Читать книгу Trylogia Magów Prochowych - Brian McClellan - Страница 6
Оглавление1
Rozdział
Marszałek polny Tamas stał w ruinach Kresimskiej Katedry w Adopeście.
Kiedyś była to wspaniała budowla, ze złotymi iglicami, które majestatycznie wznosiły się ponad dachami okolicznych domów, teraz stała się górą gruzu, obleganą przez niewielką armię kamieniarzy, poszukujących marmuru i wapienia do ponownego wykorzystania. Ptaki, które jeszcze niedawno wiły gniazda na iglicach, teraz latały bez celu nad głową Tamasa, podczas gdy ten przyglądał się ruinom w promieniach wschodzącego słońca.
Zniszczenia dokonała magia żywiołów Uprzywilejowanego. Granitowe filary zostały pocięte w sposób całkowicie przypadkowy, a całe sekcje katedry stopione ogniem gorętszym od tego, który płonie w piecu hutniczym. Ten widok sprawił, że Tamasa ścisnęło w żołądku.
– Z daleka wygląda dużo gorzej – ocenił Olem. Stał obok marszałka z dłonią na kolbie pistoletu ukrytego pod połą długiego płaszcza i ani na chwilę nie przestał szukać wzrokiem bruduńskich patroli. – To stąd musiał być ten słup dymu, który widzieliśmy – mówił, cały czas trzymając w ustach papierosa. – Reszta miasta wydaje się nietknięta.
Tamas rzucił swemu adiutantowi gniewne spojrzenie.
– Ta katedra miała trzysta lat. Budowano ją przez sześćdziesiąt. Nie zamierzam się cieszyć, że cholerni Bruduńczycy najechali Adopest tylko po to, żeby zburzyć katedrę.
– Mogli zrównać z ziemią całe miasto, a tego nie zrobili. Moim zdaniem to uśmiech losu, sir.
Olem miał oczywiście rację. Przez dwa tygodnie pędzili tu na złamanie karku, wyprzedzając znacznie Siódmą i Dziewiątą Brygadę, jak również swych delivijskich sojuszników, po to tylko, by poznać prawdę o losach stolicy. Tamas cieszył się, widząc, że Adopest wciąż jeszcze stoi.
Ale teraz miasto znalazło się w rękach bruduńskiej armii i marszałek polny musiał przemieszczać się jego ulicami ukradkiem. Nie był w stanie opisać gniewu, jaki czuł z tego powodu.
Spróbował zepchnąć tę wściekłość w głąb siebie, stłumić, odzyskać samokontrolę. Na rogatkach stanęli zaledwie kilka godzin wcześniej i przekradli się do centrum pod osłoną ciemności. Teraz Tamas będzie musiał wszystko zorganizować, znaleźć sojuszników, odkryć wrogów i dowiedzieć się, w jaki sposób stolica wpadła Bruduńczykom w łapy najwyraźniej zupełnie bez walki. Na otchłań! Przecież granice Brudanii odległe były o osiemset mil.
Czyżby kolejny z członków rady zdradził Tamasa?
– Sir – odezwała się Vlora. Stała na pozostałościach jednego z filarów, obserwując rzekę Ad i dzielnicę na jej drugim brzegu. Podobnie jak Tamas i Olem miała na sobie płaszcz, zasłaniający adrański mundur, ciemne włosy zaś ukryła pod trikornem. – Bruduński patrol. Mają Uprzywilejowanego.
Marszałek obrzucił spojrzeniem gruzy, spojrzał ku ulicy od południowej strony zwałowiska i już zaczął układać plan zasadzki. Zmusił się jednak do porzucenia tej myśli. Nie mógł ryzykować otwartego konfliktu. Nie miał dość ludzi. Zabrał ze sobą jedynie Olema i Vlorę. I wprawdzie byliby w stanie poradzić sobie z pojedynczym patrolem Bruduńczyków, ale natychmiast przybiegłoby ich więcej, zwabionych odgłosami starcia.
– Potrzebujemy żołnierzy – stwierdził.
Olem zgasił papierosa na odłamku ołtarza.
– Mogę spróbować odnaleźć sierżanta Oldricha. Ma pod komendą piętnastu moich strzelców doborowych.
– Na początek dobre i to – odparł marszałek.
– Moim zdaniem powinniśmy skontaktować się z Ricardem – wtrąciła Vlora. – Dowiedzieć się, co stało się w mieście. On ma ludzi, których możemy wykorzystać.
Tamas przyjął tę radę skinieniem głowy.
– W swoim czasie. Niech to otchłań! Powinienem zabrać całą prochową kamarylę. Chcę mieć więcej ludzi, zanim spotkamy się z Ricardem. – Nie wiem, czy nie zwrócił się przeciwko nam. Marszałek zostawił pogrążonego w śpiączce syna pod opieką Tumblara... Jeśli ktokolwiek skrzywdził Taniela, wtedy...
Tamas przełknął gorzką kulę, która nagle zaczęła dławić go w gardle, spróbował jakoś uspokoić walące w piersi serce.
