Читать книгу Dawca Przysięgi 2 - Brandon Sanderson - Страница 9

Оглавление

Jeśli to ma być trwałe, chciałabym upamiętnić swojego męża i dzieci. Wzmal, najlepszy mężczyzna, o jakim mogłaby marzyć kobieta. Kmakra i Molinar, prawdziwe klejnoty mojego życia.

– Z szuflady 12-15, rubin

Fen wskazała na budynek, do którego wchodzili.

– Świątynia Shalash.

Dalinarowi przypominał większość tych, które im pokazała – duża przestrzeń z wysokim, półokrągłym sklepieniem i wielkimi piecykami. Tu żarliwcy palili tysiące glifów strażniczych w imieniu ludzi, którzy błagali Wszechmocnego o miłosierdzie i pomoc. Dym zbierał się pod kopułą, po czym wypływał przez otwory w dachu jak woda przez sito.

Jak wiele modlitw spaliliśmy, pomyślał niechętnie Dalinar, do boga, którego już nie ma? A może dostaje je ktoś inny?

Dalinar uprzejmie kiwał głową, gdy Fen opisywała starożytne pochodzenie budowli i wymieniała imiona królów i królowych, którzy zostali w niej ukoronowani. Wyjaśniła symbolikę skomplikowanego wzoru na tyłach i poprowadziła ich wzdłuż ścian bocznych, by podziwiali płaskorzeźby. Z przykrością zauważył, że kilka rzeźb nie miało twarzy. Jakim cudem burza dostała się do środka?

Kiedy skończyli, wyprowadziła ich na zewnątrz, gdzie czekały palankiny. Navani trąciła Dalinara.

– O co chodzi? – spytał cicho.

– Przestań się krzywić.

– Nie krzywię się.

– Jesteś znudzony.

– Ja się nie... krzywię.

Uniosła brew.

– Sześć świątyń? Miasto zostało zrujnowane, a my oglądamy świątynie.

Przed nimi Fen i jej małżonek weszli do palankinu. Na razie przez całą wycieczkę Kmakl jedynie stał za Fen i – kiedy uważał, że powiedziała coś szczególnie ważnego – kiwał na jej skryby, by zapisały to w oficjalnych kronikach.

Kmakl nie nosił miecza. W Alethkarze sugerowałoby to, że mężczyzna – a już z pewnością ktoś o jego pozycji – jest Odpryskowym, ale tu sytuacja wyglądała inaczej. Thaylenah miało jedynie pięć Ostrzy – i trzy Pancerze – a wszystkie należały do starożytnych rodów, które przysięgały bronić tronu. Może Fen mogłaby mu pokazać te Odpryski?

– Krzywisz się... – powiedziała Navani.

– Tego się po mnie spodziewają.

Dalinar skinął w stronę thayleńskich oficerów i skryb. Z przodu jedna grupka żołnierzy przyglądała mu się ze szczególnym zainteresowaniem. Może prawdziwym celem wycieczki było umożliwienie tym jasnookim, by przyjrzeli się jemu.

Palankin, który dzielił z Navani, pachniał kwiatami skałopąków.

– Przejście od świątyni do świątyni – wyjaśniła cicho kobieta, gdy tragarze podnieśli palankin – to w Thaylen tradycja. Odwiedzenie wszystkich dziesięciu pozwala zobaczyć cały Królewski Okręg, jest również niezbyt subtelnym podkreśleniem vorińskiej pobożności władców. W przeszłości mieli problemy z kościołem.

– Dobrze ich rozumiem. Jak myślisz, gdybym wyjaśnił, że też jestem heretykiem, dałaby sobie spokój z całą tą wielką pompą?

Navani pochyliła się i położyła swobodną dłoń na jego kolanie.

– Mój drogi, jeśli coś takiego cię drażni, mogliśmy wysłać dyplomatę.

– Jestem dyplomatą.

– Dalinarze...

– To jest teraz moim obowiązkiem, Navani. Muszę wypełniać swoje obowiązki. W przeszłości za każdym razem, kiedy je ignorowałem, działo się coś koszmarnego. – Wziął ją za rękę. – Narzekam, bo przy tobie nie muszę się pilnować. Postaram się jak najmniej krzywić. Obiecuję.

