Читать книгу Moja Jane Eyre - Brodi Ashton - Страница 6
1
Charlotte
ОглавлениеNie sposób było zjawić się tego dnia na terenie szkoły w Lowood i nie usłyszeć okropnych, ale niesamowicie ekscytujących wieści: dyrektor Brocklehurst został – och i ach! – zamordowany! Fakty przedstawiały się następująco: zamieszkały dwie mile od Lowood pan Brocklehurst przybył do szkoły z zamiarem przeprowadzenia kolejnej comiesięcznej „inspekcji”. Od razu wziął się do pracy, narzekając, jak ciężko jest prowadzić szkołę dla biednych dziewcząt, i zżymając się, że owe biedne dziewczęta z jakiegoś powodu zawsze są głodne i proszą o dokładki. „Proszę pana, czy mogłabym dostać jeszcze?” Potem usadowił się w fotelu przy kominku w salonie, pochłonął górę ciastek z tacy, którą uprzejmie podsunęła mu panna Temple, a następnie odwalił kitę między dwoma łykami popołudniowej herbatki. Trucizna. Nie w ciastkach, ale w herbacie ewidentnie była trucizna. Lecz nawet jeśli pan Brocklehurst dokonałby żywota, zjadłszy zatrute ciastko upieczone przez uczennicę z Lowood, dziewczyny były zgodne co do tego, że mu się należało. Żadna nie uroniłaby łzy nad jego losem, bo za jego kadencji wiecznie było im chłodno i głodno, a wiele ich koleżanek zmarło na przestrzeni lat na chorobę cmentarną. (Historia zna tę chorobę pod wieloma nazwami: krztusica, suchoty, gruźlica i tak dalej, ale w tym okresie historycznym zwykle nazywano to schorzenie chorobą cmentarną, bo jeśli miałeś nieszczęście na nie zapaść, to właśnie tam lądowałeś – na cmentarzu. Ale zostawmy tę dygresję, wróćmy do pana Brocklehursta. Otóż pan Brocklehurst głęboko wierzył, że jedzenie przez całe życie wyłącznie przypalonej owsianki jest zbawienne dla duszy ludzkiej. (Miał oczywiście na myśli dusze ludzi biednych, bo jego własna, jak odkrył, czuła się świetnie, gdy ciało, które zamieszkiwała, spożywało pieczoną wołowinę i śliwkowy pudding. I ciastka). Od przedwczesnej śmierci pana Brocklehursta warunki w szkole już zdążyły się poprawić. Dziewczęta były zgodne: ktokolwiek zabił dyrektora, wyświadczył im wielką przysługę.
Tylko kto właściwie go zabił?
Na ten temat uczennice Lowood mogły jedynie spekulować. Bo jak dotąd ani lokalne władze ani Scotland Yard nie ujęły zbrodniarza.
– To na pewno panna Temple – usłyszała Charlotte, przechadzając się ścieżką wiodącą przez szkolny ogród. Głos należał do Katelyn. – Przecież to ona podała mu herbatę, nie?
– Głupiaś! To na pewno panna Scatcherd – zaoponowała jej koleżanka Victoria. – Słyszałam, że miała kiedyś męża, który też zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach.
– To tylko plotka – skwitowała Katelyn. – Kto by chciał żonę z taką twarzą? Mogę się założyć, że to panna Temple.
Victoria pokręciła głową.
– Ale panna Temple muchy by nie skrzywdziła. Jest taka kochana i spokojna.
– O, naiwności! – prychnęła Katelyn. – Każdy przecież wie, że to na te ciche trzeba uważać.
