Читать книгу Zarzewie buntu - Brandon Mull - Страница 9

Rozdział 3 Mroczny towarzysz

Оглавление

Zimny wiatr wiał nad wąską granią. Po obu stronach pionowe urwiska opadały w ciemność. Nie bardzo wiedząc, jak się tu dostał, Jason wyczuł, że coś jest nie tak. Musiał się śpieszyć. Przykucnął nisko, tak że prawie dotykał kamienistego gruntu palcami rąk, przesunął się do przodu, ostrożnie stawiając kroki i starając się pozostać pośrodku wyszczerbionego grzbietu mimo gwałtownych podmuchów.

Z jednej strony rozległ się monstrualny ryk, jakby schodziła lawina. Potężny podmuch wiatru oderwał Jasona od ziemi i cisnął nim ku krawędzi grani. Chłopak boleśnie wylądował. Nogi zawisły mu nad przepaścią. Desperacko chwytał się nierównego gruntu, a nad nim przewalał się wiatr.

Kiedy podmuch osłabł, Jason podciągnął się, przerzucił nogi nad krawędzią i wstał. Pierś i wewnętrzna strona rąk bolały go od siniaków i zadrapań. Wrócił na środek ostrej jak brzytwa grani, zataczając się, szarpany narastającymi i opadającymi podmuchami, wirującymi i gwiżdżącymi.

Porywisty wiatr uderzał w niego z coraz większą gwałtownością. Żeby utrzymać równowagę, pochylił się pod wiatr, ale ten nagle zmienił kierunek i Jason własnym wysiłkiem pomógł nowemu podmuchowi pchnąć się w stronę przyprawiającej o zawrót głowy przepaści. Raz za razem padał na bezlitosne podłoże, starając się przylgnąć do niego całym ciałem i nie dać się cisnąć ku zgubie.

Chciał leżeć nieruchomo i czekać, aż wichura osłabnie, ale musiał brnąć przed siebie. Co właściwie tu robił? Czy coś go ścigało? Czy wichura przybierze na sile? Nie pojmował logiki swojego pragnienia, ale wrodzony instynkt mówił mu, żeby się śpieszyć.

Wstał i zaczął się przesuwać, nie odrywając stóp od ziemi, a nieprzewidywalne podmuchy ciskały nim w różne kierunki. Przed sobą w półmroku widział, że grań się kończy. Na krańcu grzbietu czekał stolik z jednym krzesłem wolnym i jednym zajętym.

Brnąc pod uporczywy wiatr Jason dopadł puste krzesło i usiadł. Drugą osobą przy stoliku była Rachel! Wiatr jakby w ogóle jej nie tykał, chociaż nadal na wpół oślepiał i na wpół ogłuszał Jasona.

– Dlaczego wróciłeś? – zapytała Rachel. Słyszał jej cichy głos mimo wyjącej wichury. – Powinieneś był zostać w domu. To nie twoje miejsce.

– Nie mogłem cię tu zostawić! – wrzasnął Jason. – Co tu robisz?

– Nie powinieneś był wracać – szepnęła z obojętną twarzą. – Skazałeś na zagładę nas oboje.

Jason słyszał, że wiatr przybiera na sile i wyje głośno jak nigdy dotąd. Wiedział, że zaraz uderzy w nich z siłą lawiny. Wstał i odepchnął stolik na bok.

– Musimy iść! – Złapał Rachel za rękę i przeżył szok, czując, jak lodowata jest jej skóra.

Rachel wstała. Była znacząco wyższa od niego. Złapała go mocno za rękę; jej dłoń była tak zimna, że aż parzyła. Oczy miała całkiem czarne – nie było w nich białek ani tęczówek.

– Trzymaj się z dala ode mnie.

Wypuściła jego dłoń i w tej samej chwili wiatr uderzył z siłą tsunami.

Jason przekoziołkował bezradnie z grzbietu w wietrzną pustkę, wymachując rękami i młócąc nogami. Potężne prądy wstępujące spowolniły jego upadek, a potem cisnęły nim w bok i w górę. Seria nieprzewidywalnych podmuchów ciskała nim na wszystkie strony, jakby nic nie ważył. Czyżby porwało go tornado? Wśród wyjącej wichury Jason spadał i unosił się, koziołkował i obracał. Do tego stopnia stracił orientację, że nie wiedział już gdzie jest dół, a gdzie góra.

Za każdym razem, kiedy otwierał usta w krzyku, wiatr wpadał mu do płuc, zagłuszając wszelki protest. Pośród paniki Jasonowi nasunęły się pytania. Jak wysoko była grań? Kiedy uderzy o ziemię? Jak mocno w nią uderzy?