Kiedy tragarze sprawnie wnosili ich po schodach, Dalinar wyglądał przez okno palankinu. Górna część miasta nieźle zniosła burzę, gdyż wiele budynków było z grubego kamienia. Mimo wszystko niektóre popękały, zawaliło się też kilka dachów. Palankin mijał właśnie przewróconą rzeźbę, która złamała się w kostkach i spadła z półki w stronę Wysokich Okręgów.

W żadnym z miast, z których otrzymałem raporty, sytuacja nie jest tak poważna, pomyślał. Niespotykana skala zniszczeń. Czy chodzi tylko o dużo drewna i brak czegokolwiek, co mogłoby osłabić siłę burzy? A może coś jeszcze? Niektóre doniesienia na temat Wiecznej Burzy wspominały o braku wiatru i jedynie błyskawicach. Inne, co dezorientujące, wspominały o braku deszczu i jedynie o płonących węgielkach. Wieczna Burza miała wiele odmian, nawet w czasie jednego przejścia.

– Fen pewnie czuje się spokojniejsza, gdy może robić coś, do czego jest przyzwyczajona – powiedziała mu cicho Navani, kiedy dotarli do następnego postoju i tragarze postawili palankin na ziemi. – Ta wycieczka jest wspomnieniem dni, zanim miasto tak bardzo ucierpiało.

Pokiwał głową. Z taką świadomością łatwiej mu było znieść myśl o kolejnej świątyni.

Na zewnątrz Fen wysiadała właśnie z palankinu.

– Świątynia Battah, jedna z najstarszych w mieście. Ale oczywiście największe wrażenie robi Podobizna Paraleta, wspaniała rzeźba, która... – Urwała, a Dalinar podążył za jej spojrzeniem w stronę kamiennych stóp pobliskiego pomnika. – Och, racja.

– Zobaczmy świątynię – zaproponował Dalinar. – Powiedziałaś, że jest jedną z najstarszych. Które są starsze?

– Tylko świątynia Ishiego. Ale tam nie zostaniemy długo, tutaj też nie.

– Naprawdę? – Dalinar zauważył, że nad tym dachem nie wznosi się modlitewny dym. – Czy konstrukcja została uszkodzona?

– Konstrukcja? Nie, nie konstrukcja.

Para zmęczonych żarliwców wyszła ze środka i ruszyła w dół schodów, ich szaty plamiła krew. Dalinar spojrzał na Fen.

– Czy pozwolisz, że wejdę na górę?

– Jeśli chcesz.

Kiedy Dalinar wspinał się z Navani po schodach, poczuł woń niesioną przez wiatr. Zapach krwi, który przypominał mu pole bitwy. Widok za drzwiami świątyni również był znajomy. Marmurową posadzkę niemal całkowicie zasłaniały setki rannych na prostych siennikach, a między nimi wyrastały bólospreny jak pomarańczowe ręce ze ścięgien.

Fen stanęła za nimi w wejściu.

– Musieliśmy improwizować po tym, jak nasze tradycyjne szpitale całkiem się zapełniły.

– Tak wielu? – Navani uniosła bezpieczną dłoń do ust. – Nie można odesłać niektórych do domów i rodzin, by tam zdrowieli?

Dalinar wyczytał odpowiedź w samych rannych. Niektórzy czekali na śmierć – cierpieli z powodu krwotoków wewnętrznych albo rozległych zakażeń, a po ich skórze pełzały malutkie czerwone zgniłospreny. Inni nie mieli już domów, o czym świadczyły całe rodziny kulące się wokół rannej matki, ojca czy dziecka.

Na burze... Dalinar czuł się niemal zawstydzony tym, jak dobrze jego ludzie znieśli Wieczną Burzę. Kiedy odwrócił się, by odejść, prawie wpadł na Taravangiana tkwiącego w drzwiach jak duch. Kruchy, starzejący się monarcha, otulony miękkimi szatami, otwarcie płakał na widok ludzi w świątyni.

