Читать книгу Blondynka w Paragwaju - Beata Pawlikowska - Страница 4

Оглавление

ROZDZIAŁ 1


Bułka z manioku

Wiedziałam, że jestem blisko kiedy pewnego dnia otworzyły się drzwi, do autobusu weszła dziewczyna z wiklinowym koszem i nieśmiałym głosem powiedziała:

Chipa, chipa.

– Hurra!!!! – wrzasnęło moje serce wielkim głosem. Tak wielkim, że kosz zadrżał jej w rękach.

Chipa!!! To jest coś, co istnieje tylko w Paragwaju!! Coś, co jadłam ostatnio dwadzieścia lat temu, bo nigdzie poza tym jednym krajem na świecie spotkać – ani tym bardziej zjeść – tego nie można.

Jeśli w autobusie pojawia się skromna i cicha dziewczyna z koszykiem pełnym chip, to oznacza tylko jedno: Paragwaj jest już bardzo blisko!!!

Bardzo było mi tego potrzeba.


Od dwóch tygodni byłam w podróży przez Argentynę, Urugwaj, Brazylię i znów Argentynę, bo wyruszyłam z Buenos Aires, żeby po lądzie dotrzeć do Paragwaju. Sam zobacz jak to wygląda na mapie. Przepłynęłam statkiem z Buenos Aires do Colonia de Sacramento, przejechałam przez pół Urugwaju i znalazłam raj w osadzie Cabo Polonio, gdzie można dotrzeć tylko ciężarówką terenową przez dzikie, pustynne wydmy. Potem przez krainę urugwajskich kowbojów w beretach z przygodami dojechałam do granicy z Brazylią.

Wstawałam o szóstej rano, biegłam na dworzec, przez cały dzień jechałam lokalnymi autobusami, żeby wieczorem dotrzeć do następnej granicy, podpieczętować paszport po jednej stronie, przejść pieszo do następnego kraju, dostać stempel wjazdowy, znaleźć choćby najskromniejszy – i często pełen niespodzianek – nocleg w przygodnym hotelu, wziąć zimny prysznic, przespać się, a potem znów.

Wstać o szóstej rano, pobiec na dworzec, wsiąść do autobusu, dotrzeć gdzieś w pół drogi, znaleźć następny autobus i spędzić w podróży kolejne godziny. Hotel, banan na kolację, zimny prysznic, łóżko i sen.

Zerwać się o brzasku, dworzec, autobus, na śniadanie trochę gotowanego manioku kupionego od kucharki sprzedającej mięsne szaszłyki na patykach, dwanaście godzin podróży, hotel przy dworcu.

A potem znowu wczesna pobudka, dworzec, dwa autobusy, dojechać o zmroku, urząd imigracyjny po jednej stronie, pieczątka wyjazdowa, urząd imigracyjny po drugiej stronie, pieczątka wjazdowa, tani hotel przy dworcu, zimny prysznic, wiatrak na suficie, mocny, zdrowy sen do świtu.

Z Urugwaju do Brazylii, z Brazylii do Argentyny, z Argentyny do… O, przepraszam, jeszcze nie dojechałam.

Nie będę wyprzedzać faktów.

Na razie siedziałam w autobusie pędzącym po bezdrożach północnej Argentyny. Od czasu do czasu wsiadał do niego wędrowny sprzedawca różności. Od jednego kupiłam fantastyczne, dojrzałe, żółte gruszki. Od drugiego butelkę wody. A teraz kto wsiada?...

Najpierw zobaczyłam wiklinowy kosz przykryty białą ścierką i serce we mnie zadrżało. Nie dlatego, że się tego spodziewałam albo ze miałam nadzieję, że to nastąpi.

Wprost przeciwnie!

Wiedziałam z doświadczenia, że granice ustanowione miedzy państwami, mimo że są tylko teoretycznymi podziałami na ziemi, która wcześniej była całością, bardzo skutecznie zatrzymują swobodny przepływ pewnych tradycji i zjawisk.

Nawet jeżeli masz miasto, które urosło po dwóch stronach granicy, czyli w połowie należy do jednego kraju, a w połowie do drugiego, to w restauracjach znajdziesz zupełnie inne jedzenie, ludzie będą mówili innymi językami i inaczej będą wyglądali.

Dopóki jestem w Argentynie, mogę liczyć na to, że w autobusie pojawi się sprzedawca napojów gazowanych albo empanad nadziewanych mięsem. Empanada to duży pieróg smażony w głębokim oleju albo pieczony w piecu. Czasem może się trafić ktoś, kto ma owoce z pobliskiej plantacji popakowane w małe torebki w sam raz dla jednej osoby. Mandarynki, jabłka, winogrona.

Ale nie ma raczej takiej możliwości, żeby w argentyńskim autobusie pojawiła się sprzedawczyni paragwajskiej specjalności.

