Читать книгу Tajo@Bruns_LLC - Serce lwa - Bianca Nias - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеMarc przekroczył próg dużego biurowca w centrum Frankfurtu będąc wdzięcznym, że klimatyzacja działała na wysokich obrotach, zwalczając duchotę dużego miasta. Odetchnął z ulgą, wachlując się kartoteką. Elegancja wyłożonego marmurem holu wejściowego zadziwiała go wciąż na nowo. Skinął w kierunku portiera siedzącego za kontuarem i pojechał windą na piętnaste piętro.
Jego zegarek wskazywał, że do spotkania miał jeszcze godzinę czasu. Był bardzo punktualny i dotarł jeszcze przed sekretarką w biurze. W głowie odtwarzał swoją prezentację. Nie zapomniał niczego? Nie, był tego pewien. Przygotował się szczegółowo, poza tym znał swoją dziedzinę jak żaden inny z jego kolegów.
Marc był fachowcem komputerowym i mając dopiero 28 lat wyrobił sobie już renomę w branży informatycznej we Frankfurcie. Bezpośrednio po ukończeniu studiów na Uniwersytecie w Gießen został zwerbowany przez firmę „Whiterspoon & Partner“, gdyż zdał swój egzamin końcowy z wyróżnieniem i jako najlepszy na roku. Studia skończył w przyspieszonym trybie i bez większego wysiłku w ciągu trzech lat – nic dziwnego, jeśli profesorowie mogli raczej uczyć się jeszcze od niego aniżeli odwrotnie. Nie przeszkadzało mu w ogóle bycie zaszufladkowanym u swoich kolegów jako „nerd“. Odczuwał to raczej jako wyróżnienie. Od 14-tego roku życia nie miał nic w głowie poza komputerami. Jego własnoręcznie napisane programy do rozszyfrowywania haseł ułatwiały mu ominąć firewalle i włamywanie do komputerów należących do firmy. Jeden z jego grzechów młodości był odpowiedzialny za to, że wszystkie drukarki na lotnisku we Frankfurcie zaczęły nagle drukować pliki i listy, czego nawet personel nie był w stanie zatrzymać. Zamęt był duży, a on nie został na szczęście złapany. Firma Fraport odpowiedzialna za lotnisko we Frankfurcie, oszacowała następnie wyrządzoną szkodę na kilkaset tysięcy euro, co później spowodowało u niego nad wyraz duże wyrzuty sumienia. Wtedy przysiągł sobie, wykorzystywać swoje zdolności tylko dla „dobrych celów”.
Dlatego też propozycja pracy dla Charlesa Whiterspoona była dla niego bardzo kusząca. Anglik założył tę firmę ponad piętnaście lat temu i wyrobił sobie dobrą renomę poprzez zmienne plany bezpieczeństwa IT. Wybrani przez niego pracownicy byli najlepsi, jeśli chodziło o ochronę komputerów przed dostępem do nich osób nieupoważnionych, więc nawet rząd federalny i wiele urzędów kazało zabezpieczyć swoje systemy przez jego firmę. Przy różnych, dużych projektach wyróżnił się już jako lider zespołu, gdzie jego niekonwencjonalny sposób myślenia zadziwił niektórych klientów. Wiedział, że jego szef cenił szczególnie jego spontaniczność i elokwencję. A teraz musiał po raz pierwszy sam przejąć opiekę nad klientem i samodzielnie zrealizować projekt. Marc był świadomy, jakie to było wyzwanie, ale czuł się gotowy do przejęcia tej roboty.
Dotarłszy do biura sprawdził w sali konferencyjnej, czy wszystko zostało przygotowane i czy działał sprzęt techniczny. Uruchomił rzutnik oraz włączył laptopa, aby po raz ostatni przejrzeć prezentację. Pojawiła się również sekretarka, aby mu pomóc przy ostatnich przygotowaniach. Ustawiła zimne napoje i ciastka oraz zaparzyła kawę.
Wszystko było idealnie. Nawet, jeśli innych bawiła jego skłonność do perfekcji i pedantycznej dokładności, dla niego były to rzeczy konieczne do życia oraz gwarantujące pożądany sukces.