– Proszę. Proszę. Moi chirurdzy są w Vedenarze, to krótka podróż przez Bramy Przysięgi. Pozwól, że ich sprowadzę. Pozwól mi złagodzić to cierpienie.

Fen zacisnęła wargi. Zgodziła się na spotkanie, co jednak nie czyniło jej częścią zaproponowanej przez Dalinara koalicji. Ale co mogła powiedzieć na takie błaganie?

– Docenimy twoją pomoc.

Dalinar stłumił uśmiech. Ustąpiła o krok, pozwalając im uruchomić Bramę Przysięgi. To był kolejny krok. Taravangianie, jesteś prawdziwym klejnotem, pomyślał.

– Użycz mi skryby i łączotrzciny – powiedział Taravangian. – Natychmiast wyślę swoją Świetlistą po pomoc.

Fen wydała konieczne rozkazy, a jej małżonek skinął, by zapisano jej słowa. Kiedy ruszyli w stronę palankinów, Taravangian pozostał na schodach i patrzył na miasto.

– Wasza Wysokość? – Dalinar zatrzymał się obok niego.

– Widzę tu swój dom, oświecony. – Taravangian wsparł się drżącą dłonią o ścianę świątyni. – Mrugam załzawionymi oczyma i widzę Kharbranth zniszczony w wojnie. I pytam siebie: „Co muszę zrobić, by ich ochronić?”.

– Ochronimy ich, Taravangianie. Przysięgam.

– Tak... Tak, wierzę ci, Czarny Cierniu. – Starzec odetchnął głęboko i można było odnieść wrażenie, że skulił się jeszcze bardziej. – Sądzę... sądzę, że pozostanę tutaj i zaczekam na chirurgów. Proszę, ruszajcie dalej.

Taravangian usiadł na schodach, gdy pozostali odchodzili. Dotarłszy do palankinu, Dalinar podniósł wzrok i zobaczył, że stary mężczyzna siedzi tam ze splecionymi dłońmi i zwieszoną głową, niemal jak ktoś klęczący przed spaleniem modlitwy.

Fen zatrzymała się obok Dalinara. Białe loki jej brwi kołysały się na wietrze.

– Kryje się w nim o wiele więcej, niż sądzą ludzie, nawet po wypadku. Często to powtarzałam.

Dalinar przytaknął.

– Ale – mówiła dalej Fen – on zachowuje się, jakby to miasto było cmentarzem. Tak nie jest. Odbudujemy się z kamienia. Moi inżynierowie planują wybudowanie murów przed każdym okręgiem. Znów staniemy na nogi. Musimy tylko przegonić tę burzę. Tak naprawdę sparaliżowała nas nagła utrata siły roboczej. Nasi parshmeni...

– Moje armie mogłyby pomóc z usuwaniem gruzów, przenoszeniem kamieni i odbudową. Wystarczy, że się zgodzisz, a będziesz miała do dyspozycji tysiące chętnych rąk.

Fen nie odpowiedziała, choć Dalinar usłyszał szepty młodych żołnierzy i doradców czekających przy palankinach. Przyjrzał im się, a szczególną uwagę skupił na jednym. Młodzieniec był wysoki jak na Thaylena, miał niebieskie oczy i starannie zaczesane do tyłu brwi. Jego elegancki mundur był, rzecz jasna, skrojony w thayleńskim stylu, z krótką, dopasowaną kurtką zapinaną na piersi.

To musi być jej syn, pomyślał Dalinar, wpatrując się w rysy młodzieńca. Zgodnie z thayleńską tradycją był jedynie kolejnym oficerem, a nie następcą tronu. W tym królestwie władza monarchy nie była dziedziczna.

Nawet jeśli ten młody mężczyzna nie był następcą tronu, i tak się liczył. Wyszeptał coś szyderczo, a pozostali kiwali głowami, mamrotali i piorunowali Dalinara wzrokiem.

Navani trąciła go łokciem i spojrzała nań pytająco.

„Później”, przekazał samym ruchem warg i odwrócił się do królowej Fen.

– Jak się domyślam, świątynia Ishiego również jest pełna rannych?