– Adepci Sabona? – zapytał Olem.
Krótko przed śmiercią Sabon założył szkołę dla prochowych magów i już w pierwszych raportach informował, że zebrał dwadzieścioro Naznaczonych, których uczył, jak strzelać, walczyć i w ogóle panować nad ich talentem.
Mieli za sobą zaledwie kilka miesięcy szkolenia, ale to będzie musiało wystarczyć.
– Adepci – zgodził się Tamas. – Możemy przynajmniej zabrać Telavare, zanim pójdziemy do Ricarda.
Ruszyli na drugi brzeg Ad. Dzień się zaczynał, ulice wypełniały ludźmi. Marszałek dość szybko przekonał się, że choć bruduńskich patroli było w mieście sporo, zostawiały mieszkańców w spokoju. Nikt nie zaczepił też ani jego, ani jego towarzyszy, gdy przechodzili przez zachodnią bramę Starego Miasta, ani wtedy, gdy raz jeszcze minęli rogatki, zmierzając ku północnym przedmieściom, gdzie mieściła się szkoła prochowych magów.
Tamas widział bruduńskie statki zacumowane wzdłuż brzegu i ich wysokie maszty kołyszące się w zatoce po południowej stronie. Zauważył kwaśno, że kanał przez góry, budowany przez związek Ricarda, najwyraźniej został ukończony z powodzeniem. Tylko tak oceaniczne okręty tych rozmiarów mogły dotrzeć do Admorza.
Marszałek stracił rachubę zrujnowanych świątyń. Niemal każdy kwartał oszpecony był teraz kupą gruzu, pozostałą po jakimś kościele. Zastanawiało go nieustannie, co stało się z kapłanami i kapłankami i dlaczego świątynie w ogóle stały się celem bruduńskich Uprzywilejowanych.
Będzie musiał spytać o to Ricarda.
Godzinę trwało, zanim dotarli piechotą do północnych granic miasta i tym samym do szkoły. Był to stary budynek z czerwonej cegły, pozostałość po fabryce odzieży. Przylegające doń pole zmieniono na strzelnicę. Gdy podeszli bliżej, Vlora pochwyciła Tamasa za ramię. Marszałek natychmiast wyczuł jej obawę.
Sam poczuł bolesny ucisk w piersi.
Okna dormitorium były zamknięte na głucho, drzwi wejściowe zwisały smutno. Tablicę z wymalowaną srebrzystą baryłką, symbolem prochowych magów, zerwano znad wejścia i teraz walała się w błocie. Strzelnica zarosła trawą, wszędzie panowały bezruch i cisza.
– Vlora, idź od południa nad rzeką – polecił Tamas. – Olem, ty od strony północnej.
Oboje mruknęli tylko „tajest” i bez dalszych pytań ruszyli wykonać rozkaz. Vlora zdjęła kapelusz i po chwili zniknęła w wysokiej trawie. Olem spacerowym krokiem szedł dalej ulicą prowadzącą obok szkoły. Tamas odczekał, aż oboje znajdą się na pozycjach, i ostrożnie zbliżył się do budynku. Otworzył trzecie oko i spojrzał w Nieświat, wypatrując jakichś oznak magii, ale niczego nie zobaczył. Jeśli ktokolwiek czekał na nich w budynku, nie byli to ani Uprzywilejowani, ani Zdolni.
Ale Naznaczonych też nie dostrzegał. Dlaczego szkoła stała pusta? Mająca zarządzać nią w czasie ich nieobecności Telavare była magiem o niewielkiej mocy, za to doskonałym technicznie, sprawdzała się więc idealnie jako nauczyciel przyszłych magów. Zabrała rekrutów do wnętrza budynku, gdy przybyli Bruduńczycy? Szkoła została zaatakowana?
Niski dźwięk dobiegł uszu Tamasa, ledwie słyszalny, niemal całkiem przytłumiony szumem niedalekiej Ad. Marszałek nie potrafił rozpoznać tego dźwięku, ale natychmiast skojarzył zapach, który uderzył go w nozdrza. Słodkawy smród rozkładu. Krew.
Sprawdził frontowe okna szkoły. Promienie porannego słońca uniemożliwiły mu dostrzeżenie czegokolwiek w panującym wewnątrz półmroku. Dziwny dźwięk przybrał na sile, dla wyostrzonych prochem zmysłów był niczym ryk. Napełniał Tamasa przerażeniem.
Marszałek kopniakiem do końca wyrwał drzwi z zawiasów. Zatrzymał się w progu, odczekał ułamek chwili, aż oczy dostosują mu się do półmroku.
Jego ostrożność okazała się zbędna. Hol był pusty, w korytarzach panował bezruch, ciszę mącił jedynie ów niepokojący dźwięk. Tamas teraz mógł już zidentyfikować jego źródło. Tysiące much. Brzęczały, tańcząc na szybach pozamykanych okien.
