Читать книгу Moja Jane Eyre - Brodi Ashton - Страница 7

2
Jane

Оглавление

Jane stała po drugiej stronie ulicy, wwiercając się wzrokiem we frontowe drzwi Tully Pub. Dochodzący z lokalu zapach pieczonej wieprzowiny i jaj sadzonych sprawił, że ślina napłynęła jej do ust. Śniadanie złożone z łyżki owsianki i pół szklanki wody to zdecydowanie zbyt mało dla osiemnastoletniej dziewczyny. (Nawet jeśli ta jedna łyżka smakuje o niebo lepiej teraz, gdy Brocklehurst wącha kwiatki od spodu – pomyślała. Marne to pocieszenie, ale zawsze).

Drogą nadszedł mężczyzna. Jane sprawdziła, czy czasem nie ma maski na twarzy, ale nie – był to zwykły człek o zwykłej twarzy i w zwykłym ubraniu. Łypnął na nią, lecz jej nie zauważył, a potem pchnął drzwi do pubu – Jane dostrzegła wewnątrz rozpalony kominek i tłum roześmianych, rumianych bywalców, usłyszała muzykę i śpiew – wszedł do środka i zatrzasnął je za sobą.

Westchnęła. Zanim tu przyszła, spodziewała się, że na drzwiach zobaczy wielki napis: „Nie wchodzić! Trwa egzorcyzm Wrzeszczącej Damy oraz okresowe prace konserwujące”. Ta cała „relokacja”, czy jak się to nazywało, to przecież musiała być skomplikowana operacja, z pewnością zbyt niebezpieczna, by egzorcystom pałętali się pod nogami ubzdryngoleni faceci z pijacką pieśnią na ustach. Jednak stała tu już prawie pół godziny, a mężczyźni wchodzili i wychodzili z pubu, jakby to była pierwsza lepsza noc. Oberża to nie miejsce dla dziewczyny takiej jak Jane, lecz przecież musiała się dowiedzieć, czy ten przybytek nawiedza prawdziwy duch. A także co Towarzystwo zrobi z rzeczonym duchem.

Bo widzicie, Jane od dziecka wierzyła w duchy. Gdy była małą dziewczynką i jeszcze mieszkała ze swoją okropną ciotką Reed oraz nie mniej okropnymi kuzynami, jednej nocy ciotka zmusiła ją, by spała w „czerwonym pokoju”. (Wyłożonym czerwoną tapetą, z zawieszonymi w oknach czerwonymi zasłonami i wyścielonym czerwonym dywanem). Jane przez całą noc nie zmrużyła oka i była przekonana, że to miejsce nawiedza jakiś zły duch. Błagała ciotkę, zanosząc się płaczem, by ją wypuściła, aż zdarła sobie gardło i wreszcie zemdlała. Wtedy, choć nie miała o tym pojęcia, jej serce przestało bić.

Dosłownie umarła ze strachu, nawet jeśli tylko na chwilę. Gdy otworzyła oczy, jej zmarły wuj klęczał nad nią, uśmiechając się do niej życzliwie.

– O, obudziłaś się – powiedział. – Ale się martwiłem.

– Wujku? Jak… jak się miewasz? – Nie miała pojęcia, co innego miałaby powiedzieć. Wiedziała, że popełnia gafę, pytając o stan jego zdrowia, skoro wuj nie żył od ładnych kilku lat.

– Bywało lepiej – odparł duch. – Mam prośbę: czy wyświadczysz mi szybką przysługę?

Gdy rano pozwolono jej w końcu opuścić czerwony pokój, pomaszerowała prosto do ciotki i poinformowała ją, że wuj jest z niej, delikatnie mówiąc, niezadowolony. Oto bowiem, gdy leżał na łożu śmierci, ciotka przyrzekła mu, że otoczy Jane opieką, „jakby była jej rodzoną córką”. Wychodzi na to, perorowała Jane, że ciotka rodzoną córkę traktowałaby jak nędznego sługę i głodziłaby ją dla przyjemności, ponieważ, tak właśnie, Jane przymierała głodem i ogólnie spotykały ją w domu ciotki same nieprzyjemności. To z kolei rozwścieczyło martwego wuja, który domagał się teraz, by żona zadośćuczyniła ciemiężonej Jane.

