Читать книгу Zarzewie buntu - Brandon Mull - Страница 8
Rozdział 2 Olbrzymy
ОглавлениеW miarę jak Jason oddalał się od rzeki, wysokie liściaste drzewa odcinały coraz więcej mlecznego księżycowego blasku. W półmroku brnął przez ciemne zarośla o kędzierzawym listowiu, zmieniając kierunek, kiedy czasem natykał się na cierniste jeżyny albo splątany gąszcz. Im bardziej zagłębiał się w roślinność, tym gęstsze stawało się poszycie lasu. Co rusz dawał się otoczyć kolczastym barykadom.
Zatrzymywał się kilka razy, przykucając za krzakiem albo drzewem, nasłuchując i rozglądając się za wrogami. Niezależnie od tego, jak długo czekał ani jak bardzo nadstawiał ucha, nie wykrył żadnego śladu pościgu. Nie usłyszał też przed sobą dudniących kroków olbrzymów.
Powąchał drobne dzwonkowate kwiaty zwieszające się ze smukłej łodygi. Znał ten zapach. Wrócił do Lyrianu, kucał w ciemności, listowie przesłaniało mu księżyc. Mimo niebezpieczeństwa – a może właśnie dzięki niemu – czuł się naturalnie. Wiedział, że da sobie radę. Póki będzie pamiętał o ostrzeżeniach, jakich udzielił mu Ferrin i Jasher, bardzo trudno będzie go znaleźć – samotnego wędrowca w lesie.
Przez pewien czas powoli wspinał się na przełaj, na oślep oddalając od rzeki, aż natknął się na ścieżkę. Próbował skorzystać z księżyca, żeby określić swoje położenie. W miarę jak głodniał, przystawał kilka razy, żeby wyjąć z plecaka mieszankę studencką.
Wkrótce po świcie, mając wewnętrzną stronę ud poobcieraną od mokrych dżinsów, dotarł na polanę, gdzie ścieżka zniknęła w wysokiej trawie. Obchodząc łąkę obrzeżem, Jason przeskoczył wąski strumień i przepłoszył rysia. Zwinny dziki kot syknął i zjeżył sierść, zadrżały mu uszy z pędzelkami. Zaskoczony Jason aż się wzdrygnął. Przykucnął i sięgnął po kamień, ale zwierzę czmychnęło, trzymając się blisko ziemi, i zniknęło w zaroślach.
Niedaleko od miejsca spotkania z rysiem Jason znalazł mizerną ścieżynkę biegnącą na północny wschód. Przyklęknął za ciernistym krzewem na samym skraju łąki i ponownie spojrzał na polanę. Czekał cierpliwie i zobaczył, jak ryś chyłkiem oddala się między drzewa, ale poza tym nie dostrzegł niczego niezwykłego. Może rzeczywiście udało mu się oddalić od rzeki nie będąc zauważonym.
Jason pogrzebał w plecaku w poszukiwaniu batonika proteinowego, który potem zjadł, idąc. Słońce przesunęło się w stronę zenitu, kiedy Jason wędrował ledwie widoczną ścieżką. Mimo wyczerpania nie chciał się zatrzymywać przynajmniej do zmierzchu. Miał nadzieję zostawić za sobą las i zagrożenie ze strony olbrzymów tak szybko, jak to możliwe.
Jakiś czas potem, kiedy słońce zaczęło się obniżać, Jason dostrzegł drzewo bąbelkowca, stojące niedaleko od ścieżki. Czując się jak weteran przygód, wspiął się po wąskim pniu i zerwał trzy owoce. Usiadł w pobliżu ścieżki ze skrzyżowanymi nogami, ciesząc się z odpoczynku i gorzkawego soku przezroczystych owoców. Smak, otaczające drzewa, samotność – to wszystko było znajome i pomogło mu poczuć, że naprawdę wrócił do Lyrianu.
Kiedy tak siedział, wyjął z plecaka rękę nadal owiniętą w plastikowy worek. To Ferrin nauczył go rozpoznawać bąbelkowce. Czy rozsadnik mógł podejrzewać, że Jason wrócił do Lyrianu? Czy był w stanie jakoś wyczuć, że jego dłoń znajduje się bliżej? Czy to byłoby nierozsądne ze strony Jasona, gdyby spróbował teraz skontaktować się z Ferrinem? Rozsadnik twierdził, że obecnie ucieka przed Maldorem, co mogło oznaczać, że znaleźli się po tej samej stronie.
Gdy Jason po raz pierwszy skontaktował się z Ferrinem, który już błyskawicznie opanował alfabet języka migowego, rozsadnik udzielał jedynie zwięzłych i mglistych odpowiedzi. Potem pewnego dnia Ferrin powiedział, że jego udział w ucieczce Jasona z Felrook został odkryty i od tej pory jego wiadomości stały się bardziej szczegółowe. Mimo wszystko, z powodu wcześniejszych zdrad Jason nie był pewien, czy wierzyć w te informacje.
Podobno po tym, jak Jason opuścił Lyrian, Ferrin udał się jako tajny agent do obozu więziennego, żeby odkryć, w jaki sposób więźniowie zabijają strażników nie zostawiając żadnych dowodów. Według słów Ferrina, zanim zdążył wypełnić zadanie, zjawił się szkarłatny jeździec z wieścią, że jest wzywany z powrotem do Felrook.
