Читать книгу Blondynka w Paragwaju - Beata Pawlikowska - Страница 6
ОглавлениеROZDZIAŁ 3
Hobbit w podróży
Dojechałam do końca Argentyny. Miasto Posadas. Za mostem nad rzeką Paraná jest już Paragwaj! Biegnę z dworca na ulicę, łapię taksówkę, urząd imigracyjny i stempel wyjazdowy z Argentyny, potem długi most nad rzeką i urząd imigracyjny Paragwaju. Hurra!!
Za komputerem siedzi młody chłopak. Wygląda na osiemnaście lat. Bierze mój paszport, nie zadaje żadnych pytań, daje mi wizę wjazdową na dziewięćdziesiąt dni i stempel wjazdowy do Paragwaju. To było chyba najszybsze przejście przez granicę, jakie pamiętam.
Encarnación, czyli Wcielenie! Miasto na południowym krańcu Paragwaju.
Jest już późno, minęła ósma wieczorem, ale jeszcze nie czas na sen. Najpierw muszę sprawdzić o której odjeżdża pierwszy autobus dalej na północ i kupić bilet na jutro. Trochę mi się śpieszy, bo chcę zdążyć złapać we wtorek łódź towarową, która tylko raz w tygodniu płynie na północ po rzece Paragwaj.
Właściwie trasa tej wyprawy miała wyglądać inaczej. Ale niespodziewanie odkryłam po drodze tak zachwycające miejsca, że chciałam zostać tam dłużej, dlatego teraz śpieszę się na północ, a zwiedzanie wodospadów Iguazú, stolicy Paragwaju i innych zakątków zostawiam na koniec.
Mam bilet.
Mam hotel tuż obok dworca autobusowego.
Mój hotel nazywa się „Hotel”, a noc kosztuje 50 000 guaraní, czyli dziesięć dolarów. Zarzucam plecak na ramiona, czując jak z każdą godziną staje się bardziej ciężki, biorę klucz i idę na spotkanie tajemnicy, bo nigdy nie wiem jak będzie wyglądał pokój, za który właśnie zapłaciłam.
Pieczęć wjazdowa do Paragwaju.
Tak, wiem, oczywiście mogę poprosić, żeby najpierw pokazano mi pokój, mogę wybrzydzać, że za małe okno, za duże pajęczyny i tak dalej, ale kiedy jesteś w podróży od czternastu godzin (i czternastu dni), to zapewniam cię, że uczysz się pogodnie akceptować wszystko, co życie przynosi ci w prezencie.
Bo przecież mogłoby się okazać, że nie ma hotelu. Albo że jest hotel, ale akurat w okolicy odbywa się konferencja hodowców yerba mate i wszystkie pokoje są zajęte. Albo mogłoby się okazać, że to jest hotel tylko dla Paragwajczyków, gdzie nie wynajmuje się pokoi blondynkom zza oceanu.
Wiesz o co chodzi.
Podczas samotnej wyprawy z całą jasnością dociera do ciebie fakt, że nic nie jest zagwarantowane, pewne ani całkowicie przewidywalne.
Wszystko może się zdarzyć.
Jesteś jak rozpędzony Hobbit wkraczający w nieznane sobie krainy i nie wiesz co ani kto stanie na twojej drodze, czy góry cię przepuszczą dalej, czy może zamkną ci przejście i będziesz musiał wdrapać się na wierzchołek, żeby zejść w dół po drugiej stronie.
Nic nie wiesz z wyjątkiem jednego: chcesz dotrzeć do celu. Jesteś gotów pokonać wszystkie przeszkody. I z radosną wdzięcznością przyjmujesz proste drogi, które same się przed tobą otwierają.
Nie marudzisz i nie żądasz, żeby świat dostosował się do ciebie. Do twoich potrzeb, przyzwyczajeń i twojej wygody.
Wprost przeciwnie.
Ćwiczysz swoją elastyczność i chętnie dostosowujesz się do tego, co świat ma ci do zaoferowania.
Myślisz, że ja lubię brudne prześcieradła, zimny prysznic, lepki koc, pokoje bez okna i ściany pomalowane na zielono?
O nie!
Uwielbiam światło, słońce, przestrzeń, czystość i porządek. Tak mam u siebie w domu.