– Owszem. Może moglibyśmy ją ominąć.

– Chętnie zobaczyłbym niższe okręgi miasta – zaproponował Dalinar. – Może wielki bazar, o którym tak wiele słyszałem?

Navani skrzywiła się, a Fen zesztywniała.

– Czyli... on był obok doków, tak?

Dalinar spojrzał na pokrytą gruzami równinę pod miastem. Zakładał, że bazar znajdował się w centralnej dzielnicy miasta, czyli Starożytnym Okręgu. Najwyraźniej powinien jednak uważniej przyglądać się tym mapom.

– Na dziedzińcu Talenelata kazałam przygotować poczęstunek – powiedziała Fen. – Miał to być nasz ostatni postój. Udamy się tam od razu?

Dalinar przytaknął i znów weszli do palankinów. Wewnątrz pochylił się i odezwał cicho do Navani.

– Władza królowej Fen nie jest absolutna.

– Nawet twój brat nie miał absolutnej władzy.

– Ale sytuacja thayleńskiego monarchy jest jeszcze gorsza. W końcu rady kupców i oficerów marynarki wybierają nowego władcę. Mają wielkie wpływy w mieście.

– Tak. Do czego zmierzasz?

– To znaczy, że ona samodzielnie nie może przystać na moje propozycje. Nie może się zgodzić na pomoc wojskową, dopóki niektórzy w mieście uważają, że interesuje mnie dominacja.

W podłokietniku znalazł orzechy i zaczął je pogryzać.

– Nie mamy czasu na powolne ocieplanie stosunków. – Navani gestem poprosiła go o orzeszki. – Istnieje szansa, że Teshav ma w mieście rodzinę, na której wsparcie mogłaby liczyć.

– Spróbować zawsze możemy. Albo... chyba mam pomysł.

– Czy wiąże się z pobiciem kogoś?

Pokiwał głową. Na co kobieta tylko westchnęła.

– Oni czekają na przedstawienie – stwierdził Dalinar. – Chcą zobaczyć, co zrobi Czarny Cierń. Królowa Fen... w wizjach była taka sama. Nie otworzyła się do chwili, gdy pokazałem jej swoje prawdziwe oblicze.

– Twoje prawdziwe oblicze nie musi należeć do zabójcy, Dalinarze.

– Spróbuję nikogo nie zabić. Oni potrzebują lekcji. Pokazu.

Lekcja. Pokaz.

Te słowa utkwiły w jego umyśle i odkrył, że sięga przez wspomnienia w stronę czegoś wciąż niejasnego, nieokreślonego. Coś... coś związanego ze Szczeliną i... z Sadeasem?

Wspomnienie uciekło, ukryło się tuż pod powierzchnią jego świadomości. Podświadomość cofała się przed nim, a on wzdrygnął się, jakby został spoliczkowany.

W tamtym kierunku... w tamtym kierunku leżał ból.

– Dalinarze? Niewykluczone, że masz rację. Być może, kiedy ludzie widzą cię spokojnego i uprzejmego, wcale nie jest to korzystne dla tego, co chcemy przekazać.

– Co oznacza kolejne ponure grymasy?

Westchnęła.

– Kolejne ponure grymasy.

Uśmiechnął się szeroko.

– Albo szeroki uśmiech – dodała. – W twoim wykonaniu robi czasem jeszcze bardziej niepokojące wrażenie.

Dziedziniec Talenelata był dużym kamiennym placem poświęconym Kamiennemu Ścięgnu, Heroldowi Żołnierzy. Do samej świątyni prowadziły schody, ale nie udało im się zajrzeć do środka, bo główne wejście się zawaliło. Tkwił w nim duży prostokątny blok kamienia, który niegdyś stanowił zwieńczenie wejścia.

Zewnętrzne ściany pokrywały piękne płaskorzeźby przedstawiające Herolda Talenelata samotnie stawiającego czoło fali Pustkowców. Niestety rzeźby popękały w setkach miejsc. Duże czarne osmalenie na szczycie muru wskazywało na miejsce, gdzie dziwna Wieczna Burza uderzyła w budynek.