Ferrin udawał, że z radością spełni rozkaz, ale nocą wymknął się po cichu z obozu, uciekł na pustkowie na zachodzie i w końcu dotarł do miasta portowego Weych. Potwierdził później, że zgodnie z tym, co podejrzewał, Maldor odkrył jego związek z ucieczką Jasona. Od tamtej pory się ukrywał.
W czasie wszystkich ich rozmów Jason nigdy nie krył się z pragnieniem powrotu do Lyrianu, a Ferrin obiecywał, że mu pomoże, jeśli Jasonowi kiedykolwiek uda się wrócić. Jednakże Jason poważnie obawiał się obdarzyć Ferrina zaufaniem. Wszystko, co rozsadnik mówił, mogło zostać specjalnie tak sfabrykowane, żeby zdobyć jego zaufanie. W tej chwili zaufanie Ferrinowi byłoby nieodpowiedzialne.
Pokrzepiony przekąską upchnął plastikowy worek z ręką do plecaka i potruchtał przed siebie ścieżką. Oceniał, że w domu jest teraz środek nocy. Do tej pory lato upływało mu leniwie, często się wysypiał, więc nie spodziewał się, żeby zarwanie jednej nocy przysporzyło mu większych trudności. Poza tym, póki słońce nie zachodziło, miał wrażenie, że jest wcześnie.
Po pewnym czasie zwolnił do tempa spacerowego. Dzień był zbyt gorący. Mimo wilgoci w powietrzu, dżinsy już prawie mu wyschły.
Wąziutka ścieżka, którą szedł, skręciła na zachód, a potem na południowy zachód. Jason nadal jej się trzymał, mając nadzieję, że w końcu skręci z powrotem na północ. Roślinność rosła tu wyjątkowo gęsta i ciernista.
Już szykował się, żeby zawrócić, kiedy ścieżka przecięła szerszy szlak, który biegł prosto na północ. Ruszył północną dróżką, zaskoczony tym, że jest taka szeroka, chociaż otacza ją dzicz. Zauważył kilka miejsc, gdzie listowie robiło wrażenie pobieżnie wyciętego, żeby nie zarastało ścieżki.
Jason przystanął przy jednym szczególnie pokaleczonym krzewie. Kto się zajmował tą dróżką? Widać było, że ktoś świadomie o nią zadbał i zrobił to względnie niedawno. Możliwe, że to olbrzymy? A może jakiś pracowity pustelnik?
Jason uważnie przyjrzał się otoczeniu. Jeśli zejdzie ze ścieżki, to przy takiej gęstości poszycia będzie posuwał się w wyjątkowo frustrującym, ślimaczym tempie. Przyglądając się szlakowi, nie dostrzegł wielkich odcisków stóp, za to zauważył trop dzikiego zwierzęcia, być może sarny. Postanowił ruszyć pośpiesznie ścieżką, ale zachować ostrożność. Jeśli usłyszy cokolwiek podejrzanego, to zawsze będzie mógł uskoczyć w zarośla.
Dotąd, niepokojące dźwięki okazywały się fałszywym alarmem, więc Jason przeżył szok, kiedy ścieżka zakręciła za wysokim krzewem, a on stanął twarzą w twarz z wysokim na dwanaście stóp olbrzymem, ściskającym nabijaną kolcami maczugę.
Ogromny mężczyzna stał na skraju ścieżki z twarzą wykrzywioną w groźnym grymasie. Jason zamarł, całkowicie zaskoczony, ale zaraz ochłonął. Olbrzym okazał się zgrubnie wyciosanym posągiem.
Kiedy Jason zaczął się uspokajać, rozległ się przenikliwy głos:
– Mów, w jakim celu się zjawiłeś!
Rozkaz padł z miejsca gdzieś przed Jasonem, ale chłopak nie widział mówiącego.
– Trzymaj ręce na widoku. Natychmiast wyjaw swój cel!
Jason wyciągnął przed siebie puste ręce. Nadal nie potrafił dostrzec mówiącego. Wydawało mu się, że głos dobiega z wznoszącego się nad nim posągu.
– Tylko przechodziłem przez ten las w drodze na wybrzeże.
– Odłóż całą broń.
– Nie mam broni. – Jason wyciągnął ręce i powoli się obrócił.
Mały człowieczek wynurzył się z kryjówki w krzakach między nogami posągu olbrzyma. Miał kręcone kasztanowe włosy i sięgał Jasonowi nieco ponad pas.
Podchodząc kaczym chodem z powodu krzywych nóg, człowieczek pokazał wnętrze dłoni. Tym razem odezwał się nieco mniej ostrym tonem:
– Tak samo jak ty jestem nieuzbrojony. Jeśli zamierzasz mnie skrzywdzić, przestań trzymać mnie w napięciu i załatw to od razu.
– Nie zamierzam nic ci zrobić. Chcę tylko zapytać o drogę, żeby szybko opuścić te lasy.
Mały człowieczek zbliżył się ostrożnie. Jego proste odzienie miało odcień wyblakłej zieleni, która zlewała się z barwą roślinności w lesie.
