Читать книгу Trzy sekundy (wydanie filmowe) - Börge Hellström - Страница 15
ОглавлениеMIESZKANIE PRZY VäSTMANNAGATAN 79 było naprawdę ładne. Trzy duże, jasne pokoje w starym budownictwie, wysoki sufit, wycyklinowana podłoga, okna wychodzące na Vanadisvägen.
Piet Hoffmann stał w kuchni. Otworzył lodówkę, żeby wziąć kolejną butelkę mleka.
Spojrzał na mężczyznę leżącego na podłodze z twarzą pochyloną nad czerwonym plastikowym wiadrem. Gówniarz z Warszawy, zwykły złodziejaszek uzależniony od prochów, pryszczaty, popsute zęby, w zbyt dużym ubraniu. Kopnął go czubkiem buta w bok, śmierdziel upadł na podłogę i zwymiotował. Mleko i małe brązowe kawałeczki gumowej masy wyleciały mu na spodnie i czystą marmurową podłogę kuchni.
Musi się napić więcej. Napij się, kurwa, przecież musisz jeszcze coś wyrzygać!
Kopnął go znowu, ale już nie tak mocno. Brązowa gumowa masa otaczała każdą kapsułkę, żeby ochronić żołądek przed dziesięcioma gramami amfetaminy. Nie może sobie pozwolić, żeby choć jeden gram się zmarnował. Śmierdziuch na podłodze to jeden z piętnastu kurierów, którzy przez ostatnią dobę przewozili po dwa tysiące gramów. Najpierw promem ze Świnoujścia, potem pociągiem z Ystad. Żaden z nich nie wiedział o czternastu pozostałych, którzy też przekraczali granicę, a teraz siedzą gdzieś w Sztokholmie i czekają, aż pozbędą się treści żołądka.
Najpierw spokojnie do niego mówił. Woli taką metodę. Ale teraz zaczął krzyczeć: „Pij, do cholery!”. Kiedy go kopał, krzyczał głośniej. Niech w końcu wypije ten pieprzony karton mleka i niech – „Pij, do cholery!” – wyrzyga tyle kapsułek, ile tylko zdoła. Kupiec musi je sprawdzić i wycenić.
Chłopak zaczął płakać.
Na spodniach i na koszuli miał pełno plam, a jego pryszczata twarz była tak biała jak podłoga, na której leżał.
Hoffmann przestał go w końcu kopać. Przeliczył ciemne kawałki pływające w mleku. Na razie więcej nie potrzebował. Włożył rękawiczki, wyłowił z mleka dwadzieścia prawie okrągłych kulek i opłukał je pod kranem. Potem usunął z nich brązową gumową masę, aż zostało mu dwadzieścia małych kapsułek. Ułożył je na porcelanowych talerzykach.
– Jest jeszcze trochę mleka i kilka kartonów z pizzą. Zostań tutaj. Pij, jedz i rzygaj. Poczekamy na resztę.
W dużym pokoju było ciepło i pachniało stęchlizną. Trzej mężczyźni siedzący przy długim stole z ciemnego dębu się pocili. Za dużo ubrań, za mało adrenaliny. Hoffmann otworzył drzwi balkonowe i stał w milczeniu.
Znał polski. Dwaj pozostali woleli, żeby rozmawiał z nimi w tym języku.
– Zostało mu jeszcze tysiąc osiemset gramów. Zajmijcie się nim. I zapłaćcie mu, jak będzie po wszystkim. Cztery procent.
Wszyscy byli do siebie podobni. Czterdzieści kilka lat, ogolone głowy, ciemne i drogie garnitury, które i tak wyglądały na tanie. Kiedy stał koło nich, widział na ich głowach dobowy rudawy zarost. Do tego nieobecne oczy pozbawione radości. Żaden z nich nie uśmiechał się zbyt często. Właściwie to nigdy nie widział, żeby się śmiali. Zrobili, co im kazał: poszli do kuchni, żeby pomóc leżącemu kurierowi opróżnić żołądek. To przecież jego dostawa, więc żaden z nich nie miał ochoty tłumaczyć się w Warszawie, dlaczego towar szlag trafił.