– Chce, byś pamiętała o swoim przyrzeczeniu – oświadczyła zdumionej ciotce. – Chce, byś po prostu spróbowała być nieco milsza.

W odpowiedzi ciotka nazwała Jane „kłamczuchą” i „diabelskim nasieniem”, po czym raz-dwa odesłała ją do Lowood, gdzie pan Brocklehurst dorzucił do listy obelg „nieposłuszną pogankę, która spłonie w piekle”. Ale Jane wiedziała, co widziała, i nic nie zdołałoby sprawić, by w to zwątpiła. Serce podpowiadało jej, że naprawdę rozmawiała ze swoim martwym wujem, ponieważ był to jedyny moment w jej dość smutnym życiu, gdy czuła, że ma prawdziwą rodzinę.

Później nie mówiła o swoim wujku już nikomu. Nie pisnęła o nim ani słóweczka. Bo z jej doświadczenia wynikało, że kto miele ozorem, tego spotyka kara.

Stała i gapiła się na karczmę, a jej kiszki grały marsza.

– Ty też jesteś głodna?

Cichy głos sprawił, że nieomal podskoczyła. Obróciła się i zobaczyła stojącą obok obszarpaną dziewczynkę. Małą uliczną łobuziarę.

– Bo ja jestem – poinformowała dziewczynka. – Ja ciągle jestem głodna.

Jane rozejrzała się dookoła. Nie licząc jej i tej małej, ulica była pusta.

– Wybacz, nie mam przy sobie nic do zjedzenia – odszepnęła Jane.

Ku jej zdziwieniu dziewczynka uśmiechnęła się do niej.

– Jak urosnę, chcę być taka ładna jak ty.

Jane pokręciła głową w reakcji na ten niestosowny i całkiem chybiony komplement, po czym na powrót wbiła wzrok w drzwi.

– Pójdziesz tam? – spytało umorusane dziecko. – Tam straszy.

Tak. Tam mieszkał duch, a ponieważ na zewnątrz nic się nie działo, Jane musiała wejść do środka.

– Zostań tutaj – poleciła dziewczynce, a potem przeszła na drugą stronę ulicy. Wzięła głęboki wdech, pchnęła drzwi i niesiona nagłym przypływem śmiałości przekroczyła próg.

Zrobiła to. Weszła do środka.

Pub był nabity ludźmi. Woń alkoholu mieszała się z fetorem spoconych ciał i ta mieszanka zapachowa poraziła jej zmysły. Przez chwilę Jane stała jak sparaliżowana, niepewna, co ma właściwie robić. Nie widziała w izbie żadnego ducha. Czyżby Charlotte się myliła?

Mogłaby po prostu zapytać bywalców. Oczywiście to by znaczyło, że musi porozmawiać z jakimś mężczyzną. Jane miała głowę wypchaną tęsknymi myślami o chłopcach, ale bywalcami pubu byli dorośli mężczyźni. Kudłaci, śmierdzący i zwaliści. Myśl o nawiązaniu rozmowy z którymś z pijanych drabów w cuchnącej piwem karczmie wydawała jej się kompletnie nie z tej ziemi.

To nie było miejsce dla niej. Spuściła głowę, ścisnęła lekko nos, by zatamować dopływ karczemnego smrodu, po czym zaczęła się przeciskać przez tłum w drodze do kontuaru. (A przynajmniej ona myślała, że się przeciska – ktoś inny mógłby powiedzieć, że przemknęła zwinnie, lawirując między krążącymi po izbie opojami). Karczmarz złowił ją wzrokiem i podniósł głowę znad polerowanego kufla.

– W czym pomóc, panienko? – spytał. – Zabłądziłaś?