– Wybacz moją szczerość, ale jeśli zamierzasz na mnie napaść, wolałbym mieć to już za sobą. – Odwrócił się. – O, proszę. Odwróciłem się plecami i mam zamknięte oczy. Nie cierpię wyczekiwania. Jeśli masz niecne intencje, proszę, miej chociaż tyle przyzwoitości, żeby zaatakować mnie, kiedy jestem przygotowany na najgorsze.
– Możesz otworzyć oczy – zapewnił go Jason. – Nie jestem tutaj, żeby kogokolwiek dręczyć.
Człowieczek rzucił Jasonowi chytre spojrzenie przez ramię.
– Cóż, twój honor ocalił ci życie.
Trzej inni mali ludzie, dwaj mężczyźni i jedna kobieta wyszli z kryjówki w pobliżu. Byli odziani podobnie jak pierwszy karzeł, ale wszyscy trzymali łuki.
– Zdziwiłbyś się, ilu obcych nie zdaje tego egzaminu – powiedział mały jegomość. – Kim jesteś?
– Nazywam się Matt Davidson – skłamał gładko Jason.
Istniało niewielkie ryzyko, że ukrywające się w lesie karły sprzymierzyły się z Maldorem, ale ponieważ Jason był poszukiwanym zbiegiem, nie zaszkodziło zachować ostrożności.
– Witamy, Matcie, synu Davida – odparł uprzejmie mały człowiek. – Ja jestem Peluthe, syn Rogona. – Ukłonił się. – To mój brat, Saul, moja żona Retta i mój kuzyn, Ulrun. – Pozostali skinęli głowami. – Skąd pochodzisz?
– Jestem wędrowcem, ale ta okolica jest dla mnie nowa. Sporo czasu spędziłem w pobliżu Trensicourt.
– Dokąd zmierzasz? – spytała Retta.
– Nie bądź wścibska – zganił ją Peluthe.
– Ty cały czas zadajesz pytania – żachnęła się Retta.
– To mój obowiązek. Jestem dowódcą.
– To sam ugotuj sobie kolację.
– Idę do Ithilum – odpowiedział Jason.
Jego wyjaśnienie zakończyło kłótnię. Peluthe znowu skupił się na Jasonie.
– Nie słyszałeś, że w tych lasach roi się od olbrzymów?
– Kolejne pytanie – mruknęła naburmuszona Retta.
– Dowódca – warknął w odpowiedzi Peluthe.
– Słyszałem różne historie – odpowiedział Jason. – Jest w nich coś z prawdy?
Saul i Ulrun zachichotali.
– Chodź z nami – powiedział Peluthe – i sam oceń.
Mali ludzie poprowadzili go ścieżką, mijając wysoki posąg. W miarę jak szli, coraz bardziej było widać, że o szlak dbano. Wkrótce listowie po obu stronach było przystrzyżone schludnie jak żywopłot. Grupa minęła kolejny wielki, groźny posąg, a potem jeszcze jeden.
– Kim jest obcy? – padło pytanie z drzewa.
– Matt, syn Davida – odpowiedział Peluthe. – Uznaliśmy, że jest godny zaufania.
– Dokąd go odprowadzacie?
– Do wioski.
– Czy to rozważne?
– Jest pod moją pieczą.
– Dobrze więc.
Kilka kroków dalej ścieżka wychodziła na olbrzymią polanę zajętą przez wioskę. Mali ludzie – jak ci, którzy znaleźli Jasona – kręcili się po uliczkach, ale domy były ogromne. Drzwi miały co najmniej dwanaście stóp wysokości, okna były wielgachne, a dachy wznosiły się wysoko nad ziemią. Zachodzące słońce rzucało długie cienie.
Jason przystanął w miejscu, gdzie leśna ścieżka przechodziła w żwirową drogę.
– Wygląda to, jakby mieszkały tu olbrzymy.
Saul i Ulrun się zaśmiali.
Peluthe spiorunował ich wzrokiem.
– Kiedyś pewnie mieszkały. Jednak nie teraz, bo w przeciwnym wypadku wszyscy zostalibyśmy nadziani na rożen i pożarci. Jesteśmy małą rasą, chybionym eksperymentem dawno zapomnianego czarnoksiężnika. Nie zostaliśmy stworzeni tak, żeby móc bronić się przed większymi istotami takimi jak ty. Kiedy odkryliśmy, że las opuszczono, zamieszkaliśmy w porzuconej wiosce.
Jason wyszczerzył zęby.
– I nie zrobiliście nic, żeby położyć kres plotkom na temat olbrzymów.
Retta mrugnęła.
– Szybko łapiesz.
– I co teraz? – zapytał Jason.
Peluthe wzruszył ramionami.
– Ciesz się naszą gościnnością przez wieczór, prześpij się, mając dach nad głową, a jutro wyprawimy cię w dalszą drogę.
– Dziękuję.
Jason przyciągał mnóstwo uwagi, wchodząc do wioski. Jedna mała kobieta wrzasnęła. Peluthe i inni wielokrotnie wyjaśniali, że „Matt” to ich gość. Zaprowadzili Jasona do potężnego, piętrowego domu. Wielkie stopnie prowadziły do wielgachnych drzwi. Mali ludzie podsadzali się, wchodząc na stopnie, a Jason musiał stawiać bardzo wielkie kroki.
