszenie niż na poprzedniej stacji. Tłum tłoczył się, przepychając ku przybyszom, zasypując pytaniami, domagając się informacji.

– Nie czas teraz na to! – powiedział Nowicki, stając na środku, otoczony kręgiem ludzi. – Zawołajcie natychmiast dyżurnego stacji i patrol policji, jeżeli jest na miejscu. Jestem przedstawicielem władz polskich w czasie wojny i jestem tu po to, żeby was ocalić. Polska trwa już ponad tysiąc lat. Przetrwaliśmy Szwedów, zabory, dwie wojny i radziecką okupację, przetrwamy i tę nową wojnę. Proszę się nie martwić!

Rozejrzał się wokoło.

– Czy wśród was jest Marcin Nowicki i jego mama, Grażyna? – zapytał. Szmer przebiegł przez tłum, ludzie podawali sobie nazwisko z ust do ust. Gdzieś daleko rozległ się okrzyk radości. Tłum zafalował, jakby ktoś wrzucił kamień do wody. Ludzie rozstąpili się i Nowicki ujrzał małego, trzyletniego chłopca biegnącego ku niemu i śmiejącego się radośnie. Opadł na jedno kolano, upuścił karabin na kamienną posadzkę i wyciągnął szeroko ramiona.

Kiedy synek wpadł w jego objęcia i zaczął go ściskać za szyję, zasypując urywkami straszliwych opowieści o wydarzeniach ostatnich godzin, kapral Nowicki rozpłakał się. Wielkimi, rzewnymi łzami. Płakał, nie wiedząc jeszcze, że przez wiele kolejnych lat nie zapłacze ponownie, a jego syn śmiał się radośnie.

Stacja: Nowy Świat

Подняться наверх