Żadna z pozostałych świątyń nie ucierpiała tak bardzo. Zupełnie jakby Odium darzył ją szczególną niechęcią.

Talenelat, pomyślał Dalinar. Ten, którego porzucili. Ten, którego zgubiłem.

– Muszę się zająć pewnymi sprawami – powiedziała Fen. – Handel z miastem jest poważnie utrudniony, nie mam więc do zaproponowania zbyt wiele żywności. Trochę orzechów i owoców, solone ryby. Przygotowaliśmy je dla was. Wrócę później, żebyśmy mogli się naradzić. Tymczasem moja świta zatroszczy się o wasze potrzeby.

– Dziękuję – odpowiedział Dalinar.

Oboje wiedzieli, że celowo każe mu czekać. Nie potrwa to długo, może pół godziny. Nie dość długo, by mógł to uznać za obelgę, ale wystarczająco, by udowodnić, że mimo jego potęgi władza w tym miejscu wciąż należy do niej.

Choć chciał spędzić trochę czasu z jej poddanymi, irytowały go te wybiegi. Fen i jej małżonek odeszli, pozwalając pozostałym spożyć posiłek.

Dalinar jednak postanowił wywołać bójkę.

Syn Fen się nada. Wydawał się najbardziej krytyczny spośród tych, którzy wygłaszali komentarze. Nie chcę robić wrażenia agresora, pomyślał Dalinar, stając w pobliżu młodzieńca. I muszę udawać, że nie domyśliłem się, kim on jest.

Navani podeszła bliżej.

– Świątynie były ładne. Ale tobie chyba się nie podobały, prawda? Chciałeś zobaczyć coś o bardziej militarnym charakterze.

Doskonałe zagajenie.

– Masz rację. Ty tutaj, kapitanie. Nie lubię zwlekać. Pokaż mi mury miasta. To coś, co naprawdę mnie interesuje.

– Mówisz poważnie? – spytał syn Fen po alethyjsku z mocnym thayleńskim akcentem.

– Zawsze. A co? Czy wasza armia jest w tak kiepskim stanie, że wstydzisz się mi je pokazać?

– Nie pozwolę wrogiemu generałowi przyglądać się naszym umocnieniom.

– Nie jestem twoim wrogiem, synu.

– Nie jestem twoim synem, tyranie.

Dalinar bardzo się postarał robić wrażenie zrezygnowanego.

– Przez cały ten dzień chodziłeś za mną jak cień, żołnierzu, wypowiadając słowa, których starałem się nie słyszeć. Znajdujesz się blisko granicy, a jeśli ją przekroczysz, nastąpi reakcja.

Młodzieniec zawahał się, okazując nieco panowania nad sobą. Rozważył, w co się pakuje, i uznał, że ryzyko jest tego warte. Jeśli upokorzy Czarnego Ciernia, może ocali swoje miasto – a w każdym razie tak to postrzegał.

– Żałuję jedynie – warknął mężczyzna – że nie mówiłem dość głośno, byś słyszał obelgi, despoto.

Dalinar westchnął głęboko i zaczął rozpinać płaszcz, aż pozostał tylko w dopasowanej koszuli.

– Żadnych Odprysków – stwierdził młodzieniec. – Miecze.

– Jak sobie życzysz.

Syn Fen nie miał Odprysków, choć gdyby Dalinar nalegał, mógłby je wypożyczyć. Dalinar jednak wolał tę wersję.

Młody mężczyzna zamaskował nerwowość, rozkazując jednemu z adiutantów, by kamieniem narysował krąg na ziemi. Do Dalinara podszedł Rial z innymi strażnikami, za ich plecami falowały nerwowo niecierpliwospreny. Dalinar gestem kazał im się cofnąć.

– Nie zrób mu krzywdy – szepnęła Navani. Zawahała się. – Ale też nie przegraj.

– Nie zrobię mu krzywdy. – Dalinar podał jej swój płaszcz. – Ale tego drugiego nie mogę obiecać.

Nie rozumiała – ale to oczywiste. Nie mógł tak po prostu pobić tego mężczyzny. W ten sposób udowodniłby jedynie wszystkim zgromadzonym, że jest tyranem.