Karły weszły do domu, korzystając z małych drzwi wbudowanych w duże. Żeby wejść do środka Jason musiał przykucnąć. Wewnątrz, pod wysokim sufitem stała dziwaczna kombinacja mebli, z których jedne były za wielkie, a drugie były przy małe. Dwie małe kobiety i jeden drobniutki staruszek byli zajęci przygotowywaniem posiłku.
– Mamy gościa – oznajmił Peluthe.
– Dobre nieba! – wykrzyknęła jedna z kobiet. – Czy to bezpieczne?
– W zupełności – zapewnił je Peluthe. – Nazywa się Matt, syn Davida. To moja siostra Deloa, żona Saula, Laila i mój staruszek, Jep.
Wymienieni uśmiechnęli się i skłonili głowy.
– Miło was poznać – powiedział Jason.
Peluthe poklepał Rettę po ramieniu.
– Jeśli potrzebujesz dodatkowych przygotowań, żeby podjąć naszego gościa, to uwiń się z tym, bo mój żołądek jest dzisiaj niecierpliwy.
Retta przewróciła oczami.
– Przestań się popisywać przed naszym gościem. Albo jestem twoją żoną, albo niewolnicą. Zdecyduje się wreszcie.
– Nie chcę robić kłopotu – odezwał się Jason.
– Bzdura – zapewnił go Peluthe. – Retta jest najszczęśliwsza, kiedy marudzi.
– Pewnie dlatego z tobą wytrzymuję – odpowiedziała.
– On jest gigantyczny – biadolił staruszek. – Zje nas wszystkich.
– Zachowuj się, dziadku – zbeształ go Peluthe.
Starszy mężczyzna podszedł chwiejnym krokiem do Jasona.
– Będziemy musieli zarżnąć całe stado łani, żeby nakarmić tego kolosa. – Szturchnął Jasona sękatą laską.
– Bądź uprzejmy, Jep – powiedziała Deloa, stając między staruszkiem i Jasonem. Uśmiechnęła się do chłopca, patrząc nań wielkimi oczami.
– Tylko nie zacznij myśleć o całowaniu olbrzymów! – wrzasnął starzec i laską klepnął dziewczynę w pupę. – Nie mamy dość wysokiej drabiny.
Peluthe, Saul i Ulrun wybuchli śmiechem. Jason ukrył uśmieszek. Deloa nie kryła zgorszenia.
Otworzyły się małe frontowe drzwi i weszło dwóch niedużych mężczyzn.
– Dobry wieczór, Peluthe – powiedział jeden z nich, zacierając dłonie.
– Wy dwaj, wynocha stąd! – krzyknął Peluthe, podbiegając do drzwi. – Wiem, że wszyscy w wiosce chcą zjeść kolację z naszym gościem, ale nam już nie wystarcza strawy. Powtórzcie to pozostałym.
Dwaj mężczyźni wyszli markotni. Peluthe zamknął za nimi drzwi na zamek.
Na ogromnym palenisku, przed olbrzymim kotłem Laila doglądała małego garnka na niewielkim stosie węgielków i popiołu.
– Znajdź sobie miejsce do siedzenia – zachęciła Jasona.
Mali ludzie zebrali się wokół niskiego stołu. Odsunąwszy krzesło, Jason usiadł na podłodze i wtedy znalazł się na mniej więcej właściwej wysokości.
– Może wygodniej ci będzie przy dużym stole – zasugerował Peluthe.
– Nie jestem aż tak wysoki – powiedział Jason. – Poza tym straciłbym przyjemność rozmowy.
Laila przyniosła garnek, a Deloa obeszła stół razem z nią, nadkładając gulasz do drewnianych misek. Najpierw obsłużyły Jasona, a potem obeszły pozostałych. Retta zebrała twarde, ciemne bułeczki do rondelka i poczęstowała wszystkich. Małe kobiety nałożyły sobie na końcu. Kiedy usiadły, wszyscy zaczęli jeść.
– Bardzo dobre – powiedział Jason.
Gęsty, mięsny bulion był pełen posiekanych warzyw.
– No ja myślę – zrzędził staruszek. – Sam hodowałem te marchewki. Najlepsze w mieście. To mi podsunęło pewien pomysł. – Odwrócił się do Peluthe. – Co powiesz na to, żeby narzucić uprząż na tę bestię i niech zaorze mi pole?
– Dość tego, dziadku – odpowiedział Jepa Peluthe i zwrócił się do Jasona. – Wybacz mu.
Staruszek trząsł się od tłumionego śmiechu.
– Nie ma sprawy – odpowiedział Jason po przełknięciu kolejnej łyżki potrawki.
Nadal był głodny po skończeniu posiłku, ale, chwaląc potrawkę, udawał, że się najadł.
– Ależ dziękuję – odpowiedziała Retta. Zerknęła na Peluthe. – Przynajmniej niektórzy jeszcze na tym świecie wiedzą, co to dobre maniery.
– Och, tak, świetna robota – wymamrotał Peluthe.
Przez zachodnie okno wlewało się złote światło – ostatnie promienie zachodzącego słońca.
– Ile czasu potrzebuję, żeby dotrzeć do północnego wybrzeża półwyspu? – zapytał Jason.
Peluthe zmrużył oczy.
– Z tymi długimi nogami nie więcej niż dwa dni. Mam rację, staruszku?
– Jak się przewróci, to jego głowa wypadnie akurat w połowie drogi – burknął starszy mężczyzna.