– Nie – zaprzeczyła chrapliwie. – Nie, nie wydaje mi się. Czy to jest ów… przybytek… gdzie…

– Gdzie co? – ponaglił karczmarz. – Głośniej, panienko, nie słyszę cię.

Nagle gorset zaczął ją strasznie gnieść. (Bo i gniótł. Po to jest gorset).

– Paniusia se golnie. Na koszt firmy. – Karczmarz nalał jej brandy i podsunął szklaneczkę.

Przez moment na twarzy Jane malował się wyraz skrajnego oburzenia, ale po chwili podniosła naczynie i upiła łyczek. Płynny ogień spalił jej przełyk. Zachłysnęła się powietrzem i odstawiła szklankę.

– Czy to tutaj…? – Jej usta już złożyły się do słowa „duch”, gdy nagle pomieszczenie wypełnił nieludzki wrzask. Jane podniosła wzrok i zobaczyła wiszącą nad barem kobietę w białej koszuli nocnej. Jej głowę otaczała aureola kruczoczarnych włosów, jakby unosiły się na niespiesznie płynącej wodzie. Jej skóra była niemal całkowicie przezroczysta, ale oczy żarzyły się jak węgle.

Była chyba najpiękniejszym duchem, jakiego Jane kiedykolwiek widziała.

– No, wykrztuś to z siebie, dziewczyno – popędził ją karczmarz, wwiercając się wzrokiem w Jane. – Robotę mam.

On najwyraźniej nie widział ducha.

– Nieważne. – Jane dopiła brandy i cofnęła się od kontuaru, by lepiej się przyjrzeć zrozpaczonej zjawie.

– Dokąd go zabrali? – zawodziła jęczydusza. – Dokąd zabrali mojego męża? – W Jane wezbrało współczucie. – Gdzież, ach, gdzież on jest?

Jakie to straszne – przyszło Jane na myśl. – Jakie to straszne, cierpieć katusze samotności, bo jakiś okrutnik brutalnie wyrwał cię z ramion ukochanego. To jakby stracić część własnej duszy. To straszne… ale i strasznie romantyczne.

– Wiem, że gdzieś tu jest! – krzyczał duch. – Wiem, że gdzieś tu się ukrywa! Już ja mu wygarnę, jak go znajdę. Ten nieużyty ochlejmorda chyba urodził się na bani!

Aha. Ojej.

Duch uniósł blade ramiona i machnął prawą ręką w kierunku szklaneczki Jane. Naczynie uniosło się w powietrze, przemknęło obok jej lewego ucha i roztrzaskało się o ceglaną ścianę.

– Niech mnie kule…! – wykrzyknął oberżysta, który fruwającą szklankę już najwidoczniej zobaczył. – Wróciła Wrzeszcząca Dama! – Spojrzał na wiszący na ścianie zegar. – Punktualnie jak zawsze.

– Szkoda strzępić ryja na tego obszczymura! – ryknęła zjawa. – Pijaczyna! – Zakręciła się wkoło, wzbudzając powiew lodowatego wiatru i zrzucając zegar ze ściany. – Menel i degenerat!

– No i gdzie to Towarzystwo? – jęknął karczmarz, wyglądając trwożliwie zza lady. – Powinni już tu być.

– Wiem, że kryjesz tego zatraconego birbanta, tego rynsztokowego utracjusza, taka jego mać! – Wrzeszcząca Dama porwała z kontuaru butelczynę brandy i cisnęła ją łukiem prosto w jego nalaną twarz. Pocisk trafił prościutko między oczy i mężczyzna złożył się bez słowa jak dobrze naoliwiony scyzoryk.

Coś podobnego! – pomyślała Jane, padając na ziemię w obawie, że teraz upiór weźmie na cel ją. Poczołgała się i przeturlała, aż skryła się bezpiecznie za barem, gdzie mogła wykorzystać oberżystę w charakterze ludzkiej tarczy. (Ach, ta Jane. Zawsze myśli o innych). Sukienka kleiła jej się do przesiąkniętej alkoholem podłogi, co było w równej mierze obrzydliwe co nieuniknione.