Podszedł do kręgu i obszedł go dookoła, by zapamiętać, ile kroków może zrobić, zanim go opuści.

– Zaproponowałem miecze. – Młodzieniec trzymał broń w ręku. – Gdzie jest twój?

– Zrobimy to ze zmianą przewagi. Trzy minuty – stwierdził Dalinar. – Do pierwszej krwi. Możesz zaczynać.

Młody mężczyzna znieruchomiał. Zmiana przewagi. Miałby trzy minuty uzbrojony przeciwko nieuzbrojonemu Dalinarowi. Gdyby Dalinar przez ten czas nie odniósł ran i nie opuścił kręgu, miałby trzy minuty z mieczem przeciwko nieuzbrojonemu synowi Fen.

Była to absurdalna nierównowaga sił, którą zwykle widywało się jedynie w czasie ćwiczeń, gdy żołnierze uczyli się, co robić, gdyby musieli bezbronni stawić czoło uzbrojonemu wrogowi. A w takich sytuacjach nigdy nie używano prawdziwej broni.

– Ja... – Młodzieniec się zawahał. – Wezmę nóż.

– Nie trzeba. Miecz może być.

Syn Fen gapił się na Dalinara. Pieśni i opowieści opiewały bohaterskich nieuzbrojonych mężczyzn stawiających opór wielu uzbrojonym przeciwnikom, ale w rzeczywistości już walka z jednym uzbrojonym wrogiem była niewiarygodnie trudna.

Młodzieniec wzruszył ramionami.

– Choć bardzo chciałbym być znany jako ten, który pokonał Czarnego Ciernia w równej walce, zgodzę się i na takie niesprawiedliwe warunki. Ale niech twoi ludzie złożą przysięgę, że jeśli sytuacja obróci się na twoją niekorzyść, nie zostanę uznany za zabójcę. Ty sam wybrałeś te warunki.

– Zrobione.

Dalinar spojrzał na Riala i pozostałych, którzy zasalutowali i wypowiedzieli słowa przysięgi.

Sędziować miała thayleńska skryba. Odliczyła czas do rozpoczęcia, a młodzieniec natychmiast rzucił się na Dalinara, zadając zdecydowany cios. Dobrze. Ktoś, kto zgodził się na takie warunki walki, nie powinien się wahać.

Dalinar uchylił się i przyjął pozycję zapaśniczą, choć nie zamierzał zbliżyć się na tyle, by próbować zwarcia. Kiedy skryba odliczała czas, Dalinar unikał kolejnych ataków, kręcąc się w pobliżu granicy kręgu i pilnując, by jej nie przekroczyć.

Choć syn Fen był agresywny, cechowała go pewna wrodzona ostrożność. Młodzieniec pewnie mógłby wypchnąć Dalinara na zewnątrz, ale miast tego ciągle go sprawdzał. Znów zaatakował, a Dalinar uskoczył przed ciosem.

Młodzieniec robił się coraz bardziej zaniepokojony i sfrustrowany. Może gdyby było pochmurno, dostrzegłby słaby blask Burzowego Światła, które trzymał w sobie Dalinar.

Gdy odliczanie zbliżało się do końca, mężczyzna atakował coraz bardziej gorączkowo. Wiedział, co go czeka. Trzy minuty samotnie w kręgu, bez broni przeciwko uzbrojonemu Czarnemu Cierniowi. Ataki z ostrożnych stały się zdecydowane, a później desperackie.

Dobrze, pomyślał Dalinar. Właśnie teraz...

Odliczanie doszło do dziesięciu. Młodzieniec zaatakował go rozpaczliwie po raz ostatni, ze wszystkich sił.

Dalinar wstał, rozluźnił się i wyciągnął ręce na boki, by widzowie widzieli, że wcale nie zamierza się uchylić. A później zrobił krok do przodu.

Miecz trafił go prosto w pierś, na lewo od serca. Dalinar chrząknął z bólu, ale przyjął miecz w taki sposób, że nie trafił w kręgosłup.