Hoffmann zwrócił się do trzeciego mężczyzny siedzącego przy stole i po raz pierwszy przemówił po szwedzku.
– Mamy już dwadzieścia kapsułek. Dwieście gramów. Wystarczy, żebyś zrobił wycenę.
Mężczyzna był wysoki i wysportowany, miał jasne włosy i był w jego wieku, to znaczy miał około trzydziestu pięciu lat. W czarnych dżinsach, białym T-shircie, obwieszony srebrem: na palcach, nadgarstkach, na szyi. Za próbę zabójstwa został skazany na cztery lata odsiadki w zakładzie w Tidaholm, a za dwa ciężkie pobicia dostał dwadzieścia siedem miesięcy w Mariefred. Wszystko wygląda jak trzeba. A jednak… Hoffmanna ogarnęło nieokreślone uczucie, jakby kupujący udawał, jakby grał jakąś rolę i robił to w nieodpowiedni sposób.
Przyglądał mu się uważnie. Mężczyzna wyjął z kieszeni dżinsów brzytwę i naciął jedną z kapsułek wzdłuż brzegu. Pochylił się nad talerzem, żeby powąchać jej zawartość.
Znowu to uczucie. Nadal w nim tkwi.
A może kupiec jest po prostu podniecony? Albo zdenerwowany? Może chodzi mu o to, z czym Hoffmann w samym środku nocy dzwonił do Erika Wilsona, bo coś mu się nie zgadzało, choć nie potrafił określić tego przez telefon?
Zapachniało tulipanami.
Hoffmann siedział dwa krzesła od niego, ale wyraźnie czuł ten zapach.
Kupiec pociął na kawałeczki żółtobiałą masę i rozkruszył ją na proszek. Nabrał na ostrze brzytwy i wsypał do pustej szklanki. Naciągnął do strzykawki dwadzieścia milimetrów wody i wstrzyknął ją do proszku, który szybko się rozpuścił i zamienił w przezroczystą, zawiesistą ciecz. Mężczyzna skinął z zadowoleniem głową. Tak, to amfetamina. Jest tak silna, jak obiecał mu sprzedawca.
– Tidaholm. Cztery lata. Mam rację?
Wszystko robi jak na profesjonalistę przystało, ale nadal coś tu nie gra. Hoffmann pociągnął do siebie talerz z kapsułkami i czekał na odpowiedź.
– Od dziewięćdziesiątego siódmego do dwutysięcznego. Tak, dostałem cztery lata, ale odsiedziałem tylko trzy. Wyszedłem przed czasem.
Hoffmann przyglądał się twarzy kupca. Nieruchoma twarz, ani jednego mrugnięcia oczu. Żadnych oznak zdenerwowania.
Po szwedzku mówił z lekkim akcentem, który mógł wskazywać, że pochodzi z któregoś z sąsiednich krajów, na przykład z Danii albo Norwegii. Mężczyzna podniósł się nagle poirytowany, jego dłoń znalazła się zbyt blisko twarzy Hoffmanna. Wszystko niby nadal jest w porządku, ale i tak jest już za późno; trzeba go było sobie ustawić dużo wcześniej, przejechać mu dłonią przed twarzą już na początku. Nie ufasz mi, skurwielu?
– Przecież już widziałeś wyrok, no nie?
Teraz znowu udaje poirytowanego.
– Jeden raz. Na którym oddziale?
– Blok C. Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego.
– Blok C. Gdzie?
Za późno to zrobił.
– O co ci, kurwa, chodzi?
– Gdzie?
– Blok C. Oddziały w Tidaholm nie mają numerów.
Tamten uśmiechnął się. Hoffmann odwzajemnił uśmiech.
– Z kim siedziałeś?
– Za dużo sobie, kurwa, pozwalasz.
Kupiec mówił podniesionym tonem, chciał, żeby wyczuli jego poirytowanie, że niby czuje się znowu obrażony. Jednak Hoffmann usłyszał coś innego. Niepewność.
