Читать книгу Chłopięca wojna. Pamiętnik z Powstania Warszawskiego - Bohdan Hryniewicz - Страница 10
1
Lato 1939 roku
19 czerwca – wrzesień 1939 roku
ОглавлениеObudził mnie metaliczny stukot gąsienic o bruk. Był wczesny ranek, szary półmrok wypełniał pokój, który dzieliłem z Andrzejem, starszym bratem. Wyskoczyłem z łóżka w koszuli nocnej i usiadłem na parapecie, obejmując rękami kolana, a brat dołączył do mnie po chwili. Dźwięk narastał, w tle było słychać odgłos strzałów. Wyglądając przez okno na pierwszym piętrze na ulicę Arsenalską, w odległości mniej więcej sześćdziesięciu metrów zobaczyłem kolumnę czołgów na tle drzew parku Cielętnik, jadącą w stronę placu Katedralnego. Były dużo większe od polskich, które znałem. Od czasu do czasu widziałem obłoczek błękitnoszarego dymu, któremu towarzyszył huk wystrzału – ale to nie były strzały, tylko kichanie gaźników. Na wieżyczkach widniały czerwone gwiazdy, z każdą chwilą bliższe, większe i coraz groźniejsze. Przyszli Sowieci, tak jak zeszłej nocy powiedział nam ojciec.
Znajdowałem się w Wilnie, w Polsce. Był 19 września 1939 roku – minęło właśnie dziewiętnaście dni od ataku Niemiec na Polskę i wybuchu drugiej wojny światowej i dwa dni od najazdu armii sowieckiej na nasze wschodnie granice. Miałem osiem i pół roku i czułem, jak narasta we mnie podniecenie.
Lato 1939 roku zaczęło się jak każde inne. Mój brat i ja skończyliśmy właśnie trzecią i czwartą klasę szkoły podstawowej w Wilnie – Andrzej miał prawie wyłącznie oceny celujące, ja z trudnością przeszedłem do następnej klasy. Starszy ode mnie o rok i dwa miesiące brat był poważnym i pilnym uczniem. Ja byłem znany z piekielnych pomysłów i niechęci do nauki.
Każdego lata wyjeżdżaliśmy na wieś z naszą guwernantką, panną Krysią. Działka znajdowała się w Kolonii Wileńskiej, miejscowości letniskowej oddalonej od Wilna o pięć kilometrów. Rano dojeżdżaliśmy do szkoły pociągiem razem z ojcem, który pracował w Biurze Wojskowym Kolei Państwowych, po południu wracaliśmy już sami. Kolonia znajdowała się w połowie drogi pomiędzy Wilnem i Nową Wilejką, małym miasteczkiem, w którym znajdował się ogromny garnizon wojskowy 85. Pułku Strzelców Wileńskich (był to dawny pułk mojego ojca), 13. Pułku Ułanów Wileńskich i pułku artylerii konnej. Ze względu na położenie w pobliżu granicy z Rosją w Wilnie rozmieszczono znaczne siły wojskowe. Znajdowały się tu Dowództwo Obszaru Warownego Wilno z dywizją piechoty i brygadą kawalerii. W mieście stacjonowało kilka pułków, w tym batalion pancerny, w którym służył mój ulubiony wuj, porucznik Karol Smolak, dowodzący szwadronem samochodów pancernych. Naszymi sąsiadami w Kolonii były rodziny oficerów, służących w pobliskich pułkach.
Szkoła skończyła się w ostatni piątek czerwca. Panna Krysia, jak co roku, dostała miesiąc wolnego – zastąpiły ją nasza pokojówka i kucharka, Pola. Nasza matka została w Wilnie, gdzie prowadziła gabinet kosmetyczny. Dojeżdżała do nas na soboty i niedziele. Każdego lata spotykaliśmy starych przyjaciół: w sąsiednim domu mieszkali Ryszard i Zdziś (synowie majora Kulczyńskiego, dowódcy kompanii strzelców wileńskich, z którym ojciec służył razem w czasie wojny polsko-bolszewickiej), dalej – trzej synowie kapitana Misiewicza, a ostatni w naszej paczce to nieco od nas młodszy Staś Ślusarski, syn miejscowego rolnika, który podczas wojny polsko-bolszewickiej był wachmistrzem.