Krew wypełniła jego płuco, a Burzowe Światło natychmiast zaczęło go uzdrawiać. Młodzieniec wydawał się przerażony, jakby – wbrew wszystkiemu – nie spodziewał się zadać takiego ciosu ani go wcale nie chciał.

Ból zniknął. Dalinar kaszlnął, splunął na bok krwią, po czym wziął młodzieńca za rękę i wepchnął miecz głębiej w pierś.

Syn Fen wypuścił rękojeść i cofnął się z wybałuszonymi oczyma.

– To było dobre pchnięcie. – Głos Dalinara zabrzmiał słabo i nierówno. – Widziałem, że pod koniec byłeś bardzo zaniepokojony. Inni mogliby pozwolić, by ucierpiała na tym ich postawa.

Syn królowej padł na kolana. Podniósł wzrok, gdy Dalinar podszedł bliżej i stanął nad nim. Krew sączyła się wokół rany, plamiąc jego koszulę, aż Burzowe Światło w końcu uleczyło zewnętrzne rany. Dalinar wciągnął go tyle, że emanował blaskiem nawet w świetle dnia.

Na dziedzińcu zapanowała cisza. Przerażone skryby zasłaniały usta. Żołnierze unosili dłonie do rękojeści, a wokół nich pękały żółte trójkąty wstrząsosprenów.

Navani zaplotła ręce na piersi i uśmiechnęła się do niego przebiegle.

Dalinar wziął miecz za rękojeść i wyjął go z piersi. Burzowe Światło natychmiast uzdrowiło ranę.

Młodzieniec miał dość odwagi, by się podnieść i wydukać:

– Twoja kolej, Czarny Cierniu. Jestem gotów.

– Nie, zraniłeś mnie.

– Pozwoliłeś mi.

Dalinar zdjął koszulę i rzucił ją mężczyźnie.

– Oddaj mi swoją koszulę, a rachunki będą wyrównane.

Młodzieniec złapał zakrwawioną koszulę i spojrzał oszołomiony na Dalinara.

– Nie chcę twojego życia, synu. Nie chcę waszego miasta ani waszego królestwa. Gdybym chciał podbić Thaylenah, nie przyszedłbym z uśmiechem i obietnicami pokoju. Chyba znacie moją reputację.

Odwrócił się do wpatrzonych w niego oficerów, jasnookich i skryby. Osiągnął cel. Wzbudził w nich podziw i strach. Miał ich w garści.

I dlatego wstrząsnęło nim, gdy nagle poczuł, że wypełnia go czyste niezadowolenie. Z jakiegoś powodu te przerażone twarze uderzyły go mocniej niż miecz.

Zły i zawstydzony z powodu, którego wciąż nie rozumiał, odwrócił się i ruszył po schodach w stronę świątyni. Machnął ręką, kiedy Navani podeszła, by z nim porozmawiać.

Samotność. Potrzebował chwili samotności. Dotarł do świątyni, odwrócił się i usiadł na schodach, oparty plecami o kamienny blok, który zasłaniał wejście. Ojciec Burz dudnił w głębi jego umysłu. A za tym dźwiękiem było...

Niezadowolenie. Co osiągnął? Powiedział, że nie chce podbić tych ludzi, ale o czym świadczyły jego czyny? Jestem silniejszy od was, mówiły. Nie muszę z wami walczyć. Mógłbym was bez wysiłku zmiażdżyć.

Czy tak powinni się czuć ludzie, kiedy Świetliści Rycerze przybywali do ich miasta?

Dalinar czuł mdłości. W życiu wiele razy korzystał z tej metody – w młodości tak właśnie zwerbował Teleba, później siłą przekonał Elhokara, że nie próbuje go zabić, a niedawno zmusił Kadasha, by walczył z nim na sali ćwiczeń.

Poniżej ludzie zebrali się wokół syna Fen i rozmawiali z ożywieniem. Młody mężczyzna masował pierś, jakby to on został trafiony.

W głębi umysłu Dalinar ciągle słyszał ten pełen nacisku głos. Ten, który słyszał od początku wizji.

„Zjednocz ich”.