Szaleńczy upadek trwał i w końcu Jasonowi udało się krzyknąć. W tej samej chwili otworzył oczy i zobaczył, że leży na plecach, obok ścieżki, pod oświetlonym słońcem niebem. Wznosiła się nad nim ciemna, pozbawiona rysów postać.

Natychmiast powróciły do Jasona wydarzenia poprzedniego wieczoru. Oparł się na piętach i łokciach i odsunął się od mrocznej postaci, nie odrywając od niej oczu. Nawet nie drgnęła.

Oddaliwszy się kilka jardów od ciemnej istoty, Jason przystanął. Nadal czuł strach po koszmarze. Serce biło mu jak szalone. Wszystko to wydawało się zbyt prawdziwe. Jason obejrzał ręce, spodziewając się, że ujrzy zadrapania i siniaki. Niczego takiego nie zobaczył.

Nie mógł ścierpieć myśli, że mroczna postać stała nad nim, gdy spał. Zastanawiał się, czy nie zbliżyła się jeszcze bardziej. Czy go nie dotknęła. Na samą myśl przeszedł go dreszcz.

Wydarzenia ze snu zostawiły obrzydliwy posmak. Jason zauważył, że drżą mu ręce. Przed skalną granią były też inne koszmary. Prawie je sobie przypominał. O czym były? Szczegóły rozpływały się, gdy próbował je zanalizować.

Biorąc wdech dla uspokojenia, Jason wstał. Pozbawiona rysów postać stała nieruchomo, jej powierzchnia była doskonale czarna, nawet w świetle słońca – wyglądała jak pustka w kształcie człowieka. Jason miał nadzieję, że świt przepędzi zjawę jak wampira albo coś podobnego. Niestety, okazało się, że atramentowy stwór nie reaguje na światło.

Ocierając zaspane oczy, Jason z wahaniem podszedł do stwora.

– Czego chcesz?

Nic nie zdradzało, że mroczna istota go rozumie.

– Dlaczego za mną idziesz?

Nic.

– ¿Hablas español?

Nic.

Jason okrążył stworzenie, bacznie przyglądając się gładkiemu kształtowi. Byli mniej więcej tego samego wzrostu – około sześciu stóp. Twarzy stwora brakowało konturów, które sugerowałby istnienie uszu, oczu albo ust. U dłoni były palce, ale pozbawione paznokci czy innych szczegółów. Stopom brakowało osobnych palców. Istota wyglądała jak człowiek zredukowany do najprostszej formy geometrycznej.

Niezależnie od tego jak Jason się ustawił, nieskazitelna powierzchnia zjawy niczego nie odbijała. Nic nie powinno być tak czarne w pełnym świetle dnia. Jaki materiał może absorbować światło tak całkowicie? Czy stwór był bardziej namacalny niż cień? Może nie – może właśnie dlatego poruszał się tak cicho?

– Nie zrobię ci krzywdy – powiedział Jason.

Wyciągnął z wahaniem palec w stronę ramienia istoty. Czy będzie w dotyku gąbczaste? Twarde? Czy palec przejdzie przez powierzchnię? W ostatniej chwili zanim palec dotknął powierzchni, postać poruszyła się błyskawicznie, złapała Jasona za nadgarstek i ramię i nim rzuciła. Jason przeleciał nad ścieżką, robiąc w powietrzu niepełne salto i lądując na krzaku.

Oszołomiony leżał przez chwilę bez słowa. Czy stwór skoczy? Znowu zaatakuje? Przeturlał się, podniósł na kolana i zobaczył, że postać stoi na drodze, piętnaście jardów dalej, jakby nic się nie stało. Jasona bolał nadgarstek w miejscu, w którym stwór go dotknął. Ciemna dłoń była lodowato zimna.

Jason przebrnął przez poszycie z powrotem do ścieżki.

– Już chwytam – powiedział, strzepując liście z koszuli. – Ręce przy sobie, tak? Nie musisz mi dwa razy powtarzać.

Jak zwykle nie otrzymał żadnego potwierdzenia. Ogarnęła go złość. Miał ochotę uderzyć tę postać, choćby tylko po to, żeby wywołać reakcję, ale podejrzewał, że zaatakowana, mroczna istota zwiąże go jak precelek.

– Ty mi dałeś te złe sny? – spytał Jason, masując nadgarstek. – Ty udawałeś moją przyjaciółkę? Oboje mieliście zimne ręce.

