Читать книгу Trzy sekundy (wydanie filmowe) - Börge Hellström - Страница 12
ОглавлениеSŁUCHAŁ ŚPIEWU PTAKÓW o zwykłej porze, gdy późnym popołudniem ciepłe powietrze napływające znad Atlantyku ustępuje miejsca kolejnemu chłodnemu wieczorowi. To właśnie tę porę dnia lubił najbardziej. Zrobił już to, co miał do zrobienia, ale wcale nie czuł się zmęczony. Ma jeszcze kilka godzin, zanim pójdzie spać, zanim ułoży się w wąskim hotelowym łóżku i spróbuje zasnąć w pokoju, w którym nadal był samotny.
Erik Wilson wystawił twarz na ciepłe podmuchy wiatru, przymknął na chwilę oczy, żeby nie oślepił go silny blask reflektorów zalewających całą okolicę zbyt jaskrawym światłem. Odchylił się i zaczął ostrożnie sikać na potężne słupy, przez które i tak już wysokie druciane ogrodzenie wydawało się jeszcze wyższe. Z trudem zapanował nad dziwnym uczuciem, jakby ogrodzenie na niego upadało.
Z odległości około dwustu metrów dobiegły go głosy ludzi, którzy przechodzili wielkim wyasfaltowanym placem zalanym światłem reflektorów.
Sześciu ubranych na czarno mężczyzn przed chronionym obiektem i obok niego, z tyłu – siódmy.
Czarny samochód powoli jechał za nimi.
Wilson z zaciekawieniem obserwował każdy ich krok.
Transport obiektów chronionych. Transport na otwartej przestrzeni.
Nagle rozległ się zupełnie inny dźwięk. Tak, ktoś użył broni. Ktoś wymierzył i strzelił precyzyjnie w grupę idących ludzi. Wilson stał nieruchomo i ujrzał, jak dwaj ubrani na czarno mężczyźni znajdujący się najbliżej chronionego obiektu rzucają się na niego i przewracają na ziemię. Czterech pozostałych odwraca się i spogląda w kierunku, z którego rozległ się strzał.
Zrobili to samo co Wilson, to znaczy starali się zidentyfikować broń, nasłuchując.
Kałasznikow.
Strzał oddano z pasażu między dwoma niskimi domami, czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów od tego miejsca.
Ptaki, śpiewające jeszcze przed chwilą, odleciały. Nawet ciepły wiatr, który niedługo zrobi się zimny, też gdzieś znikł.
Wilson stał w miejscu, obserwował przez ogrodzenie każdy ruch i wsłuchiwał się w ciszę. Ubrani na czarno mężczyźni odpowiedzieli ogniem, samochód znacznie przyspieszył i zatrzymał się obok chronionego obiektu, odgradzając go od linii strzału. Ktoś nadal strzelał z obu niskich domów. Po nie więcej niż dwóch sekundach chroniony obiekt znalazł się na tylnym siedzeniu pojazdu, który zaraz potem znikł w ciemnościach.
– Dobrze.
Głos z góry.
– Na dzisiaj wystarczy.
Głośniki były zamocowane tuż pod wielkimi reflektorami. Mężczyzna, który tego wieczoru udawał prezydenta, przeżył. Wilson przeciągnął się i zaczął nasłuchiwać… Tak, ptaki wróciły. Dziwne miejsce. Po raz trzeci przyjechał do FLETC, Federal Law Enforcement Training Center, na południu stanu Georgia. Była tu baza wojskowa należąca do państwa, centrum szkoleniowe dla amerykańskich jednostek policyjnych, takich jak DEA, ATF, US Marshals, Border Patrol i ta, która przed chwilą po raz kolejny uratowała naród przed nieszczęściem – Secret Service. Był pewien, że to oni; spojrzał na rozświetlony asfalt, tak, to ich samochód, ich ekipa, często trenują o tej porze dnia.
Wilson szedł wzdłuż ogrodzenia, gdzie przebiegała linia oddzielająca go od innej rzeczywistości. Oddychanie nie sprawiało mu trudności, tutejsza pogoda zawsze mu odpowiadała. Było tu jaśniej i o wiele cieplej niż w Sztokholmie, gdzie ciągle czeka się na lato, które i tak nigdy nie nadchodzi.