– Oczywiście daję słowo, że dochowam waszego sekretu – dodał Jason.
Mali ludzie zerknęli po sobie z ukosa.
– Sekret? – zdziwił się Peluthe.
– Że olbrzymy porzuciły te lasy – wyjaśnił Jason.
– A, tak, ten sekret. – Peluthe zerknął w okna. – Wiesz, mamy jeszcze jeden sekret. Większy. Retta, zamknij okiennice.
Retta chwyciła tyczkę i przeszła przez pokój, zamykając za jej pomocą okiennice. Ostatnie, które zatrzasnęła, wisiały na zachodnich oknach.
– Słońce już prawie zaszło – powiedziała.
– W porządku – rzucił Peluthe i mrugnął na Jasona. – Gotowy na prawdziwy wstrząs?
Wszyscy mali ludzie wstali z krzeseł. Każdy wziął sobie szorstki, brązowy koc ze stosu złożonego pod wielkim stołem. Większość nie spuszczała oczu z Jasona, patrząc znacząco, kiedy owijała się w koce. Jason wstał i cofnął się kilka kroków, zaniepokojony dziwaczną zmianą w zachowaniu gospodarzy. Nie ufał atmosferze panującej w domu. Zachowanie karłów nagle wydało się groźne. Miał wrażenie, że mali ludzie rozbierają się pod wielkimi kocami.
Jak jeden mąż padli na kolana. Zacisnęli zęby i pięści. Kilkoro jęknęło.
– Nic wam nie jest? – zapytał Jason coraz bardziej zaniepokojony.
– Zaraz będzie po wszystkim – wykrztusił Peluthe.
Ich małe ciała zaczęły puchnąć. W miarę jak rozrost stawał się coraz wyraźniejszy, jęczeli i krzyczeli. Początek był powolny, ale potem zaczęli gwałtownie rosnąć. Kilkoro chwiejnie wstało; teraz byli wzrostu zwykłych ludzi. Peluthe i Retta przerośli Jasona. I nadal się powiększali.
Mając nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, Jason zarzucił plecak i śmignął do frontowych drzwi. Małe drzwiczki u podstawy większych zamknięto na klucz. Uderzył w nie ramieniem, ale nie drgnęły. Wielka ręka złapała go za ramię i cisnęła nim o podłogę. Peluthe, który miał osiem stóp wzrostu i nadal rósł, zablokował mu dostęp do drzwi. Krzywiąc się i kaszląc, złożył się wpół, a jego ciało rozdymało się coraz bardziej.
Spanikowany Jason obrócił się w koło. Nie było innych drzwi. Okna znajdowały się poza zasięgiem i były zatrzaśnięte. Schodów na piętro strzegli Deloa i Saul, których spocone ciała rozrastały się wszerz i wzdłuż. Jason widział teraz, że koce były tak naprawdę wielkimi tunikami.
Podbiegł do paleniska, przeskoczył nad gasnącymi węgielkami małego paleniska i przebiegł obok wielkiego kotła. Kamienie na tyłach komina były chropowate i źle dopasowane, oferując mnóstwa oparcia dla rąk. Pośpiesznie zerknął przez ramię i zorientował się, że niegdyś mali ludzie dręczeni ostatnim atakiem bolesnego rozrostu kończyli przemianę i stawali się potężnymi olbrzymami. Staruszek wstał. Jason nie sięgał mu już nawet do pasa.
Napędzany desperacją Jason wspiął się po czarnych od sadzy kamieniach, przekonany, że czeka go straszliwa śmierć, jeśli źle się złapie i spadnie. Dotarł do ciemnego gardła komina i wspinał się dalej, niepewny tego, jak wysoko mogą sięgnąć olbrzymy.
– Ucieka! – ryknął ktoś potężnym głosem.
– Za nim, matołku! – krzyknął ktoś inny.
W miarę jak Jason się wspinał, komin się zwężał. Wątpił, żeby olbrzymy zdołały wejść tu za nim. Usłyszał, że odciągnięto na bok kocioł.
– Szczypce! – warknął ktoś, kto znajdował się dokładnie pod nim. – Wspina się jak jaszczurka!
– Łap go!
Jason słyszał, jak dłonie drapią w kamienie tuż poniżej jego stóp.
– Nie mogę go dosięgnąć.
– No to się wespnij, durniu!
– Chcesz spróbować się tu wcisnąć?
Jason dotarł do wąskiej półki, gdzie komin lekko się wyginał. Zatrzymał się zdyszany i usiadł tam jak na ławce.
– Zejdź na dół, Matt – rozległ się chropawy kobiecy głos; to pewnie Retta, która siliła się, żeby zabrzmieć słodko. – Nie chcemy cię skrzywdzić.
– Musisz bardziej się postarać! – odkrzyknął Jason.
– A niech to! – krzyknęła kobieta. – Musiałeś tak ostro się z nim obejść?
– Myślałem, że przyparliśmy utrapieńca do muru.
– Dlaczego nikt nie pilnował paleniska?
– Kto by pomyślał, że pobiegnie w tamtym kierunku?
– Może uciec.
– Nie ucieknie.
Jason usłyszał, jak wielkie drzwi frontowe otwierają się i zamykają. Niedługo potem usłyszał, że dach zaskrzypiał. Był w pułapce.