No, chyba że jesteśmy już blisko granicy, a nieśmiała dziewczyna z wiklinowym koszem zagapiła się jadąc w poprzednią stronę i teraz musi wrócić do swojego kraju, a przy okazji sprzedaje to, co ma.

Chipa, chipa – powiedziała cichym głosem, tak jakby mieli ją usłyszeć tylko ci, którzy są wtajemniczeni i dla których jest to hasło na tyle czytelne, że nie wymaga dodatkowego objaśniania.

To ja!!!! Ja byłam wtajemniczona!!! A dźwięk tego słowa wywołał we mnie szaloną falę wspomnień, i dodam, że były to wspomnienia tak smaczne, że do krzyku mojego serca dołączył zgodnym chórem także mój żołądek oraz niespodziewanie przebudzony głód.


Maniok obrany z łupiny

Chipa to najbardziej niezwykła bułka, jaką znam. Och, na samą myśl mam ochotę wiwatować!

Wyobraź sobie bułkę w kształcie dużego nasiona albo obręczy. Przeciętna chipa ma wielkość dziecięcej dłoni.

Na wierzchu jest sztywna, ma odrobinę twardą, chrupiącą skórkę, ale nie taką jak na polskim chlebie, tylko raczej taką jak w grubym placku jabłkowym typu amerykańskiego apple pie, gdzie masa jabłkowa jest całkowicie ukryta w środku ciasta, które otacza ją jak pieróg.

Ale nie myśl, że chipa jest ciastkiem deserowym, o nie!

Chipa jest najbardziej codziennym chlebem Paragwaju. Czyli raczej codzienną bułką, ale ponieważ chleb w tradycyjnym bochenku właściwie tam nie występuje, to ta bułka jest tym, czym dla Polaka jest chleb.

Wyobraź sobie więc dość grubą, zewnętrzną, sztywną skórkę w jasnożółtym kolorze. Odgryzasz pierwszy kęs. Zęby zapadają się w jeszcze ciepły, miękki, wilgotny i odrobinę ciągnący się miąższ. I to jest właśnie najlepsze!

Ta chrupka, twarda, gruba skórka w połączeniu z cudownie miękkim, elastycznym, pełnym aromatu miąższem.

Taki efekt można uzyskać tylko w przypadku pieczywa zrobionego z bardzo niezwykłych składników.

Chipa nie ma nic wspólnego z pszennymi bułkami znanymi w Europie. I jest od nich sto razy bardziej zdrowa, szczególnie teraz, kiedy bułki robi się ze sztucznie oczyszczonej i zubożonej, genetycznie modyfikowanej pszenicy, której zabrano prawie wszystkie składniki odżywcze, żeby łatwiej można było ją magazynować.

Podstawowym składnikiem paragwajskiej chipy jest maniok.

Maniok to gruba, duża bulwa, która łatwo rośnie nawet na ubogiej ziemi, więc stała się podstawą wyżywienia w bardzo wielu krajach Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej. Poza tym jest po prostu pyszna.

Pod grubą, brązową skórą znajduje się śnieżnobiały miąższ, który po ugotowaniu staje się kremowożółty, miękki i bardzo smaczny. Odrobinę przypomina ziemniaka, ale to jest tak jakby tłumaczyć komuś, że gruszka jest odrobinę podobna do jabłka.

No, z grubsza jest podobna, bo też rośnie na drzewie, ma zbliżony kształt, ma skórkę i soczysty miąższ, ale każdy, kto jadł choć raz w życiu jabłko i gruszkę, wie, że to są w gruncie rzeczy dwa zupełnie inne owoce. Mają inny smak, miąższ o innej konsystencji, inny zapach i inny charakter.

Tak samo właśnie jest z ziemniakami i maniokiem.

To dwie zupełnie różne rzeczy, chociaż z grubsza można powiedzieć, że jedno i drugie jest bulwą, która rośnie pod ziemią, ma skórkę i można to ugotować, upiec albo usmażyć.

Tyle że z ziemniaków nie da się zrobić bułki.

A z manioku jak najbardziej tak.

Chipa to bułka z manioku z dodatkiem nasion anyżku.

Wyobrażasz sobie?

O nie, tego raczej nie można sobie wyobrazić.

To jest coś, co smakuje zupełnie inaczej niż wszystkie bułki świata.

Tylko w Paragwaju.

Oraz niespodziewanie w autobusie pędzącym przez bezdroża północnej Argentyny!!!

Chipa?!!! – zawołałam ze zdumieniem i niedowierzaniem.

Naprawdę, uszy mnie nie pomyliły???

Si – odrzekła nieco spłoszona dziewczyna i uniosła rąbek ścierki.

– Poproszę dwie! – zawołałam tak radosnym głosem, że pasażerowie zaczęli się oglądać.

O, życie!

O, cudowna podróży, która przyprowadziłaś mnie aż tutaj!!!

O, genialna bułko z manioku!!!!...

Kocham cię!

Blondynka w Paragwaju

Подняться наверх