Lato upływało spokojnie – jak zwykle bawiliśmy się w zmodyfikowaną wersję wojny Indian i kowbojów (w naszym przypadku była to wojna polsko-bolszewicka) i psociliśmy, ile wlezie. Gdy w pobliżu rozpoczęły się manewry pułków z pobliskiego garnizonu, nie posiadaliśmy się z radości! Biegaliśmy za „czerwonymi”, to znów za „niebieskimi”, zdradzając jednych na rzecz drugich za konną przejażdżkę, miskę zupy z polowej kuchni i inne przyjemności.
Nie mogliśmy się doczekać 24 czerwca, dnia świętego Jana, który był dla nas ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, były to imieniny mamy; po drugie, co ważniejsze, był to dzień, gdy mogliśmy zacząć pływać. Temperatura nie miała znaczenia: do 24 czerwca obowiązywał nas zakaz pływania.
Matka urodziła się 23 czerwca; patronem kolejnego dnia był święty Jan, dlatego też nadano jej imię Janina, które jest żeńską wersją Jana. Obyczaje związane z nocą świętojańską, czyli wigilią świętego Jana, wywodzą się jeszcze z czasów pogańskich. Dawniej święto przypadało na kilka dni przed 24 czerwca, podczas letniego przesilenia, w najdłuższy dzień w roku. Słowiańscy poganie oddawali wówczas cześć ogniowi, wodzie, słońcu, księżycowi, płodności i miłości, figlując po lasach i uganiając się za sobą nawzajem. Kościół rzymskokatolicki zawłaszczył to święto, nadając mu zbożny charakter, jako dzień świętego Jana Chrzciciela. Imieniny mamy zawsze obchodziliśmy w domu na wsi. Była to wesoła uroczystość z mnóstwem gości. Tego lata czekałem niecierpliwie na przyjazd cioci Marysi i jej męża, porucznika Karola Smolaka, który zawsze miał do mnie słabość. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu ciocia przyjechała sama, tłumacząc, że wuja wezwały pilne obowiązki.
Doczekaliśmy wreszcie wymarzonej pierwszej kąpieli w Wilejce, która wpada do Wilii w samym centrum Wilna. W odległości piętnastu minut spacerem od naszego wiejskiego domu znajdowała się tama na Wilejce, a przy niej zbiornik, zasilający młyn wodny. Tama była zbudowana z drewna, miała wysokość około trzech i pół mera, a woda spływała poniżej do przelewu. Przelew był omszony i rozkosznie śliski. Woda spadająca ze szczytu tamy tworzyła nad nim tunel, do którego wchodziliśmy z boku, a potem przesuwaliśmy się po trochu na siedząco do środka, dopóki woda nie uderzyła nas w plecy. Siła nurtu była tak ogromna, że sfruwaliśmy w dół przelewem i z ogromnym pluskiem lądowaliśmy w wodzie. Bawiliśmy się przy tym doskonale, powtarzając tę operację w nieskończoność, a przy okazji wydzierając w spodenkach kąpielowych ogromne dziury na pośladkach.
Naszym najbardziej imponującym zbiorowym osiągnięciem tego lata było wyprodukowanie prochu strzelniczego. Wuj Karol w żartach podał mi recepturę: trzy części siarki, trzy części węgla drzewnego i cztery części saletry; każdą z tych substancji z osobna należało sproszkować, następnie delikatnie wymieszać; zmoczyć i zmieszać bardziej energicznie; rozsmarować cienko i wysuszyć na słońcu, a następnie pokruszyć dłonią i delikatnie rozetrzeć na proszek. O węgiel drzewny było całkiem łatwo – trudniej było zdobyć dwa pozostałe składniki. Staś, nasz totumfacki, miał kupić brakujące substancje. Daliśmy mu pieniądze i wysłaliśmy go do sklepu z następującymi historyjkami. Pierwsza brzmiała: „W łóżku zalęgły się pluskwy i matka chce je wykadzić, potrzebujemy więc 250 g siarki”; druga: „Zarżnęliśmy świnię i tatuś potrzebuje 250 g saletry”. Mając wszystkie niezbędne materiały, przystąpiliśmy do produkcji pierwszej próbnej partii. „Pożyczyliśmy sobie” mosiężny tłuczek i moździerz z kuchni Misiewiczów i przystąpiliśmy do pracy zgodnie z recepturą. Gdy mikstura wyschła wreszcie w słońcu, delikatnie rozdrobniliśmy ją, otrzymując prawdziwy proch strzelniczy. Nadszedł czas na jej wypróbowanie; zdecydowaliśmy, że zaczniemy od niewielkiej petardy. Użyliśmy małego metalowego pudełeczka na szpilki, wywierciliśmy w nim niewielką dziurkę z boku, a do środka włożyliśmy małą racę, która miała pełnić funkcję spłonki. Napełniliśmy pudełko naszym prochem strzelniczym i porządnie je zadrutowaliśmy. Eksplozja miała nastąpić za szopą pana Ślusarskiego. Położyłem nasze dzieło na cegle w taki sposób, że tylko lont wystawał zza rogu. Jako że pomysł i receptura były moje, dostąpiłem zaszczytu jego podpalenia. Ogromnie podekscytowany, używając niezwykle długiej zapałki, zapaliłem lont. Wybuch, któremu towarzyszyła spora chmura czarnoniebieskiego dymu, zadowolił nas całkowicie. Gdy już przestało nam dzwonić w uszach, nasza radość szybko się skończyła – wyskoczył do nas wściekły pan Ślusarski, choć byliśmy przekonani, że nie ma go w pobliżu. Upewnił się, że żadnemu z nas nic się nie stało, a następnie skonfiskował resztę prochu. Obiecał też, że nie powie nic naszym rodzicom – kazał nam jednak przysiąc uroczyście, że na tym zakończą się nasze eksperymenty.