Hotel wyglądał jak wszystkie inne. Wilson przeszedł obok lobby, kierując się w stronę drogiej, nudnej restauracji. Zmienił jednak zamiar i poszedł do wind, wjechał na dwunaste piętro budynku, który na kilka dni, tygodni albo miesięcy stawał się wspólnym domem wszystkich uczestników kursu.
Pokój był duszny i zbyt gorący. Otworzył okno wychodzące na wielki plac treningowy i przez chwilę przyglądał się grze świateł. Włączył telewizor i przerzucił kilka kanałów, ale wszystkie i tak nadawały ten sam program. Zostawi jeden z nich do czasu, aż położy się spać, bo tylko w taki sposób ten pokój może nabrać życia.
Był dziwnie niespokojny.
Niepokój wypełniał go stopniowo od żołądka aż do stóp. Wstał z łóżka, przeciągnął się, podszedł do biurka. Na jasnym blacie leżało pięć telefonów komórkowych ułożonych w odstępie kilku centymetrów od siebie. Pięć identycznych aparatów między lampką z jasnym abażurem a podkładką z ciemnej skóry.
Po kolei sięgał po każdy z nich, sprawdzając, czy są jakieś wiadomości albo nieodebrane rozmowy. Na cztery pierwsze nikt nie dzwonił, nikt nie wysłał mu SMS-a. Za to na piątym widać było aż osiem nieodebranych połączeń.
Wszystkie z tego samego numeru.
Tak to sobie wymyślił. Rozmowy łączone na ten telefon tylko z tamtego numeru. I rozmowy łączone z tego telefonu tylko na tamten numer.
Dwie niezarejestrowane karty, z każdej można się dodzwonić wyłącznie na drugą. To na wypadek gdyby ktoś kiedyś coś sprawdzał, gdyby ktoś wszedł w posiadanie ich telefonów. Żadnych nazwisk, jedynie dwie komórki, każda odbiera połączenia od jednego nieznanego abonenta i z każdej można się dodzwonić też tylko do jednego, nieznanego abonenta. Nie można ich namierzyć. Nigdzie.
Wilson spojrzał na cztery aparaty leżące na stole. Wszystkie dobrane w ten sam sposób co ten, który trzyma w ręce. Z każdego dzwoni się do jednego nieznanego abonenta, do każdego może się dodzwonić wyłącznie jeden nieznany abonent.
Osiem nieodebranych rozmów.
Trzymał w dłoni telefon należący do Pauli.
Zaczął liczyć, jak duża jest różnica czasowa. W Szwecji minęła już północ. Wybrał numer. Usłyszał głos Pauli:
– Musimy się spotkać. Na piątce. Dokładnie za godzinę.
Piątka. Vulcanusgatan 15 i Sankt Eriksplan 17.
– To niemożliwe.
– Musimy.
– To niemożliwe. Jestem za granicą.
Ciężki oddech. Tuż przy uchu. Kilka tysięcy kilometrów stąd.
– No to mamy cholerny problem, Erik. Za dwanaście godzin będzie duża dostawa.
– Przerwij akcję.
– Za późno. Piętnastu polskich kurierów jest już w drodze.
Wilson usiadł na krawędzi łóżka, w tym samym miejscu co poprzednio. Zwinął trochę narzutę.
Duża dostawa.
Pauli udało się wejść głęboko w strukturę gangu. Głębiej niż komukolwiek innemu.
– W takim razie znikaj. Natychmiast.
– Wiesz, że tak się nie robi. Wiesz, że muszę to jeszcze ciągnąć. Albo kula w łeb.
– Powtarzam: wycofaj się. Nie dasz rady, bo nie będę mógł cię ochraniać. Znikaj, do cholery.
Kiedy ktoś odkłada słuchawkę w trakcie rozmowy, zapada nieprzyjemna cisza. Wilson nie lubił takiej elektronicznej pustki, gdy ta druga osoba decyduje, kiedy połączenie ma się skończyć.
Znowu podszedł do okna i zaczął czegoś szukać wzrokiem w silnym świetle, które sprawiało, że wielki plac treningowy się kurczył, prawie tonął w bieli.
Głos Pauli brzmiał jak głos człowieka mówiącego z wysiłkiem, pod wpływem strachu, przymuszonego do tego.
Wilson nadal trzymał telefon w ręce. Spojrzał na niego i słyszał ciszę, która się z niego wydobywała.
Nie był w stanie pomóc Pauli.