Jak zwykle istota nie udzieliła odpowiedzi.

– Jesteś czatownikiem? Torivorem? Upiorną marionetką? Potrafisz mówić? Rozumiesz mnie?

Żadnej reakcji.

– Skiń głową, jeśli mnie rozumiesz. Właśnie cisnąłeś mną w krzaki. Musisz mieć rozum. Porusz palcem, jeśli rozumiesz. Tupnij nogą.

Nic.

Jason westchnął poirytowany.

– Wygląda na to, że nie mogę z tobą rozmawiać, nie mogę cię pokonać, a słońce ci nie przeszkadza. Najwyraźniej będziesz za mną iść tak długo, jak zechcesz. Nie spodziewaj się, że się z tego ucieszę.

Wyjął batonik proteinowy i dopił wodę z manierki. Potem ruszył na północ, zdecydowany oddalić się od olbrzymów. Ciemna postać ruszyła za nim, trzymając się w tej samej odległości niecałych dziesięciu kroków.

Zadbana ścieżka zamieniła się w niewyraźny szlak, ale nadal prowadziła na północ. Jason napełnił manierkę, przechodząc przez strumień, zjadł trochę mieszanki studenckiej. Zastanawiał się, czy rodzice denerwują się w domu. Tym razem świadkowie widzieli, jak został połknięty przez hipopotama. Wszyscy pomyślą, że nie żyje. Miał nadzieję, że nie będą obwiniać zwierzęcia.

Gdzie znajdowała się teraz Rachel? Czy była bezpieczna? Uciekała? Została schwytana? Chciałby wiedzieć, czy nie za późno przybył jej na ratunek. A co z Tarkiem? Jeśli cień ścigał jego, to może Tark wymknął się z kluczową informacją. Zajadając rodzynki i orzechy, Jason żałował, że nie spakował sobie bardziej zróżnicowanego jedzenia. Może następnym razem.

Niedługo po tym jak ścieżka zaczęła biec równolegle do małego strumyka, Jason dostrzegł drzewo bąbelkowca. Wygłodniały zjadł łapczywie owoc, ciesząc się z czegoś świeżego i soczystego. Ferrin stwierdził kiedyś, że bystry wędrowiec może przetrwać w dziczy na samych bąbelkowcach.

Stojąc koło pnia drzewa, Jason zastanawiał się, czy cień coś jada. W przeciwnym razie, w jaki sposób by przetrwał? Jason obserwował istotę. Jak coś zdolnego do poruszania się potrafiło utrzymać taki idealny bezruch? Zdawało się, że stworzenie nie oddycha. Może absorbowało powietrze przez lodowatą skórę. Może absorbowało też pokarm. Może cień był magiczny i nie potrzebował ani powietrza, ani pożywienia. Jason postanowił się czegoś dowiedzieć.

Trzymając owoc bąbelkowca podszedł do ciemnej postaci.

– Jesz cokolwiek? Nie widziałem, żebyś coś jadł. To jest całkiem dobre. Chcesz spróbować?

Postać się nie poruszyła.

Jason udał, że odgryza kawałek owocu.

– Wiem, że powinieneś mnie przerażać, ale zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie zgłodniałeś. Masz tu coś do jedzenia. Nie zniósłbym, gdybyś zemdlał z głodu i przestał za mną leźć.

Jason podsunął przezroczysty owoc. Kiedy ciemna istota nie wykonała żadnego ruchu, by go przyjąć, Jason go rzucił. Cień z gracją zrobił krok w bok, złapał owoc w jedną rękę i w okamgnieniu odrzucił go Jasonowi. Nie było czasu na reakcję. Bąbelkowiec plasnął chłopca prosto w czoło, zalewając mu całą twarz sokiem i sprawiając, że przewrócił się na bok. Jason leżał przez chwilę na ziemi, ogłuszony, z głową obolałą od uderzenia i oczami piekącymi od soku.

Zaciskając pięści, zmusił się do zachowania spokoju. Wiedział, że stwór go załatwi, jeśli spróbuje się zemścić. Możliwe, że właśnie tego cień chciał.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – warknął Jason, wstając i wycierając koszulką sok z twarzy. – Jeśli chcesz mnie zlać na kwaśne jabłko, to czemu od razu się za to nie weźmiesz? Przecież widzę, że dałbyś radę.

Zgodnie z oczekiwaniem, istota nie zareagowała.