Jane wychynęła nieśmiało zza obezwładnionego karczmarza, by podziwiać rozgrywającą się w pubie scenę. Wrzeszcząca kobieta nieustannie domagała się spotkania ze swoim zdegenerowanym mężem, miotając, czym popadło w kogo popadło. Bywalcy klęli w żywy kamień i wpadali na siebie w pośpiechu, byle dalej od rozsierdzonego ducha, choć żaden nie kwapił się do opuszczenia lokalu. Pewnie byli przyzwyczajeni do scysji z udziałem umarłej kobiety.

Ale bałagan – pomyślała Jane ponuro, gdy Wrzeszcząca Dama rzuciła o podłogę wielkim słojem z jajkami w occie. Z każdą chwilą coraz mniej współczuła kobiecie. Skonkludowała, że takie zachowanie nie przystoi damie, nawet jeśli leży sześć stóp pod ziemią i zaniedbuje ją mąż. – No więc gdzie się podziewa to – wybaczcie, że tak przeklinam – cholerne Towarzystwo?

Dokładnie w tym momencie, zupełnie jakby przywołała go myślami, na stół pośrodku izby wskoczył mężczyzna w czarnej masce. A następnie wyjął z kieszeni jakiś mały przedmiot i trzasnął nim o ścianę.

Ów przedmiot wybuchł z hukiem, na moment zalewając pomieszczenie rażącym blaskiem.

Tłum umilkł. A potem wszystkie twarze zwróciły się w stronę zamaskowanego przybysza.

Jane zorientowała się, że sama też się na niego gapi. Oddech uwiązł jej w gardle – choć to też mogła być wina gorsetu. Wyjrzała śmielej zza karczmarza, by lepiej przyjrzeć się agentowi.

Był to młody mężczyzna – maska nie zdołała tego ukryć – ale nie na tyle młody, by Jane nazwała go chłopcem. Większość mężczyzn w tamtej epoce nosiła wąsy lub przynajmniej bokobrody, ale nie on. Nie nazwałaby go też przystojnym. (W epoce georgiańskiej za przystojnych uważano mężczyzn o bladej karnacji – bo na słońcu przebywali tylko wieśniacy – podłużnej twarzy, wąskiej żuchwie, małych ustach i ostrym podbródku. Tak, wiemy. Też nie mogłyśmy w to uwierzyć). Ten konkretny młodzieniec miał kwadratową szczękę i zdecydowanie zbyt długie włosy. A mimo to widać było, że należy do klasy wyższej – świadczył o tym piękny wełniany płaszcz i drogie skórzane rękawice.

– Wszyscy wyjść – rozkazał, a Jane schowała się za kontuar.

Tłum natychmiast opuścił pub, ale bez przepychanek. Izba była teraz pusta, jeśli nie liczyć zamaskowanego przybysza na stole oraz jego młodszego – o wiele bardziej chłopięcego – kompana w gorszej jakości płaszczu. Agenci Towarzystwa najwyraźniej działali w zespołach dwuosobowych.

Ten pierwszy zeskoczył z blatu.

– Niech pan się skupi – polecił drugiemu. – Najpierw oczyszczamy pokój. Później potwierdzamy tożsamość zjawy.

Zjawa. Jane prawie o niej zapomniała. Spojrzała na ducha. Wrzeszcząca Dama przestała wrzeszczeć. Była zbyt zaaferowana agentami.

Ten starszy wyłowił z wewnętrznej kieszeni płaszcza mały oprawny w czarną skórę notes i ołówek. Otworzył go z pewną delikatnością, która przywiodła Jane na myśl Charlotte, i znalazł szukaną stronę zaznaczoną zakładką.

– Wyjaw mi swoje imię, duchu – rzucił do Damy znudzonym tonem.

Wrzeszcząca Dama przywarła plecami do sufitu, zwlekając z odpowiedzią. Drugi agent – Jane dostrzegła teraz, że był niższy, miał na nosie okulary, a na głowie strzechę rudych włosów – zrobił krok naprzód.

– Lepiej mu odpowiedz – powiedział, wpatrując się w ducha. – Proszę.