Charlotte uśmiechnęła się pod nosem. Zbierała plotki, tak jak niektóre dziewczynki lubiły zbierać lalki, i te co bardziej soczyste zapisywała w małym notesie, z którym nigdy się nie rozstawała. (Lowood było podupadłą prowincjonalną szkółką, ale akurat plotek tu nie brakowało). Jeśli jakaś pogłoska okazywała się szczególnie ciekawa, Charlotte wymyślała na jej podstawie jakąś historię, którą opowiadała siostrze na dobranoc. Ale śmierć pana Brocklehursta to było coś więcej niż tylko plotka rozdmuchana przez gromadkę nastoletnich dziewcząt. To była prawdziwa, najprawdziwsza tajemnica. Zagadka, która domagała się rozwiązania.
A nie ma na świecie ciekawszych historii niż te tajemnicze i zagadkowe.
Gdy opuściła otoczone murami ogrody Lowood, wyłowiła notes z kieszeni i ruszyła żwawo w kierunku lasu okalającego gmach szkoły. Jednoczesne chodzenie i pisanie nastręczało pewnych trudności, ale opanowała tę trudną sztukę już dawno temu. Tak trywialna rzecz jak przemieszczenie się z punktu A do punktu B nie mogło przeszkodzić jej w pisaniu, a poza tym znała drogę na pamięć.
„To na te ciche trzeba uważać”. Dobry tekst. Potem wykuje z niego jakąś historyjkę.
Podejrzenie w oczywisty sposób padało na pannę Temple i pannę Scatcherd, ale Charlotte była przekonana, że mordercą jest ktoś inny. Konkretnie: inna nauczycielka. Ta, która jeszcze niedawno sama była uczennicą w Lowood. Najlepsza przyjaciółka Charlotte.
Jane Eyre.
Dziewczynka zeszła skarpą do niewielkiej kotliny i odnalazła wzrokiem Jane stojącą przy strumieniu. Malowała, jak zwykle.
I gadała do siebie, też jak zwykle.
– To nie tak, że ja nie lubię Lowood. Po prostu spędziwszy tu większość życia, chciałabym zobaczyć trochę świata – zwierzała się powietrzu, nanosząc farbę na płótno szybkimi, krótkimi pociągnięciami pędzla. – To szkoła. To nie jest prawdziwe życie, prawda? Nie wspominając już o tym, że nie ma tu… chłopców.
Jane była bardzo osobliwą dziewczyną. To dlatego Charlotte tak dobrze się z nią dogadywała.
– To prawda – westchnęła malarka, nabierając farby z palety – że od śmierci pana Brocklehursta jest tu o wiele lepiej…
Dreszcz przebiegł Charlotte po kręgosłupie. Choć (jak już wspomniałyśmy) każda dziewczyna z Lowood wypowiadała się o nagłym zgonie dyrektora w podobnym tonie, to w głosie Jane dało się wyłapać nutę szczególnej satysfakcji, która czyniła z jej słów niemalże wyznanie. Jakby zrzucała z barków wielki ciężar.
Nie było tajemnicą, że nie cierpiała Brocklehursta. Zaledwie parę dni po pojawieniu się Jane w szkole dyrektor kazał jej stanąć na taborecie przed całą klasą i publicznie nazwał ją kłamczuchą. „A trzeba wam wiedzieć, że już lepiej być poganką niż kłamczuchą!”, powiedział, po czym rozkazał pozostałym uczennicom wystrzegać się jej towarzystwa. (Z pana Brocklehursta naprawdę był kawał drania). Charlotte pamiętała jeszcze jeden podobny incydent. Gdy dyrektor odmówił wydania dziewczętom dodatkowych koców po tym, jak wszystkie obudziły się z odmrozinami (sprawdziłyśmy w słowniku i wychodzi na to, że odmroziny to czerwona, swędząca, bolesna opuchlizna palców rąk i nóg, której przyczyną jest nadmierne zimno… Rzeczywiście kawał drania, co?), słyszała wyraźnie, jak Jane wybąkała pod nosem: „Z nim trzeba coś zrobić”.
I ktoś coś zrobił. Przypadek? Nie sądzę.