Dwadzieścia minut przed spotkaniem przybył jego szef, Charles Whiterspoon.
Marc miał chwilkę czasu, aby zaszyć się w toalecie i odświeżyć. Ochlapał sobie twarz zimną wodą, osuszył ją, starając się zachować zimną krew, pomimo powoli wzrastającego napięcia, jakie wywoływały w nim tego typu spotkania. Energicznie przygładził swoje ciemnobrązowe włosy.
Stroił miny, pytając często samego siebie, jakie wywierał wrażenie na innych ludziach. Jak wiadomo, pierwsze wrażenie na kliencie było niezmiernie ważne. Ale on był tylko przeciętnym facetem. Przeciętne 1,80 m wzrostu, przeciętna figura, przeciętna twarz. W tłumie znikał niezauważony. Chciałby być bardziej wysportowany, jednakże wtedy musiałby więcej trenować. Ale niestety miał za mało czasu, tylko niekiedy biegał wzdłuż brzegu nad Menem, aby zachować równowagę w stosunku do pracy w biurze.
Ułożył gustownie swój krawat w paski i otrzepał jeszcze paproch ze swojego szarego garnituru od Armaniego. To cacko pochłonęło dużą część jego wypłaty, ale dodało mu trochę więcej pewności siebie, podnosząc ją w kontaktach z multimilionerami i przedstawicielami firm, którzy z upływem czasu należeli do jego klientów.
Przyjrzał się sobie w lustrze i odetchnął głęboko. Czuł się gotowy. Lepiej niż on nikt nie potrafił się przygotować do prezentacji projektu. W końcu nie pozostawił nic przypadkowi.
Zdecydowanie wszedł do sali konferencyjnej i stwierdził, że jego klient już przybył. Zaskoczyło go to, że z firmy „Bruns Limited Liability Comapany” przybyła tylko jedna osoba. Najczęściej wysyłano z firmy klienta kilku zarządców i ekspertów IT do negocjacji umów z „Whiterspoon & Partner”.
Marc zmierzył mężczyznę, który podniósł się z fotela klubowego i zwrócił się teraz w jego kierunku. Najpierw rzucił mu się w oczy jego wzrost, na pewno ponad dwa metry. Szerokie, muskularne ramiona naprężały się pod białą koszulą. Marynarkę gość ściągnął już wcześniej, przewieszając ją przez najbliżej stojące krzesło.
Marc poczuł, jak jego żołądek się ściska, a jego głowa robi się pusta. Tylko jego nogi na szczęście nie odmówiły mu posłuszeństwa, niosąc go jak zdalnie sterowanego przez salę konferencyjną. Cholera, ale był zdenerwowany!
Jego klient miał dość ciemne włosy, które przeplatały ciemne, prawie czarne pasemka, opadające za kołnierz koszuli w postaci luźnych i lekkich fal. Marc szybko zmierzył jego twarz z wyrazistymi kośćmi policzkowymi i kanciastym podbródkiem, co odwróciło jego uwagę od złotobrązowych oczu. Te oczy, wbijając się w jego spojrzenie, wydawały się go magnetycznie przyciągać. Może było to przyczyną niezwykle jasnego i podobnego do bursztynu koloru, że Marc zupełnie nie przejął się swoim niższym wzrostem, chcąc oficjalnie przywitać swego gościa i zamiast tego chwycił bez słowa wyciągniętą w jego kierunku dłoń.
Przez ułamek sekundy miał obawy, że zostanie zmiażdżony przez tą ogromną rękę, w której jego własna praktycznie zniknęła, i zdziwił się raczej, że uściśnięcie ręki wypadło tak bezkonfliktowo. Jego zaskoczenie musiało odzwierciedlić się na jego twarzy, gdyż gość z lekko kpiącym uśmiechem podniósł brew i spojrzał na niego wyczekująco.
Jego szef Whiterspoon był tym, który sprowadził Marca na ziemię, zapoznając ich obu ze sobą.