Pierwszy zgromił rudzielca spojrzeniem i ponownie zwrócił się do ducha:

– Jesteś Claire Doolittle, mam rację?

– Zgubiłam go – wyszeptała zjawa. Nagle do jej tonu wkradł się smutek i żal porzuconej kobiety. – Zabrali mi go.

– Kogo zabrali? – Agent zerknął do notesu. – Twojego męża? Jeśli się nie mylę, trafił do więzienia za niespłacone długi. Miał, zdaje się, skłonności do hazardu.

Duch kiwał się w prawo i lewo, milcząc. Agent znowu zajrzał do książeczki.

– Nazywał się Frances Doolittle.

– Franuś… – Zjawa skrzywiła przezroczyste usta w szyderczym uśmieszku. – Kanciarz pierwszej wody.

– Franuś – powtórzył agent, notując. – Kanciarz. – Z innej kieszeni wydobył srebrny zegarek. – No dobra – rzucił do towarzysza – niech pan patrzy uważnie. Chcąc złapać ducha, należy w pierwszej kolejności…

Zjawą wstrząsnął jęk tak głośny i żałosny, że żołądek podszedł Jane do gardła. Omyła ją nowa fala współczucia dla udręczonej zjawy… która nagle wyrwała zegarek z ręki agenta. A przynajmniej taki miała zamiar, bo przedmiot przeniknął przez jej eteryczną dłoń i upadł z klekotem na podłogę.

Następnie wydarzyło się kilka rzeczy naraz: starszy agent sięgnął po leżący na podłodze przedmiot, duch postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję do ucieczki i odkleił się od sufitu, a młodszy agent zawołał:

– Chce wiać!

Mężczyzna wybił się w powietrze i z gracją wylądował obok zjawy.

– Podnieś zegarek! To…

Ale nie skończył zdania, bo w tym samym momencie rudzielec ruszył niezgrabnie naprzód, chcąc uderzyć ducha z byka. Niestety zamiast trafić zjawę, przeleciał przez nią i zwalił się na ziemię obok skrytej za barem Jane.

Dziewczyna natychmiast zerwała się na nogi, ściągając na siebie spojrzenia agentów oraz zjawy.

– Eee, dobry wieczór. – Pomachała na przywitanie. – Ja… znaczy… zasnęłam… Zamiatałam, a potem zasnęłam.

Zaległa cisza jak makiem zasiał. Wszyscy stali jak wryci, jeśli nie liczyć jęczącego rudzielca na podłodze, który rozmasowywał skronie. Duch podpłynął w powietrzu do oniemiałej Jane.

– Zasnęłaś, powiadasz? – wyrzekł z powątpiewaniem pierwszy agent.

– Ja… w sensie… – wyjąkała Jane. – Upiłam się. Upiłam się… brandy.

– No jasne.

Tymczasem Wrzeszcząca Dama naruszyła prywatną przestrzeń wystraszonej dziewczyny, która ze wszystkich sił próbowała udawać, że wcale nie widzi świdrującej ją spojrzeniem zbłąkanej duszy.

– Czołem – przywitał się duch.

Jane czuła na sobie spojrzenie zamaskowanego agenta. Pospiesznie utkwiła wzrok w suficie. W stole. W obrazie na ścianie. Byle nie w duchu.

– Aleś ty śliczna – wydyszała Dama.

Jane oblała się rumieńcem. Nigdy nie miała pojęcia, co odpowiedzieć na takie słowa, głównie dlatego, że żywi ludzie zwykle utrzymywali ją w przekonaniu, że bynajmniej śliczna nie jest.

„Fe, co za brzydactwo”.

Albo…

„Ojej… ale może ma ciekawą osobowość?”

Lub też…

„Nie jest jakaś szkaradna, ale po prostu… nijaka”. (Zawsze ją zastanawiało, czemu, skoro jest „nijaka”, ludzie nie mogą się powstrzymać od komentowania jej wyglądu).

Mimo to z jakiegoś powodu dla duchów była ucieleśnieniem piękna.