– Dobijamy targu czy kończymy? Rozumiem, że mnie tu zaprosiłeś, bo chciałeś mi coś sprzedać?
– Z kim siedziałeś?
– Skåne. Mio. Josef Libanon. Virtanen. Greven. Mam dalej wyliczać?
– Z kim jeszcze?
Mężczyzna nadal stał wyprostowany, ale teraz zrobił jeden krok w kierunku Hoffmanna.
– Kończmy te targi.
Podszedł bliżej, a kiedy uniósł dłoń na wysokość jego twarzy, na nadgarstku i palcach rozbłysło srebro.
– To ci musi wystarczyć, więcej nie powiem. Decyduj się, robimy ten interes czy nie?
– Josef Libanon został wydalony z kraju bez prawa powrotu i zniknął, gdy trzy i pół miesiąca temu wylądował w Bejrucie. Virtanen spędził ostatni rok w domu wariatów w Säter, po brodzie cieknie mu ślina i cierpi na chroniczną psychozę. Mio leży pod ziemią…
Czterej mężczyźni w garniturach i kurier z ogoloną głową usłyszeli podniesione głosy i otworzyli drzwi do kuchni.
Hoffmann dał im znać ręką, żeby nie podchodzili bliżej.
– Mio leży w żwirowni koło Ålstäket na wyspie Värmdö. Ma w tylnej lewej części głowy dwie dziury od kulek.
Teraz już trzy osoby w pokoju mówiły obcym językiem. Hoffmann zauważył, że kupiec rozgląda się, jakby szukał drogi ucieczki.
– Libanon, Virtanen, Mio. No i Skåne… Facet zapił się tak bardzo, że już nie pamięta, gdzie siedział, w Tidaholm, Kumli czy może w Hall. A Greven… Klawisze odcięli go, gdy się powiesił na prześcieradle w areszcie w Härnösand. Pięć świetnych nazwisk. Nieźle je wybrałeś. Żaden z nich nie może potwierdzić, że z nimi siedziałeś.
Jeden z czterech mężczyzn, który miał na imię Mariusz, zrobił krok do przodu. W ręce trzymał czarny pistolet wyprodukowany w fabryce w Radomiu. Pistolet wyglądał na nowy. Przystawił lufę do głowy kupca, ale Hoffmann krzyknął na niego: „Uspokój się, kurwa!”. Musiał powtórzyć te słowa kilka razy. Kazał mu też odsunąć lufę od głowy kupca.
Mariusz położył kciuk na bezpieczniku, powoli go odciągnął, roześmiał się i opuścił pistolet. Hoffmann znowu przeszedł na szwedzki.
– Kim był Frank Stein?
Spojrzał na kupca. Spodziewał się, że jego oczy będą wyrażać poirytowanie, urazę, a nawet wściekłość. Tymczasem dostrzegł w nich napięcie i strach. Mężczyzna obwieszony srebrem próbował to ukryć.
– Przecież wiesz, że wiem.
– To dobrze. Kim był Frank Stein?
– Blok C. Tidaholm. Siódme nazwisko. Zadowolony?
Hoffmann sięgnął po telefon komórkowy leżący na stole.
– No to może z nim porozmawiasz? Przecież razem siedzieliście.
Trzymał telefon przed jego twarzą i wpatrywał mu się w oczy, które wyrażały czujność. W końcu wybrał numer. Obaj mężczyźni obserwowali się wzajemnie. Hoffmann wysłał plik zdjęciowy i znowu wybrał numer.
Jerzy rozmawiał z Mariuszem podniesionym głosem. „Stań z drugiej strony, na prawo od kupca”. „Bliżej głowy”. Niech podejdzie jeszcze bliżej, podniesie pistolet, niech mu przyłoży do prawej skroni.
– Nie gniewaj się na moich przyjaciół z Warszawy, są trochę nerwowi.