– To jest Marc Nowack, nasz najlepszy analityk systemu. On przedstawi Panu teraz nasze produkty oraz naszą ofertę dla pańskiej firmy. Marc, to pan Tajo Bruns z „Bruns LLC” z Miami. Jest zarządcą jak i osobą odpowiedzialną za nową siedzibę firmy tutaj w Niemczech.
– Good morning, Mr. Bruns, nice to meet you (Dzień dobry, Mr Bruns, miło mi pana poznać.).
Marc przeszedł z uprzejmości na język swojego gościa, próbując jednocześnie odnaleźć swoją pewność siebie, którą utracił z powodu tego barczystego mężczyzny.
– Cieszę się również, że mogę Pana poznać, ale pozostańmy przy języku niemieckim - odparł ten zwięźle i dobitnie.
Marc uśmiechnął się. Zauważył, jak jego gość wydłużał trochę słowa, zacierając nieco przy tym „r”.
– W porządku, chętnie. Ale sugerując się akcentem nie pochodzi Pan z Ameryki, prawda?
– Nie, mam południowo-afrykańskie korzenie. – Tajo Bruns zmierzył Marca i zwrócił się do Whiterspoona: – Czy możemy zaczynać, mam mało czasu.
Whiterspoon rzucił Marcowi ponaglające spojrzenie i pospieszył się, aby kilkoma słowami przekazać
mu prowadzenie rozmowy, by następnie sam mógł usiąść wygodnie i nie mieszać się w fachowe rozmowy.
Marcowi podobał się sposób, w jaki Tajo Bruns przedstawił swoją sprawę bez dużego szumu, rezygnując ze zwyczajnej pogawędki. Dlatego też zaczął bez ceregieli swoją prezentację, skracając ją nawet ekstra trochę tu i tam, przedstawiając jasno i z opanowaniem ofertę swojego pracodawcy: – Whiterspoon & Partner wyposażyłby nową centralę firmy „Bruns LLC” w konieczny sprzęt komputerowy, włącznie z własnym serwerem oraz przygotowałby i wgrał na miejscu oprogramowanie. Taka obsługa gwarantowałaby najwyższy stopień bezpieczeństwa, gdyż przy tym oprogramowaniu chodzi o unikat, który nie jest wysyłany przez nośniki danych, czy przez Internet, lecz bezpośrednio zapisywany na komputerze. Za cenę ryczałtową 2,5 miliona euro jego firma wypożyczyłaby go jako informatyka i opiekuna systemu do nieograniczonej dyspozycji i dopilnowałby, aby instalacja nie trwała dłużej niż 3 czy 4 tygodnie.
Tajo Bruns słuchał uważnie podczas prezentacji, nie spuszczając go przy tym ani na sekundę z oczu. Marc starał się skierować swoją uwagę na prezentację i utrzymać pewność w swoim głosie. Ulżyło mu, kiedy mu się to udało i na zewnątrz sprawiał profesjonalne i obiektywne wrażenie.
Pomimo tego, że siedział w fotelu klubowym, Południowoafrykańczyk wydawał się być prawie wzrostu Marca, który stał naprzeciw niego przy laptopie. Podczas gdy Whiterspoon oparł się swobodnie w fotelu, postawa Brunsa sprawiała wrażenie napiętej. Siedział wyprostowany jak świeca, jakby przyczajony na brzegu fotela. Rzeczywiście zerwał się z miejsca, po tym jak Marc skończył, podając mu i Whiterspoonowi rękę: – Dziękuję. Oferta ta odpowiada naszym oczekiwaniom. Przyjmujemy ją. Proszę wysłać umowę do naszego biura w Holzhausen. – Po czym opuścił salę konferencyjną.
***
Tajo odetchnął, gdy opuścił klimatyzowany budynek, a duszne powietrze objęło go jak ciepły koc. W tych pomieszczeniach, w których nie można było otworzyć żadnego okna, a zimne powietrze pochodziło z klimatyzacji, nie czuł się po prostu dobrze.