– Wygląda na to, że reagujesz tylko wtedy, kiedy naruszam twoją przestrzeń. Nie martw się, nigdy więcej nie spróbuję dawać ci czegokolwiek. Zostawię cię w spokoju. I chciałbym, żebyś się tym odwzajemnił.

Szlak biegł wzdłuż potoku przez resztę dnia. Przed wieczorem strumyk wpadł do większej strugi. W pobliżu tego miejsca Jason natrafił na kolejny bąbelkowiec. Nie zaoferował owocu upiornemu towarzyszowi.

Przed zachodem słońca Jason poczuł zapach morza. Był wyczerpany po długim dniu, więc zwinął się w pobliżu strumienia. Kiedy ułożył się wygodnie, uniósł głowę i spojrzał na ciemną postać.

– Trzymaj się ode mnie z dala, kiedy będę spał. Nawet nie myśl o tym, żeby przejąć kontrolę nad moimi snami. Tym razem będę gotowy, tak na wszelki wypadek. Uczciwie ostrzegam.

Oparł głowę na kurtce i próbował przygotować umysł do szczęśliwych snów. Wyobraził sobie Rachel podekscytowaną jego widokiem, zamiast opętanej i ostrzegającej go, że nie powinien wracać do Lyrianu. Powiedział sobie, że podjął słuszną decyzję, wracając tu, że może tu coś zmienić i nie umrze samotnie w lasach. Obiecał sobie, że jeśli przyśni mu się kolejny koszmar, rozpozna go i przejmie nad nim kontrolę.

* * *

Jason stał na plaży Zuma w Południowej Kalifornii. Był tu kiedyś, kilka lat temu, kiedy odwiedzał brata w długi weekend. Jednakże dzisiaj cała plaża była opustoszała, łącznie z jasnoniebieskimi stanowiskami dla ratowników, rozmieszczonymi w równych odstępach na piaszczystej przestrzeni. Niskie szare chmury przesłoniły słońce i sprawiły, że ocean wyglądał bardziej szaro, niż Jason to zapamiętał.

Helikopter nadleciał wybrzeżem, kierując się prosto do niego. Zawisł w powietrzu przy huku wirnika. Z głośników dobiegł męski głos:

– Proszę pana, to nie pana miejsce. Od wielu godzin trwa ewakuacja. Pańskie życie jest zagrożone.

Z otwartych drzwi wypadła drabinka sznurowa, a śmigłowiec opadł bliżej ziemi. Jason podbiegł; piasek spowalniał jego kroki. Drabina wisiała niemal w jego zasięgu. Jason zmrużył powieki, bo podmuchy od śmigieł ciskały mu piasek w oczy. Nagle helikopter uniósł się razem z delikatną drabinką. Jason rozpędził się ze wszystkich sił i skoczył, ale o włos rozminął się ze szczeblem.

– Bardzo nam przykro – poinformował go głos. – Jest już za późno. Musimy się teraz wznieść, bo inaczej nikt z nas nie przeżyje.

Jason spojrzał na morze i zobaczył, że horyzont wygina się w górę, systematycznie podnosząc się, kiedy niewyobrażalnie ogromna góra wody zbliżała się do brzegu. Przerażony widokiem, miał wrażenie, że wszystko w nim się załamało i rozpacz wypełniła wewnętrzną pustkę.

Odwracając się, zrozumiał, że nie ma ucieczki. Co najwyżej dotrze do parkingu. Kiedy spojrzał na morze, zobaczył, że ołowiana woda nadal się wznosi. Ta fala załamie się nie tylko nad plażą, ale i nad górami wzdłuż wybrzeża. Wątpił, czy gwałtownie unoszący się helikopter zdoła przed nią uciec.

Mimo to uciekał od nadciągającego tsunami, zadyszany brnął przez piasek. Czy miał szansę przetrwać? Wstrzymać oddech i mieć nadzieję, że jakoś uda mu się wypłynąć na powierzchnię, zanim utonie? Nie, nie poprzez mile wody. To będzie zupełnie tak, jakby spadł na niego cały ocean.

Kiedy Jason dotarł na parking, odwrócił się i spojrzał za siebie. Wielka fala była niemal przy brzegu, wyginając się tak wysoko, że jej czubek ginął wśród zachmurzonego nieba. Woda przed falą cofnęła się dramatycznie, zamieniając wybrzeże w pochyłą pustynię z mokrym piaskiem.

– Nie najgorszy sposób, żeby odejść – rozległ się chropawy głos obok Jasona.

Chłopak zerknął przez ramię i zobaczył Tarka ubranego w hawajską koszulę i sandały. Nie licząc stroju, wyglądał dokładnie tak, jak Jason się spodziewał.