Jane oderwała wzrok od płótna i uśmiechnęła się do przyjaciółki.
– Cześć, Charlotte! Piękny dzień, co?
– Piękny. – Charlotte odwzajemniła uśmiech.
Tak, to prawda, podejrzewała, że to Jane ukróciła ziemską egzystencję pana Brocklehursta, ale wciąż była jej najlepszą przyjaciółką. Więcej, były przyjaciółkami od serca, towarzyszkami na dobre i na złe, bratnimi duszami. Obydwie biedne jak myszy kościelne: Jane jako sierota bez grosza przy duszy, a Charlotte – córka pastora; obydwie niezbyt ładne, chude jak szczapy (i to w czasach, gdy obowiązujące standardy piękna zmuszały kobiety do pielęgnowania krągłości), chorobliwie blade, brązowowłose i brązowookie jak większość dziewczyn. Obydwie do bólu zwyczajne. Wręcz nijakie. Prawie przezroczyste. Wzrok prześlizgiwał się po nich, a mózg w ogóle nie zapamiętywał. W dużej mierze przez to, że były również niskie – to znaczy, jak wolała mówić o nich Charlotte, filigranowe.
A jednak było w nich piękno, które z łatwością dostrzegłby ten, komu chciałoby się szukać. Jane dała się poznać Charlotte jako troskliwa, życzliwa i na wskroś dobra osoba. Nawet jak mordowała, to dla dobra ogółu.
– Co mordu… malujesz dzisiaj? – Charlotte stanęła za sztalugą i podniosła do oczu lornion, czyli okulary na długim uchwycie, by lepiej przyjrzeć się niedokończonemu obrazowi. Było to doskonałe odzwierciedlenie rozciągającego się przed nimi widoku: doliny skąpanej w słońcu, szumiących koron zielonych drzew i traw przyginanych do ziemi podmuchami wiatru – tylko że na pierwszym planie, zaraz za błękitną nitką strumienia, stała złotowłosa dziewczyna w białej sukience. Postać, która pojawiała się na wielu obrazach Jane.
– Całkiem niezły – oceniła Charlotte. – Udało ci się nadać jej twarzy inteligentny wyraz.
– Cóż, ona tak właśnie myśli. Że jest inteligentna. – Jane skrzywiła usta w uśmieszku.
Charlotte łypnęła na nią znad okularów.
– Nie powiedziałaś mi czasem niedawno, że to wymyślona postać?
– Bo jest wymyślona, oczywiście – zapewniła ją pospiesznie Jane. – Wiesz, jak to jest. Malarz z czasem zaczyna myśleć o wymyślonych przez siebie postaciach jak o żywych ludziach.
Charlotte pokiwała głową i zrobiła mądrą minę.
– Człowiek obdarzony darem kreatywności nie zawsze nad nim panuje. Z czasem okazuje się, że niektóre z jego pomysłów żyją własnym życiem i podejmują niezależne decyzje.
Jane nie odpowiedziała. Charlotte przeniosła wzrok z obrazu na nią. Przyjaciółka zawiesiła wzrok w przestrzeni. Często jej się to zdarzało.
– Ptaszki ćwierkają, że chcesz zostać guwernantką – podjęła dyskretnie Charlotte. – Ale chyba nie nosisz się z zamiarem opuszczenia Lowood?
(To była właściwie jedyna ścieżka kariery dostępna dla dziewcząt ze szkół takich jak Lowood. Absolwentka mogła zostać nauczycielką w prowincjonalnej szkółce – tak jak Jane – lub guwernantką u jakiejś mniej lub bardziej bogatej rodziny – był to podówczas najwyższy szczebel kariery, który mogła zdobyć wykształcona kobieta).
– Nie, nie, nic podobnego. – Jane spuściła wzrok. – Po prostu… wyobrażałam sobie, jak by to było wieść inne życie.