– Hej, Matt! Tu Peluthe. Słyszysz mnie? – rozległ się głos z góry.
– Słyszę.
– Dlaczego nie skończysz tej niemądrej zabawy i nie zejdziesz? – przemawiał spokojnie Peluthe. – Nie możesz uciec. Obiecujemy, że zabijemy cię szybko. Nie będziesz długo cierpiał.
– Zastanów się – powiedział Jason. – Gdybyś był na moim miejscu, zszedłbyś? – Poprawił się na półce; nogi nadal miał spuszczone.
– Gdybym był rozsądny, to możliwe, że tak. Nawet jeśli przetrwasz tam do świtu, jest nas tylu, że z łatwością cię zabijemy. Mamy broń.
– Jesteście wielcy tylko nocą? – upewnił się Jason.
– Teraz już znasz nasz prawdziwy sekret – odpowiedział Peluthe. – Sam rozumiesz, że nie możemy pozwolić ci stąd odejść.
– Poza tym, już od wieków nie jedliśmy świeżego ludzkiego mięsa! – zawołał z dołu staruszek teraz bardziej basowym głosem.
– Obiecuję dochować tajemnicy. Może jednak puścicie mnie wolno? – spróbował Jason.
– W porządku – zgodził się Jep. – A teraz złaź.
– Mówię poważnie.
– Ludzkie mięso to rzadki delikates – wyjaśnił Jep. – Nie bierz tego do siebie, naprawdę robisz wrażenie porządnego chłopaka. Skoro wolisz, żeby cię nie zjedzono, mądrze byłoby trzymać się z daleka od tych lasów, a zwłaszcza od naszej wioski.
Jason spojrzał w milczeniu w dół komina. Naprawdę znalazł się w pułapce. Jego koniec był tylko kwestią czasu. Przynajmniej wysłał Tarka z wiadomością dla Gallorana, więc jego powrót do Lyrianu nie poszedł całkiem na marne.
– Bądź rozsądny – prosił Peluthe.
– Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu – odpowiedział Jason, starając się, by w jego głosie nie zadźwięczał strach – ale zamierzam utrudnić wam złapanie mnie. Powinniście się wstydzić, że zapraszacie gościa do domu i próbujecie go zjeść.
– Jakieś propozycje? – zapytał Peluthe, nie zwracając się już do Jasona.
– Znajdź tyczkę – zasugerował ktoś.
– Wykurzyć go – warknął staruszek.
– Saul! – krzyknął Peluthe. – Zamień się tu ze mną miejscami. Schodzę.
Zrobiło się zamieszanie, słychać było różne głosy, ktoś wydawał polecenia, ktoś inny narzekał. Jason usłyszał ciężkie stąpanie. Para wielkich rąk zaczęła wrzucać drewno do kominka.
– Znajdź trochę zielonych gałęzi – polecił Jep. – Będzie więcej dymu.
Jason usłyszał, że frontowe drzwi otwierają się i zamykają.
Przyjrzał się półce, na której siedział. Jeśli wsunie nos w tylny kąt, siadając twarzą do ściany, i będzie oddychał przez koszulę, to może chwilę wytrzyma. Jednakże niezależnie od tego, jakich środków zaradczych się chwyci, w końcu się udusi. A jeśli zrobią wystarczająco wysoki stos, który będzie palił się dostatecznie mocno, to może nawet go ugotują! Jason wiedział, że powrót do Lyrianu może go zabić, ale w głębi ducha nie wierzył, że do tego dojdzie. A przynajmniej nie tak szybko!
W dole rzucono zielone konary na rosnący stos drewna.
Jason poklepał się po kieszeniach, rozważając możliwości. Miał pieniądze i klejnoty od Tarka, ale olbrzymy raczej nie dadzą się przekupić, skoro mogą zwyczajnie go zabić, a potem okraść jego zwłoki. Miał rękę Ferrina, ale nie było szansy, żeby rozsadnik znajdował się na tyle blisko, by mu przyjść z pomocą. Czy olbrzymy były wierne Maldorowi? Jeśli tak, to czy mógłby udawać, że jest rozsadnikiem, upuszczając rękę i zablefować, że wykonuje zadanie dla Maldora? Wątpił, czy olbrzymy się tym przejmą.
Peluthe znowu do niego zawołał, tym razem z dołu.
– Na pewno nie chcesz zejść? To nie będzie przyjemne.
– Już nie wspominając o tym, że dym popsuje smak – dorzucił Jep.
– Możemy ci zapewnić szybką śmierć – zaproponował Peluthe. – Godną i bezbolesną.
Jason zastanawiał się, czy powinien odpowiadać. Jego reakcje mogły ich tylko zachęcić do dalszych działań.
– Nie zawracaj sobie głowy udawaniem martwego – wtrąciła Retta. – Ściągniemy cię w taki czy inny sposób, nawet jeśli będziemy musieli wspiąć się do ciebie rankiem.
– Mam nadzieję, że będę smakował jak popiół – warknął Jason.
– Chłopak nie potrafi się bawić – gderał staruszek.
– Zaraz rozpalę w kominku – oznajmił Peluthe. – Nie przeszkadza mi, jak człowiek jest trochę przypieczony.
Jason patrzył, jak Peluthe pochyla się nad kłodami. Uderzał o siebie kamieniami, żeby wykrzesać iskrę. Cokolwiek Jason zamierzał, musiał zrobić to szybko.