Ktoś odebrał. Hoffmann zamienił z nim kilka słów i pokazał kupcowi ekran komórki. Widać na nim było mężczyznę z długimi, ciemnymi włosami związanymi w kucyk. Jego twarz nie wyglądała już tak młodo jak kiedyś.
– Mówi Frank Stein.
Hoffmann dostrzegł niepokój kupca, który uciekał ze wzrokiem.
– I co, nadal twierdzisz, że się znacie? – spytał.
Wyłączył telefon i położył go na stole.
– Obaj moi przyjaciele nie mówią po szwedzku. To, co teraz powiem, jest przeznaczone wyłącznie dla ciebie.
Krótkie spojrzenie w stronę Mariusza i Jerzego, którzy podeszli jeszcze bliżej i nadal dyskutowali, jak powinni się ustawić, żeby wycelować lufę w skroń kupca.
– Wygląda na to, że mamy problem, ty i ja. Nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Daję ci dwie minuty na wyjaśnienie, kim jesteś.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Tylko nie pierdol. Już na to za późno. Masz mi jedynie powiedzieć, kim jesteś. I zrób to teraz. Bo w przeciwieństwie do moich kumpli uważam, że trup oznacza kłopoty. No i jest niewypłacalny.
Czekają. Na to, co zrobi ten drugi. Że któryś odezwie się głośniej niż Mariusz, który, mówiąc swoim monotonnym głosem, przyłożył wylot lufy do twarzy kupca.
– Sporo się napracowałeś, żeby wymyślić sobie nową przeszłość. Teraz już wiesz, że cała twoja wersja nie trzyma się kupy. Nie doceniłeś tych, z którymi masz do czynienia. Ta organizacja powstała wokół grupy oficerów z polskich służb wywiadowczych, więc mogę się dowiedzieć wszystkiego, czego chcę. Mogę spytać, gdzie chodziłeś do szkoły, a ty możesz mi opowiedzieć swoją wyuczoną formułkę, ale ja już po jednej rozmowie będę wiedział, czy to prawda. Mogę cię spytać, jak miała na imię twoja matka, czy twój pies był szczepiony i jakiego koloru jest twój nowy ekspres do kawy. Jedna rozmowa i wiem, czy mówisz prawdę. I właśnie to zrobiłem: zadzwoniłem. Niestety, Frank Stein cię nie rozpoznał. Nie siedzieliście razem w Tidaholm, bo ty w ogóle tam nie siedziałeś. Papier z wyrokiem to lipa, żebyś mógł tu z nami siedzieć i udawać, że kupujesz świeżutką amfę. Dlatego zapytam cię jeszcze raz. Wyjaśnij mi, kim jesteś. A wtedy może mi się uda… powtarzam: może… powstrzymać tych dwóch, żeby cię nie zabili.
Mariusz trzymał kurczowo rękojeść pistoletu. Słyszał, że pada coraz więcej słów, że robi się coraz głośniej. Wprawdzie nie rozumiał, o czym obaj rozmawiają, ale domyślał się, że za chwilę coś się wydarzy. Krzyknął po polsku: „O czym wy, kurwa, gadacie?!” i odbezpieczył broń.
– Okay.
Kupiec zrozumiał, że w Mariuszu narasta coraz większa agresja, że staje się bezradny i nieobliczalny.
– Jestem policjantem.
Mariusz i Jerzy nie znali szwedzkiego, ale słowa „policjant” nie trzeba im było tłumaczyć.
Znowu zaczęli na siebie krzyczeć, bardziej Jerzy, który wrzeszczał na Mariusza, że ma pociągnąć za spust. Hoffmann podniósł ręce i cofnął się o krok.
– Cofnijcie się!
– To gliniarz!
– Sam to załatwię!
– Nie teraz!
Hoffmann skoczył w ich stronę, ale i tak by nie zdążył. Kupiec wyczuł to, zaczął się trząść, odwrócił głowę.
– Jestem policjantem, zabierz go ode mnie, kurwa!
Jerzy ściszył trochę głos i kazał Mariuszowi podejść bliżej, z drugiej strony, bo chyba lepiej będzie strzelić w drugą skroń.