– Ja cały czas wyobrażam sobie, że wyjeżdżam z Lowood – zwierzyła się Charlotte. – Gdyby nadarzyła się okazja, wyjechałabym choćby jutro.
Jane potrząsnęła głową.
– Ale ja wcale nie chcę opuszczać Lowood. To dlatego podjęłam tu pracę zaraz po ukończeniu szkoły. Nie mogę stąd wyjechać.
– A to niby czemu?
– To miejsce jest moim domem, no i… mam tu przyjaciółki.
Na te słowa ciepło rozlało się Charlotte po sercu. Nie przypuszczała, że Jane tkwi w Lowood dlatego, że nie zniosłaby rozłąki z serdeczną przyjaciółką. Z tego co wiedziała, Jane nie miała przyjaciółek poza nią, bowiem dyrektor skutecznie odgrodził ją murem od pozostałych kobiet. (Opinia Brocklehursta o Jane interesowała Charlotte tyle co zeszłoroczny śnieg). Przyjaźń rzeczywiście była najcenniejszą rzeczą na świecie, zwłaszcza dla dziewczyny takiej jak Jane, która nie miała żadnej rodziny i była na tym świecie sama jak palec. (Z kolei Charlotte była środkowym dzieckiem i miała piątkę rodzeństwa – co było zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem).
– A ja uważam, że jeśli będziesz miała taką możliwość, powinnaś stąd wyjechać – powiedziała wspaniałomyślnie Charlotte. – Tęskniłabym za tobą, ma się rozumieć, ale jesteś w końcu malarką. Kto wie, jakie piękno czeka na ciebie poza szarymi murami tej szkoły. Pomyśl o tych wszystkich zapierających dech w piersi krajobrazach, które tylko czekają, byś przelała je na płótno. O ciekawych i życzliwych ludziach, których mogłabyś poznać. – Jej wargi skrzywił cwany uśmieszek. – O chłopcach nie wspominając…
Jane oblała się rumieńcem.
– Chłopcach? – mruknęła po nosem. – No tak…
Obie dziewczyny zamilkły, wyobrażając sobie wszystkich chłopców tego świata, a potem wydały z siebie przeciągłe westchnienie zaprawione tęsknotą.
To zaaferowanie chłopcami może wam się wydać nieco dziecinne, ale pamiętajcie, że mówimy o Anglii w roku 1834 (to jest przed Charlesem Dickensem i po Jane Austen), kiedy to od dziecka wtłaczano kobietom do głowy, że najlepsze, co może je spotkać, to małżeństwo. Najlepiej z jakimś bajecznie bogatym mężczyzną. Ówczesne dziewczęta mogły mówić o wielkim szczęściu, jeśli udało im się poderwać kogoś przystojnego, obdarzonego jakimś ciekawym talentem lub przynajmniej będącego właścicielem fajnego psa. Ale wszystkim, co tak naprawdę miało znaczenie, było skłonienie jakiegoś przedstawiciela płci brzydszej, by wsunął ci pierścionek na palec. Nieważne kogo, byle był mężczyzną. Charlotte i Jane miały niewielkie pole manewru w tym względzie (jak już wspomniałyśmy, były biedne, nijakie i na domiar złego chude i niskie), ale chyba wciąż wolno im było marzyć o przystojnym nieznajomym, który zwali je z nóg, nie przejmując się biedą i niezapadającą w pamięć urodą i dostrzeże w nich coś, za co pokocha je całym sercem?
Pierwsza przerwała ciszę Jane. Wróciła wzrokiem do swojego obrazu.
– No to… jakąż ciekawą historię piszesz?
Charlotte otrząsnęła się i swoim zwyczajem przycupnęła na zwalonym pniu drzewa.
– Teraz piszę… kryminał.
Jane zmarszczyła brwi.
– A nie miałaś pisać czegoś o szkole?