– Weź węgielki z drugiego paleniska – zaproponował starzec.
– Już odgarnięto je na bok – odpowiedział Peluthe. – Nie są wystarczająco gorące.
Nadal uderzał kamieniami.
– Daj, ja to zrobię – upierała się Retta.
– Dam sobie radę. – Peluthe uderzał od kilku chwil, ale nadaremno.
– Ja to robię na co dzień. – Retta westchnęła.
– Dam sobie radę! – warknął Peluthe.
– Jestem sługą Maldora! – krzyknął w dół Jason. – Przybyłem tu z oficjalną misją.
– Trochę późno, żeby mówić o przyjaźni z Maldorem – odparł obojętnie Peluthe. – Nie miałeś pojęcia, czym jesteśmy, kiedy nas spotkałeś. – Sapnął poirytowany. – Dobra, Retta, ty rozpal ogień.
Jason uznał, że powinien wysłać Ferrinowi ostatnią wiadomość. Zdjął plecak i zaczął w nim grzebać.
– Ehm, Peluthe, Saul, mamy gościa – ostrzegła zaniepokojona kobieta. Być może Deloa.
Jason usłyszał kilka zduszonych okrzyków.
– Na wielkie demony ze świata Poza! – wykrzyknął Peluthe, odsuwając się od paleniska i znikając Jasonowi z pola widzenia.
– Wychodźcie! – krzyknął nagląco Jep. – Nie patrzcie na to!
Jason usłyszał ciężkie kroki olbrzymów na podłodze i za drzwiami. Potem zapadła cisza. Czy to był podstęp, żeby skłonić go do zejścia? Sztuczka, dzięki której nie będzie za bardzo uwędzony?
– Zejdź tutaj, Saul! – krzyknął z zewnętrz Peluthe.
– Dlaczego? – padło w odpowiedzi pytanie z okolic szczytu komina.
– Nie spieraj się. Zaufaj mi.
Jason usłyszał, że dach trzeszczy, a potem zapadła cisza. Po chwili oczekiwania uznał, że lepiej zostawić rękę w plecaku, więc zamknął go z powrotem. Zamek błyskawiczny zapiął się niezwykle głośno.
Jeśli olbrzymy tylko udawały, że wyszły, to rzucą się na niego, kiedy tylko wyjdzie z komina. Jeżeli naprawdę uciekły, Jason mógł tylko uznać, że jego sytuacja się pogorszyła. Co przeraziłoby dom pełen olbrzymów? Deloa wspomniała o gościu. Możliwe, że to ktoś przyjazny? Ktoś dobry?
Zagryzając wargę, Jason zerknął w dół komina. Palenisko pozostało puste. Niczego nie usłyszał.
– Halo? – zawołał cicho. – Jest tam kto? Ktoś, kto nienawidzi olbrzymów i lubi ludzi?
Cisza trwała nieprzerwanie.
Czas mijał. Jason wdychał węglowy odór w kominie. Zaczął się robić niespokojny. Scyzorykiem zadrapał pokryte sadzą kamienie, żeby przekonać się, czy zeskrobie czarną warstwę. Nie zdołał. Widoczny w górze nad wylotem komina zmierzch zaczął zamieniać się w noc.
Biorąc pod uwagę kłótnie, które słyszał wcześniej, Jason nie wierzył, żeby olbrzymy potrafiły zachować cierpliwość. Nie dość, że w domu zapadła cisza, to umilkła cała wioska. Mimo to czekał. Nie chciał, żeby zabiła go własna niecierpliwość.
Kiedy nad wylotem komina pojawiły się gwiazdy, na półce Jasona zrobiło się bardzo ciemno. Nasłuchiwał, żeby odkryć, co mogło przerazić olbrzymy, ale nie usłyszał niczego niezwykłego.
Stopniowo zaczął nabierać przekonania, że olbrzymy naprawdę wyszły. Pomyślał, że być może marnuje okazję do ucieczki. Obrócił się i zaczął po cichu schodzić kominem, wymacując oparcie palcami stóp i zatrzymując się czasem, żeby nadstawić ucha. Wokół nadal panowała cisza.
Niżej, tam gdzie komin się rozszerzał, Jason źle się chwycił i spadł na stos drewna. Zielone gałęzie złagodziły upadek, ale i tak udało mu się skręcić kostkę.
Sturlał się ze stosu opału i usiadł, masując nogę i rozglądając się po pokoju. Blada poświata wschodzącego księżyca wpadała między okiennicami.
Pośrodku pomieszczenia ujrzał ludzką postać.
Mrużąc oczy, Jason przyjrzał się nieruchomej sylwetce. Czuł przebiegające po plecach ciarki. Była wielkości zwykłego człowieka, ale z powodu mroku Jason nie widział szczegółów. Postać zamarła w doskonałym bezruchu.
Kostka już go mniej bolała, co sugerowało, że nie złamał jej ani nie skręcił. Ciemna postać się nie poruszyła. Cisza trwała.
Postać nie mogła przegapić jego upadku.
– Cześć? – szepnął Jason.
Tajemnicza persona nie zareagowała.