– Jak się tu znalazłeś? – spytał Jason, a panika ustąpiła miejsca ciekawości.

Tark wzruszył ramionami, patrząc na wznoszącą się ścianę wody.

– Zasłużyliśmy sobie na to, wiesz? To się właśnie dzieje, kiedy odgryziesz więcej niż jesteś w stanie przełknąć.

– Możemy uciekać – powiedział Jason. – Możemy spróbować.

Tark złapał go za ramię, a dłoń miał tak zimną, że aż parzyła.

– Lepiej zaakceptować nieuniknione.

Jason szarpał się i ciągnął, ale nie mógł wyrwać się z uścisku. Po raz pierwszy zauważył, że oczy Tarka są całkiem czarne.

– Czekaj no – powiedział, kiedy nagle zrozumiał. – To jest sen. Nie jesteś naprawdę Tarkiem. A mnie tu wcale nie ma.

Tark uśmiechnął się ponuro.

– Powiedz to fali.

Jason podniósł wzrok i zobaczył, że fala załamuje się nad nim – i nad całym wybrzeżem – fala będąca ukoronowaniem wszystkich fal, opadała naprzód, wyciągając się tak daleko za Jasona i mały parking, że z trudem wyobrażał sobie miejsce, które znalazłoby się poza jej zasięgiem.

Huk był taki, jakby Jason znalazł się w strefie zero w czasie wybuchu atomowego – tak głośny, że wiedział, że nigdy więcej niczego już nie usłyszy. Potem koziołkował bezradnie wśród wzburzonej wody, która przewalała się z niezmierzoną siłą. Natychmiast stracił wszelkie poczucie kierunków i odkrył, że nie jest w stanie powstrzymać słonej wody przed wtargnięciem do nosa i ust.

Jason obudził się z krzykiem, z zaciśniętymi powiekami, zlany potem, zwinięty w kłębek. Otworzył oczy i zorientował się, że patrzy na pozbawioną twarzy czarną głowę, która znajduje się o kilka cali od jego nosa, a wtedy wrzasnął znowu i cofnął się najdalej, jak zdołał. Ciemna postać, która kucała obok niego, wstała, cofnęła się o krok i znieruchomiała.

Jason odturlał się od niej roztrzęsiony, wdzięczny za światło przedświtu, które zaczęło rozświetlać las.

– Wiedziałem, że to sen – wydyszał, próbując otrząsnąć się ze zgrozy, która go ogarnęła. Leżał na suchej ziemi. Mógł oddychać. – Był straszny i realistyczny, ale się zorientowałem. Wiedziałem, że to ty. Nie mogłem tego powstrzymać, ale wiedziałem, co jest grane.

Istota z cienia pozostała w bezruchu. Jason złapał się na tym, że doprowadza go do furii myśl, że ta pozbawiona głosu nieruchoma zjawa dostaje się do jego głowy i manipuluje jego snami. Nie cierpiał myśli, że cały dzień będzie za nim spokojnie szła, tylko po to, żeby zaatakować go mentalnie, kiedy będzie najbardziej bezbronny.

Gotując się z wściekłości, Jason wstał chwiejnie. Postać nie drgnęła. Jason przypomniał sobie, jak szybko potrafi reagować zaatakowana. Jeśli zaatakuje ją fizycznie, sam może na tym ucierpieć.

Podszedł do cienia, stanął blisko, piorunując wzrokiem pustą twarz.

– Jesteś tchórzem! – wrzasnął. – Trzymaj się z dala od moich snów! Jeśli zamierzasz mnie zabić, to skończ z tym wreszcie. Mówię poważnie. O co ci chodzi? Dlaczego tu jesteś? Żeby przynosić koszmary? Czy to tylko dodatkowa usługa?

Postać zniosła tyradę bez najmniejszego drgnienia.

– Chcesz, żebym zaczął wątpić w przyjaciół? Żebym pożałował powrotu do Lyrianu? Chcesz mnie sprowokować, żebym cię zaatakował? Jesteś szpiegiem? Wszystko to razem wzięte?

Zjawa nie zareagowała – zupełnie jakby Jasona tam nie było.

Chłopak odwrócił się zniesmaczony. Po co marnuje oddech? Zupełnie jakby skarżył się manekinowi.

Rozdarty z powodu frustracji, kopnął kamyk w stronę zarośli.

– Nie jestem pewien, do czego zmierzasz – mruknął – ale myślę, że ci się udaje osiągnąć cel.

Zarzewie buntu

Подняться наверх