Prawda, miała. Przed całym tym zamieszaniem z panem Brocklehurstem Charlotte zaczęła pisać (werbel tremolo, poproszę!) Coś-Co-Będzie-Jej-Pierwszą-Wielką-Powieścią. Charlotte mówiono, że najlepiej pisać o czymś, co człowiek zna… a w tym momencie Lowood było wszystkim, o czym miała jakieś pojęcie, tak więc siłą rzeczy jej pierwsza powieść musiała opowiadać o szkolnym życiu ubogich dziewcząt. Gdybyście przewertowali jej notes, znaleźlibyście mnóstwo informacji o szkolnych budynkach, o dziedzińcach i ich historii, moglibyście przeczytać szczegółowe charakterystyki nauczycieli, dowiedzieć się o ich manieryzmach i powiedzonkach, jak również zmaganiach dziewcząt z chłodem, chorobą cmentarną, a przede wszystkim z tą obrzydliwą owsianką.
Spójrzmy chociażby na poniższy ustęp ze strony dwudziestej siódmej:
„Zgłodniała już i w tej chwili bardzo osłabiona, pochłonęłam łyżkę czy dwie swej porcji, nie zastanawiając się nad smakiem; po zaspokojeniu jednak pierwszego głodu spostrzegłam, że dostałam jakąś wstrętną potrawę; przypalona kasza owsiana nie lepsza jest prawie od zgniłych kartofli, nawet głód się przed nią cofa. Łyżki poruszały się powoli: widziałam, że każda dziewczynka próbuje pożywienia i stara się je przełknąć, ale większość dawała za wygraną. Skończyło się śniadanie, a nikt nic nie jadł”*.
Wszystko to całkiem nieźle się czytało, myślała Charlotte, zwłaszcza ten kawałek o owsiance. Ale to przecież miała być POWIEŚĆ. A powieść musi zawierać coś więcej niż tylko obserwacje. Potrzebna jej jakaś historia. Intryga. Fabuła.
Mimo to była całkiem pewna, że obrała właściwy kurs. Najważniejsza w jej powieści była bohaterka, osobliwa dziewczyna imieniem Jane… Frere. Nieładna, uboga sierota, która walczy o przetrwanie w nieprzyjaznej, surowej szkole. Jej bohaterka była mądra i zaradna. I szczerze mówiąc, nieco dziwna, ale za to budziła sympatię. Dawała się lubić. Charlotte zawsze czuła, że Jane świetnie nada się na główną bohaterkę powieści (choć zataiła przed nią fakt, że czyni jej zaszczyt, uwieczniając ją na kartach swojej własnej. Chyba czekała z tą rewelacją na właściwy moment). Tak więc miała ciekawą bohaterkę i interesujące miejsce akcji, ale sama historia jakoś… nie budziła emocji.
To znaczy, nie budziła do śmierci pana Brocklehursta, która tchnęła w dzieło nowe życie. Jego przedwczesny zgon był najlepszym, co się Charlotte przytrafiło.
– Dziewczyny podejrzewają pannę Scatcherd. Co o tym myślisz? – Znowu podniosła okulary do oczu, by dojrzeć reakcję Jane, ale twarz przyjaciółki ani drgnęła.
– To nie panna Scatcherd – odparła beznamiętnym tonem.
– Doprawdy? – indagowała Charlotte. – A można wiedzieć, skąd ta pewność?
– A może porozmawiamy o czymś innym? – Jane odchrząknęła. – Męczy mnie gadanie o Brocklehurście.
Czy to nie podejrzane, że Jane tak nagle chce zmienić temat? – rzuciło się Charlotte na myśl, ale postanowiła nie drążyć tematu.
– Jak chcesz… Ach, zapomniałabym! Przynoszę dobre wieści. Podobno jedzie do nas ktoś z Towarzystwa.
– Z Towarzystwa? – spytała Jane, marszcząc brwi.