– Próbuję – szepnął Dalinar.

Dlaczego nigdy nie udało mu się nikogo przekonać bez walki? Dlaczego nie mógł zmusić ludzi, by go wysłuchali, o ile wcześniej nie pobił ich aż do krwi – albo wręcz przeciwnie: nie zaszokował ich swoimi ranami?

Westchnął, odchylił się do tyłu i oparł głowę o kamienie zniszczonej świątyni.

Zjednocz nas. Prosimy.

To był... inny głos. Setki nakładające się na siebie, wypowiadające to samo błaganie, tak cicho, że ledwie je słyszał. Zamknął oczy, próbując odnaleźć źródło tych głosów.

Kamień? Tak, wyczuwał odłamki kamienia, które cierpiały. Wzdrygnął się. Słyszał spreny świątyni. Te mury przez stulecia istniały jako jedność. Teraz kawałki – popękane i zniszczone – cierpiały. Wciąż postrzegały się jako piękne płaskorzeźby, nie zniszczoną fasadę z rozrzuconymi wokół odłamkami. Pragnęły znów być nietkniętą jednością.

Spreny świątyni krzyczały wieloma głosami, jak ludzie płaczący nad rannymi i zabitymi na polu bitwy.

Na burze. Czy wszystko, co sobie wyobrażam, musi się wiązać ze zniszczeniem? Umieraniem, rannymi, dymem w powietrzu i krwią na kamieniu?

Ciepło w jego wnętrzu powiedziało mu, że nie.

Wstał i odwrócił się, pełen Burzowego Światła, i podniósł przewrócony blok, który zasłaniał wejście. Wytężając siły, przesuwał kamień, aż mógł się pod niego wślizgnąć – przykucnąwszy – i naprzeć ramionami.

Odetchnął głęboko i popchnął w górę. Kamień tarł o kamień, kiedy unosił blok w stronę szczytu wejścia. Uniósł go na odpowiednią wysokość i przeniósł dłonie nad głowę. Krzyknął i napinając jednocześnie nogi, grzbiet i ramiona, ze wszystkich sił popchnął blok w górę. Burzowe Światło szalało w jego wnętrzu, jego stawy pękały – i od razu się uzdrawiały – gdy cal po calu przesuwał nadproże na swoje miejsce nad wejściem.

Czuł, że świątynia zachęca go do dalszego wysiłku. Tak bardzo pragnęła być znów cała. Dalinar wciągnął więcej Burzowego Światła, ile tylko mógł, opróżniając wszystkie klejnoty.

Jego twarz zalewał pot, ale w końcu udało mu się umieścić blok na miejscu, które wydawało się właściwe. Moc spłynęła z jego ramion i zaczęła wypełniać kamienie.

Płaskorzeźby połączyły się z trzaskiem.

Kamienne nadproże uniosło się z jego rąk i osiadło na swoim miejscu. Światło wypełniło pęknięcia w kamieniu i spoiło je ze sobą, a wokół głowy Dalinara pojawiły się chwałospreny.

Kiedy blask się rozproszył, frontowa ściana majestatycznej świątyni – w tym wejście i popękane płaskorzeźby – znów stała się całością. Dalinar stał przed nią, bez koszuli i zlany potem, i czuł się o dwadzieścia lat młodszy.

Nie, mężczyzna, którym był przed dwudziestu laty, nigdy by tego nie dokonał.

Kowal Więzi.

Ktoś położył dłoń na jego ramieniu. Miękkie palce Navani.

– Dalinarze... co ty zrobiłeś?

– Słuchałem.

Moc służyła do czegoś więcej niż tylko niszczenia. Ignorowaliśmy to, pomyślał. Ignorowaliśmy odpowiedzi, które mieliśmy przed sobą.

Obejrzał się przez ramię na tłum wspinający się po schodach i zbierający wokół.

Dalinar zwrócił się do skryby.

– Ty. To ty pisałaś do Urithiru i posłałaś po chirurgów Taravangiana?

– T-tak, oświecony.

– Napisz znowu. Poślij po mojego syna Renarina.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dawca Przysięgi 2

Подняться наверх