Rozwiązał krawat i rozpiął nieco koszulę. Okej, teraz poczuł się wyraźnie lepiej, nawet kiedy w swoim skrojonym na miarę garniturze czuł się nadal niesamowicie skrępowany i głupio. Zdjął marynarkę, rzucając ją na siedzenie pasażera czarnego Porsche Cayenne, które czekało na niego na miejscu parkingowym dla klientów firmy.
Tajo rzucił się na skórzane siedzenie i odpalił silnik. Cieszył się, że wziął samochód terenowy swojego brata Jona. Jego własne auto, Hummer, było po prostu za duże na niemieckie ulice i bardzo niepraktyczne, gdyż zajmowało prawie dwa miejsca parkingowe.
Wyjechał z miasta najkrótszą drogą i poczuł się wolny, gdy pozostawił za sobą aleję domów, widząc przed sobą heseński Bergland. Podczas dwugodzinnej jazdy w kierunku położonego na północ Reinhardswaldu, który wybrali na bazę jego firmy, miał wystarczająco czasu, aby jeszcze raz przeanalizować spotkanie.
Pracownik, który miał wykonać to zlecenie, od razu mu się spodobał. Jego baczne, żywe, brązowe oczy zdradzały niesamowicie wysoką inteligencję. Pomimo tego nie sprawiał wrażenia nieciekawego czy też znudzonego. Marc był młody, dynamiczny i nie tak łatwy do przestraszenia, stwierdził, uśmiechając się. – Ten chłopak miał nerwy ze stali, gdyż inaczej bym go bardziej zastraszył – pomyślał.
Dla Taja było to normalne, że ludzie w jego obecności zaczynali się jąkać, gubili wątek, przepraszali wielokrotnie i ze względu na jego obecność dosyć szybko trzęśli portkami. Nawet słabo rozwinięte zmysły „zwyczajnych ludzi” reagowały nieświadomie i instynktownie na niego. Już samo jego pojawienie się powodowało u nich zazwyczaj odruch ucieczki.
Był drapieżnikiem – w dosłownym znaczeniu tego słowa. On i jego rodzeństwo Jon i Keyla należeli do jednego stada lwów zmiennokształtnych, którego pochodzenie, dzisiaj nie było już zrozumiałe. Tajo był przekonany, że ich rasa rozwinęła się już wieki temu obok ludzkiej rasy i rozsiała po całym świecie. Dzięki ich dobremu kamuflażowi i zdolności dopasowania się mogli do dzisiaj niezauważeni żyć obok ludzi.
Dorastając w Południowej Afryce stał się tutejszym, gdy wrócił po ukończeniu studiów gospodarczych na Florydzie. Tamtejsza bliskość innego stada lwów nakłoniła go i dwójkę jego rodzeństwa do „wyprowadzki” do słabo zaludnionych przez zmiennokształtnych Niemiec.
Na zewnątrz ich firma „Bruns LLC” wyrobiła sobie już dobrą markę na światową skalę w branży bezpieczeństwa. Politycy wysokiej rangi oraz szefowie gospodarki zasięgali u nich rady co do systemów alarmowych w swoich prywatnych domach i firmach.
Na tej raczej nieoficjalnej płaszczyźnie pracowali dla innych zmiennokształtnych, jako prywatni detektywi, wykonując dla nich także tajne i po części niebezpieczne zlecenia. Przepisy, które ustanawiali ludzie, nie obowiązywały wśród zmiennokształtnych i tak działali podobni do jednostki specjalnej z wszelkimi jej swobodami. Byli wzywani, kiedy inni zmiennokształtni zaginęli, kiedy włamania, kradzieże czy też inne wykroczenia w ich kręgach były do wyjaśnienia, czy też kiedy zachowanie w tajemnicy ich gatunku było zagrożone, co postrzegano jako najgorsze wykroczenie. W takim wypadku mieli nawet prawo, aby zabić – nawet, jeśli korzystali z tego bardzo niechętnie i tylko w nagłych przypadkach.
Tajo wyłączył klimatyzację, otworzył okno i rozkoszował się podmuchem wiatru. Cieszył się na odosobnienie jego nowego domu, aby w końcu pozbyć się ciuchów.