– Tak, no wiesz, z Towarzystwa do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. Kiedyś było tam gdzieś „Królewskie” w nazwie, ale ktoś pokłócił się z królem i już nie ma. Nawiasem mówiąc, to pewnie strasznie ciekawa historia…
Jane wciąż wpatrywała się pytająco w przyjaciółkę.
– No tak, słyszałam o nich, ale nigdy…
– Wierzysz w duchy? – trajkotała niezrażona Charlotte. – Bo ja wierzę. Kiedyś nawet jednego widziałam. Na cmentarzu w Haworth kilka lat temu. A przynajmniej tak mi się wydaje.
– Chciałabym wiedzieć jedno: co oni z nimi robią? – powiedziała Jane grobowym tonem.
– Co masz na myśli?
– Towarzystwo. Co robią ze złapanymi duchami?
Charlotte przekrzywiła głowę i zamyśliła się.
– A wiesz, że nie wiem? Słyszałam tylko, że jeśli ktoś ma problem z duchami, powinien zawołać Towarzystwo. I że jego członkowie noszą niesamowite czarne maski. I że jak zwietrzą gdzieś ducha, to pojawiają się znikąd i… – Machnęła ręką. – Puf! Ducha nie ma. I problemu też nie ma.
– Puf, powiadasz? – powtórzyła cicho Jane.
– Puf! – Charlotte klasnęła w ręce. – Czy to nie ekscytujące, że ktoś taki do nas jedzie?
– Jadą tu do nas. – Jane przyłożyła dłoń do czoła, jakby nagle zrobiło jej się słabo. Co nie zdziwiło Charlotte, bo w tamtych czasach kobiety mdlały cały czas. Przez gorsety.
– No, właściwie to nie do samego Lowood – skorygowała Charlotte. – Podobno zostali wynajęci, by odprawić jakiś egzorcyzm w nocy z wtorku na środę w Tully Pub w Oxenhope… No wiesz, tam, gdzie pojawia się czasem Wrzeszcząca Dama. Tak mi powiedziała rano panna Smith. Ale kto wie, może zahaczą też o Lowood. Pomyśl tylko, ile dziewczyn zmarło na chorobę cmentarną. – Do pechowych nieboszczek należały również jej starsze siostry: Maria i Elizabeth. Charlotte odkaszlnęła w pięść. – W szkole pewnie roi się od duchów.
Jane zaczęła przechadzać się niespokojnie.
– Powinnyśmy poprosić, by odwiedzili Lowood – zdecydowała Charlotte. A potem wpadła na naprawdę świetny pomysł. – Mam! Poprośmy ich, by rozwikłali zagadkę morderstwa pana Brocklehursta! – Zrobiła pauzę i spojrzała na towarzyszkę przez lornion. – Chyba że jest jakiś powód, dla którego nie życzysz sobie, by ktoś węszył przy tej sprawie?
Jane przyłożyła dłoń do piersi, jakby miała trudności z oddychaniem.
– A niby jak mieliby rozwikłać tę zagadkę?
– Wieść niesie, że umieją rozmawiać ze zmarłymi. Mogliby po prostu spytać ducha Brocklehursta.
– Ja… muszę lecieć. – Jane zebrała przybory w takim pośpiechu, że upaprała sukienkę farbą. Niemal sfrunęła ze wzgórza, po czym pomknęła w kierunku szkoły. Charlotte odprowadziła ją wzrokiem. Wyjęła notes.
„To na te ciche należy uważać” – przeczytała.
Jane Eyre miała zarówno motyw, jak i wyśmienitą okazję, by zabić dyrektora, ale czy naprawdę by się na to poważyła? Czy była zdolna do morderstwa z zimną krwią? Nawet dla dobra szkoły? A jeśli nie, to dlaczego tak ją poruszyły wieści o Towarzystwie? Jaką tajemnicę skrywa Jane, jeśli nie morderstwo?
Zagadka.
Zagadka, którą Charlotte Brontë ma zamiar rozwiązać.