1 sierpnia panna Krysia wróciła z urlopu, a Pola wyjechała. Co roku jeździła w sierpniu do niewielkiego gospodarstwa siostry i szwagra w pobliżu Trok i wracała zmęczona bardziej niż w chwili wyjazdu, ponieważ pomagała gospodarzom przy żniwach. Pola była u nas od czasu moich narodzin i ogromnie przywiązała się przez ten czas do mojej matki i całej rodziny. Poprzedni pracodawcy wyrzucili ją, gdy okazało się, że jest w ciąży, czego z kolei matka nie była świadoma, przyjmując ją do nas. Pola urodziła chłopca, który niestety zmarł w wieku niemowlęcym. W rezultacie całą swoją miłość przelała na mnie; łączyła nas ogromnie silna więź.
W miarę jak mijał sierpień, zauważaliśmy pewne zmiany w porównaniu z poprzednimi latami. Ojciec, który zwykle starał się latem spędzać jak najwięcej czasu na wsi, przyjeżdżał do nas teraz nader rzadko. Matka, choć każdego roku zamykała w sierpniu swój zakład i wyjeżdżała do wód, tym razem zrezygnowała z podróży. Wuj Karol nie odwiedził nas ani razu. Dużo rzadziej widywaliśmy też ojców naszych kolegów i innych sąsiadów – oficerów pobliskich pułków.
Mniej więcej w trzecim tygodniu sierpnia wróciliśmy do mieszkania w Wilnie. To także stanowiło odmianę – zwykle zostawaliśmy na wsi do połowy września i dojeżdżaliśmy codziennie do szkoły razem z ojcem. Wszyscy dorośli wydawali się ogromnie czymś zajęci; słyszeliśmy, jak mówią o wojnie z Niemcami. Osobiście nie miałem nic przeciwko temu, byłem przekonany, że Wojsko Polskie w mgnieniu oka wygra każdą wojnę. Czy nie mieliśmy najlepszej armii na świecie? Czy nie pokonaliśmy bolszewików w dwudziestym roku? Czy nie odzyskaliśmy utraconych ziem od Niemców po wojnie światowej? Czy polska kawaleria nie była niezrównana? Widywałem żołnierzy, maszerujących podczas świąt państwowych pod naszym balkonem. Bywałem w koszarach, jeździłem czołgami i samochodami pancernymi, oglądałem pokazy kawalerii i manewry wojskowe, odwiedzałem poligony, stałem w ogonku z menażką za żołnierzami, by dostać trochę zupy z kuchni polowej. Znałem oficerów – wuja Karola, majora Kulczyńskiego... wiedziałem, że są najlepsi!
Kilka dni później z żalem pożegnaliśmy pannę Krysię, która musiała wrócić do rodziny. Matka zatrudniła kucharkę, która miała nam tymczasem gotować i sprzątać, ale brat i ja nie chcieliśmy kolejnej guwernantki. Ojciec spędzał coraz więcej czasu w biurze, niekiedy zostawał tam także na noc, wpadał do domu tylko po to, żeby szybko coś zjeść i się przebrać. Wydawał się bardzo czymś zajęty, odległy i niedostępny jak nigdy dotąd.