Jason przesunął się wzdłuż ściany, odsuwając się od paleniska. Ktokolwiek stał pośrodku pokoju, pozostał nienaturalnie nieruchomy – nie drgnął, nie przestąpił z nogi na nogę, nie poruszył głową, nie widać było nawet, żeby oddychał. Dotarłszy do kąta, Jason ruszył wzdłuż następnej ściany do drzwi.
Wielkie drzwi zostawiono uchylone, Jason pchnął je i wyszedł w noc. W wiosce panował bezruch. Żadne światło nie płonęło w oknach. Prawie okrągły księżyc, wielki i biały, wschodził nad czubkami drzew.
Lekko kuśtykając, Jason zszedł po schodach na szeroką ulicę. W oknie po drugiej stronie dostrzegł parę wielkich oczu. Natychmiast zniknęły, gdy ktoś schował głowę.
Jason odwrócił się, żeby spojrzeć na dom, który opuścił, i ujrzał, że mroczna postać stoi w milczeniu za drzwiami. Łapiąc gwałtownie powietrze, Jason cofnął się chwiejnie o kilka kroków.
W bezpośrednim świetle księżyca Jason dostrzegł, że postać naprawdę nie ma żadnych rysów. Wyglądała jak ludzki cień, tyle że trójwymiarowy. Księżycowy blask nie odbijał się od matowej powierzchni.
Jason stał i patrzył jak skamieniały. Czy to ten stwór śledził Tarka? Czy był to torivor? Jeśli tak, Jason rozumiał już, dlaczego ludzie porównywali te stwory z kształtem, jaki mogłaby przybrać śmierć. Nienaturalna obecność ciemnej postaci napełniła go przerażeniem.
– Czego chcesz? – spytał łamiącym się głosem.
Milcząca postać ani drgnęła.
Rozglądając się, Jason dostrzegł kolejną twarz chowającą się za oknem. Czymkolwiek ta rzecz była, olbrzymy nie chciały mieć z nią nic do czynienia.
Przełknął ślinę, czując, że zasycha mu w gardle.
Ruszył ulicą w stronę północnego krańca osady. Nadstawił ucha, ale nie usłyszał niczego, co świadczyłoby, że ktoś za nim idzie, chociaż jego własne kroki hałaśliwie zgrzytały na żwirze. Obrócił się gwałtownie i jakieś dziesięć kroków za sobą zobaczył cień stojący na drodze. Jakim cudem poruszał się aż tak cicho?
Jason odwrócił się i ruszył szybkim krokiem. Kiedy się obejrzał, stwór znowu stał niecałe dziesięć kroków za nim. Czy to była jakaś gra? Jason przyjrzał się złowieszczej postaci. Nie poruszyła się, nie groziła mu ani nic podobnego. W końcu znowu ruszył drogą, idąc tyłem, nie spuszczając oczu z czarnej persony, mając nadzieję, że pozostanie nieruchoma, dopóki on patrzy, ponieważ jeszcze nie widział, żeby się poruszyła. Ciemna postać zaczęła iść, zbliżając się z płynną gracją. Nie wydała żadnego dźwięku.
Odwróciwszy się, Jason pośpiesznie opuścił wioskę. Droga zamieniła się w zadbaną leśną ścieżkę, przecinającą las w kierunku północnym.
Jason raz za razem zerkał za siebie i zawsze odkrywał, że ciemny stwór stoi dziesięć kroków za nim. Przypomniał sobie, że Tark wspomniał o samotnych nocach, kiedy tajemniczy śledzący go stwór mógł zaatakować. Jednakże Tark nigdy nie widział prześladowcy wyraźnie. Dostrzegał go tylko przelotnie. Ten stwór nie zawracał sobie głowy ukrywaniem się.
Jason przystanął i spojrzał na postać, która go ścigała. Ciemna zjawa nie wykazywała żadnych oznak agresji. Jednakże, ujrzawszy reakcję olbrzymów, domyślał się, że może być niezwykle niebezpieczna.
Po paru godzinach Jason poczuł, że brak snu zaczyna mu ciążyć. Dzisiejsza noc była chłodniejsza od poprzedniej, ale w suchym ubraniu nie odczuwał zbytnio zimna. Znalazłszy pas trawy koło drogi, wyciągnął się i wcisnął kurtkę pod głowę. Czy stwór zabije go podczas snu?
Ogarnęło go przeczucie, że zjawa podkrada się do niego. Natychmiast usiadł i zobaczył, że postać stoi znowu jakieś dziesięć kroków od niego.
Leżał, rozmyślając gorączkowo i próbując uspokoić nerwy. Albo stwór go zabije, albo nie. Sam w lesie niewiele mógł na to poradzić.
Zerknął na stwora. Pozostał w tej samej odległości co wcześniej, nadal nieruchomy jak posąg.
– Czego chcesz? – spytał Jason.
Żadnej odpowiedzi.
– Czy to ty śledziłeś Tarka? Powinieneś go dalej śledzić. To on jest prawdziwym mózgiem tej operacji. Sio! Idź się schować.
Żadnej odpowiedzi.
– No dobra, to może ty postoisz na straży, a ja się prześpię? Trzymaj olbrzymy z dala od nas. Co ty na to? W porządku, w takim razie umowa stoi.
Jason czuł się trochę głupio, jakby rozmawiał z nieożywionym przedmiotem. Zwinął kurtkę w prowizoryczną poduszkę, zamknął oczy i w końcu zapadł w niespokojny sen.