Ale kiedy jestem w podróży, to wiem, że jestem gościem w nowych, nieznanych światach, a moje bezpieczeństwo i życie zależy od tego jak sprawnie uda mi się dostosować do obowiązujących tam zwyczajów. Wtedy życie samo poniesie mnie dalej. Ale najpierw ja mentalnie muszę zaakceptować wszystko, co tam istnieje.
Wszystko. To, że ktoś się rusza powoli, a nie szybko. To, że wszyscy piją kawę z cukrem albo to, że nikt nie pije kawy. To, że na łóżku w hotelu leży pościel ze śladami wielu wcześniejszych gości. Albo to, że nikomu wydają się nie przeszkadzać śmieci leżące na ulicy.
To nie jest moja sprawa. Nie oceniam tego, nie krytykuję i nie mówię:
– Jak oni tak mogą!
Przyjmuję do wiadomości, że tak jest i nie zastanawiam się dlaczego, bo każdy powód, którym mogłabym próbować to sobie wytłumaczyć, i tak byłby z góry przesiąknięty moim europejskim sposobem myślenia, więc najprawdopodobniej byłby błędny w odniesieniu do czegoś, co dzieje się na innych kontynentach.
To jest mój punkt wyjścia.
Na początku nie było łatwo, ale z biegiem czasu wytrenowałam taki sposób myślenia.
To bardzo ułatwia podróżowanie.
A co najważniejsze – uwalnia cię od przesądów i uprzedzeń, czyli uwalnia cię także od strachu, który był ich konsekwencją, i który jest łatwo wyczuwalny przez ludzi, których spotykasz na swojej drodze.
Takie nastawienie na akceptację i gotowość do przystosowania się do nowych warunków daje fantastyczną wolność. Wolność umysłu, który jest wtedy niespętany wcześniejszymi – i zwykle zafałszowanymi – stereotypami.
Stoję więc w recepcji hotelu o nazwie Hotel i cieszę się z tego, że jest wolny pokój. Płacę z góry, biorę klucz i wdrapuję się po wysokich schodach na piętro.
Chwila prawdy.
Co znajdę po drugiej stronie? Czy zachwycający pokoik ogrzany ostatnimi promieniami zachodzącego słońca? Czy może ciemną komórkę zagraconą starymi, zniszczonymi meblami?
Czy będzie woda w kranie? Czy będzie prysznic? Czy będę mogła stanąć bosą stopą na podłodze, czy przykleję się do jej od lat nawarstwionego brudu?
Będzie co ma być.
Na razie i tak nie mogę otworzyć drzwi.
Klucz wchodzi do zamka, ale nie chce się przekręcać.
To się często zdarza.
W tanich hotelach montuje się najtańsze zamki, które szybko się zużywają, ścierają się ząbki, klucz przestaje działać.
Trzeba bardzo umiejętnie i powoli przymierzać klucz do różnych pozycji, wsuwać go po milimetrze, próbując czy będzie miał ochotę przekręcić się w tym miejscu i wpuścić cię do środka.
Nieważne od ilu godzin i dni jesteś w podróży, czy jesteś głodny, spragniony albo jak bardzo koniecznie musisz skorzystać z toalety.
Klucz jest teraz królem twojego życia.
Jeśli będziesz szarpał go niecierpliwie, stanie się bezwładnym narzędziem w twojej dłoni, napędzającym twój gniew.
Ale jeśli chwycisz go z wyczuciem, delikatnie i pozwolisz mu przez chwilę rządzić, poczujesz, że odwzajemnia ci się zgodą i spokojem, i pozwoli wejść ci do środka.
Mój klucz stanął dęba.
Uderzał chaotycznie w metalowe szczerbinki, zgrzytał i warczał jak pies.
– Spokojnie – mruknęłam częściowo do niego, częściowo do siebie. – Tylko spokojnie.
Zdjęłam plecak, odstawiłam torbę, wzięłam głęboki oddech i położyłam palce na kluczu. Powolutku, stopniowo wsuwałam go do środka, poruszając lekko to w lewo, to w prawo.
Jeszcze raz. Miękko, z wyczuciem, delikatnie, pozwalając mu odnaleźć właściwie połączenie. Klik! Zamek posłusznie się przekręca. Hurra! Mogę wejść do środka!!!