Matka tymczasem stwierdziła, że potrzebne nam maski gazowe. Uzyskała wzory z Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej i przystąpiła do klejenia kauczukowych arkuszy za pomocą plastra. Otwory na oczy były zasłonięte kawałkami sztywnego celofanu, a kupione inhalatory wypełniono aktywnym węglem drzewnym. Przymierzanie masek było dość zabawne, z pewnością jednak nie można było ich uznać za wygodne. Po kilku minutach od założenia maski ociekaliśmy potem, kauczuk przyklejał się do skóry, a celofan zachodził mgłą, można było jednak oddychać bez problemu. Kolejnym projektem matki, przy którym pomagaliśmy, było naklejanie skrzyżowanych papierowych pasków na okna, aby uniknąć pokaleczenia przez odłamki szkła po wypchnięciu szyb przez wybuchające bomby.
W ostatnich dniach sierpnia radio grało wciąż wojskowe marsze, które rozbrzmiewały w głośnikach na ulicach. Chór wojskowy śpiewał: „Marszałek Śmigły-Rydz, nasz drogi, dzielny Wódz, Gdy każe, pójdziem z nim najeźdźców tłuc. Nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic, Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz!”. W mieście pełno było plakatów z olśniewającą podobizną Marszałka w nienagannym mundurze, na tle samolotów, dział, czołgów i maszerującej piechoty. Każdy plakat opatrzony był nagłówkiem: „Gwałt zadawany siłą musi być siłą odparty”, a niżej znajdował się napis: „W wypadku wojny każdy mężczyzna bez względu na wiek i każda kobieta będą żołnierzami”. Byłem przekonany, że to ostatnie dotyczy także mnie: byłem „mężczyzną”, mój wiek nie miał znaczenia. Wiedziałem przecież, że młodzi chłopcy, a nawet dziewczyny, „Orlęta Lwowskie”, walczyli, by obronić swoje miasto przed Ukraińcami i bolszewikami w 1918 i 1919 roku. Jeden z nich, zaledwie trzynastoletni, został najmłodszym kawalerem orderu Virtuti Militari, najwyższego polskiego odznaczenia za męstwo na polu walki. Najmłodszy z Orląt miał przecież lat dziewięć. „No cóż – myślałem sobie – za kilka miesięcy i ja skończę dziewięć lat.”
30 sierpnia około południa na mieście pojawiły się duże, żółte plakaty. Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Ignacy Mościcki, zarządził ogólną mobilizację Wojska Polskiego. Duże grupy mężczyzn gromadziły się, by czytać rozkazy; zapanowało ogólne poruszenie. Widzieliśmy długie kolumny żołnierzy, wychodzących z koszar i maszerujących w kierunku dworca kolejowego wśród wiwatów tłumu. Tej nocy wuj Karol przyjechał pożegnać się z nami; na dole czekał na niego samochód ze sztabu. Wyglądał wspaniale w czarnych, lśniących, oficerskich butach i czarnym skórzanym płaszczu wojsk pancernych, narzuconym na nienagannie skrojony mundur. Miał też skórzany pas sam browne, przy którym zwisał duży, ciężki vis 9 mm w trójkątnej kaburze ze skóry, z plecionym skórzanym sznurem, zawieszonym na szyi. Przyczepiony z lewej strony pasa skórzany mapnik, lornetka i maska gazowa w metalowej puszce dopełniały ekwipunek. Pod pasem miał zatknięte skórzane, brązowe rękawice, a na głowie nosił czarny beret wojsk pancernych z polskim orzełkiem i dwiema srebrnymi gwiazdkami, oznaczającymi stopień porucznika. Za wujem stał ordynans, trzymając jego hełm i prowadząc na smyczy Reksa. Był to kiedyś nasz pies, mieszaniec owczarka alzackiego i doga angielskiego. Nasza stara, biała suka rasy szpic nie życzyła sobie jednak przebywać z nim w jednym mieszkaniu i nieustannie go atakowała, dlatego wuj Karol zabrał go do siebie. Teraz, gdy wuj Karol i Reks szli na wojnę, byłem pewny, że zwyciężymy. Ostatniego dnia sierpnia na dworzec ruszyły kolejne oddziały. Ojciec wpadł na chwilę do mieszkania, by odbyć poufną rozmowę z mamą; potem wyszedł i mieliśmy nie zobaczyć go przez dłuższy czas.
Nadszedł ranek 1 września 1939 roku. Obudził mnie dźwięk radia, grającego w salonie, gdzie matka siedziała, słuchając, na kanapie. Popatrzyła na nas, a potem powiedziała bardzo cicho:
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.