Tamas wsadził pistolety za pas i obwiązał nos i usta chustką. W głównym holu bzyczały muchy i śmierdziało śmiercią, ale zwłok nie było. Rozbryzgi krwi na ścianach i rdzawe smugi na podłodze stanowiły jedyny ślad przemocy, do jakiej doszło w szkole. Z pewnością zginęli tu ludzie, a ich ciała zostały gdzieś zawleczone.
Tamas podążył śladem krwawych znaków w głąb budynku, z pistoletem gotowym do strzału.
Halę fabryczną, ogromne pomieszczenie, gdzie kiedyś stały dziesiątki długich stołów, przy których pracowały setki szwaczek, niemal całkowicie opróżniono. Zostało w nim zaledwie kilka stołów pod jedną ze ścian. Tu much było o wiele mniej, roiły się tylko nad kilkoma plamami i brązowymi kałużami, znaczącymi miejsca, gdzie niewątpliwie zginęli ludzie.
Smugi zaschniętej krwi ciągnęły się aż pod drzwi w przeciwległym rogu.
Tamas odwrócił się gwałtownie, usłyszawszy coś za plecami, uniósł pistolet, jednak niepotrzebnie, po schodach prowadzących do dormitorium na piętrze schodziła Vlora.
– Co znalazłaś?
– Muchy. – Vlora splunęła pod nogi. – Muchy i dziurę, jaka została po połowie tylnej ściany budynku. Mnóstwo śladów spalenizny. Ktoś wysadził tam dwie prochownice jak nic. – Zaklęła cicho, było to jedyne odstępstwo od w pełni profesjonalnego zachowania, na jakie sobie pozwoliła.
– Co tu się stało? – zapytał.
– Nie wiem, sir.
– Żadnych ciał?
– Żadnych.
Tamas zacisnął zęby z frustracji. Dziesiątki ludzi straciło życie w tym budynku, i to niedawno.
– Wywlekli ciała tylnym wyjściem. – Głos Olema odbił się echem w pustej przestrzeni. Oficer stał w progu niewielkich drzwi w kącie sali.
Gdy Tamas i Vlora do niego podeszli, wskazał rude smugi, nachodzące na siebie nawzajem, które wiodły od tylnego wejścia, by zniknąć w wysokiej trawie, oddzielającej tereny szkoły od Ad.
– Ktokolwiek to zrobił, nie zapomniał po sobie posprzątać – podsumował adiutant. – Nie chciał, żeby ciała zdradziły zbyt wiele.
– Wszystko i tak jest jasne – warknął Tamas, wracając do wnętrza budynku. Ruszył do głównego wejścia, zmuszając roje much do ucieczki. – Weszli od frontu – wskazał na plamy krwi i dziury po kulach – zdjęli wartowników i wtargnęli do hali fabrycznej. Nasi magowie bronili się na piętrze, zużyli cały proch, jaki mieli pod ręką... – Usłyszał, jak głos mu się łamie. Był odpowiedzialny za tych ludzi. To byli jego magowie. Kilkoro z nich pochodziło ze wsi, dwóch było piekarzami. Jeden bibliotekarzem. Nie zostali wyszkoleni do walki. To była rzeź.
Mógł się jedynie modlić, że udało im się zabrać ze sobą kilku wrogów.
– Śmierć to krwawy malarz, a to jego płótno – powiedział sentencjonalnie Olem. Zapalił kolejnego papierosa i zaciągnął się głęboko, po czym dmuchnął dymem na ścianę. Muchy natychmiast poderwały się do lotu.
– Sir. – Vlora zrobiła krok i, schyliwszy się, podniosła coś z ziemi. Niewielki okrągły kawałek skóry z dziurą pośrodku. – To chyba było za drzwiami. Ten, kto tu sprzątał, najwyraźniej coś przeoczył. Wie pan, co to takiego?
Tamas splunął, żeby pozbyć się nagłego posmaku goryczy, który wypełnił mu usta.
– To skórzana uszczelka. Trzeba mieć kilka w zapasie, jeśli używa się wiatrówki. Musiała komuś wypaść.
Strzelba powietrzna. Broń używana przeciwko prochowym magom. Ktokolwiek to zrobił, przybył odpowiednio przygotowany.
Tamas wyrzucił uszczelkę i wsunął pistolet za pas.
– Olemie, kto znał lokalizację szkoły?
– Poza prochową kamarylą? – Olem przetoczył papierosa między palcami, zastanawiając się nad odpowiedzią. – To nie był jakoś szczególnie strzeżony sekret. W końcu nawet szyld mieli nad drzwiami.
– Kto dowiedział o tym bezpośrednio od nas? – powtórzył pytanie Tamas.
– Kilku członków sztabu generalnego i Ricard Tumblar.
Członkowie sztabu walczyli u boku Tamasa przez dekady. Ufał im. MUSIAŁ im ufać.
– Żądam odpowiedzi, nawet gdybym musiał je wytoczyć wraz z krwią. Znajdź mi Tumblara.