To zrodziło w niej przekonanie, że jest coś bardzo nie tak ze standardami piękna w zaświatach.

– Taka jesteś podobna do mojego Jamiego… – zagruchała Dama. – Gdy za jego plecami zachodziło słońce, a wiatr mierzwił mu włosy…

Jane nie wiedziała, kim jest ten Jamie, ale najwyraźniej był bliższy sercu zjawy niż mąż. Bezwiednie uniosła rękę i odgarnęła z nijakich oczu kosmyk nijakich włosów. Rozpaczliwie i uparcie próbowała ignorować ducha.

Agent wodził wzrokiem od żywej kobiety do martwej i z powrotem. Przekrzywił głowę w zamyśleniu.

– O rety, która to godzina?! – Jane wskazała miejsce na ścianie, gdzie jeszcze przed chwilą wisiał zegar. – Miło się rozmawia, ale muszę już iść…

Ale ten przeklęty duch ani myślał jej puścić. Przysunął się jeszcze bliżej, falując czarnymi jak noc włosami. Jane znała już ten typ. Nie mogła dopuścić, by zjawa przyszpiliła ją w miejscu jak martwego owada do kartonu.

Zrobiła dwa kroki w tył. A Dama podfrunęła dwa do przodu.

– Nigdy nie widziałam kogoś tak urodziwego – westchnęła. – Płoniesz pięknem, dziewczyno.

Z tymi słowami otoczyła Jane prześwitującymi ramionami. Dziewczyna posłała mężczyznom nerwowy uśmieszek.

– Aj, strasznie zdrętwiała mi noga, więc postoję tu sobie chwilę nieruchomo, dobrze?

Zwierzchnik rudzielca obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem i schylił się po zegarek. Podszedł ostrożnie do Jane i zauroczonej zjawy, a gdy stanął obok, wyszeptał:

– Duchu, niniejszym relokuję cię.

– Co ty robisz? – spytała Jane.

Nie odpowiedział. Zamiast tego uniósł zegarek i stuknął nim ducha w skroń.

(Zdajemy sobie sprawę, szanowni czytelnicy, że to „stuknięcie” to dość prostackie określenie mrożącego krew w żyłach egzorcyzmu rodem z horroru, ale po wielu sczytaniach i przeciągających się konsultacjach z tezaurusem stwierdziłyśmy, że to najtrafniejsze określenie. Stuknął ją w skroń i tyle).

Nagły poryw wiatru rozwiał włosy Jane. Srebrny zegarek zalśnił jasnym światłem, a potem, ku jej przerażeniu, duch został wessany między tarczę a klapkę. Puf! Claire Doolittle zniknęła. Przepadła w okamgnieniu.

Jane wpiła się wzrokiem w mały, okrągły przedmiot, żywiąc nadzieję, że duchowi nic się nie stało, ale zegarek wibrował i szarpał się w dłoni agenta, jakby uwięziony upiór próbował wyrwać się na wolność. Mężczyzna wypuścił zegarek z palców, a ten zawisł na cienkim łańcuszku. Kołysał nim, aż wibrowanie ustało. Potem złożył się, by rzucić czasomierz rudzielcowi, ale w ostatniej chwili się rozmyślił i owinął go materiałem, a następnie schował z powrotem do kieszeni.

Wszystko to strasznie złowieszcze – rzuciło się Jane na myśl.

– Ona jest w środku? – spytała na głos. Zapomniała się na moment. Nie uszło to uwadze agenta, który spiorunował ją wzrokiem.

– A więc ją widziałaś.

A niech to! Po nocy spędzonej w czerwonym pokoju Jane postanowiła przestrzegać następujących reguł:

1. Nigdy nie zdradzić nikomu, że widzę duchy. Nigdy, przenigdy.

2. Nigdy nie wchodzić w interakcję z żadnym duchem w obecności żywych.

3. Choćby nie wiem jak ciekawy był to duch, choćby nie wiem jak paląca była potrzeba – zawsze, ale to zawsze przestrzegać reguł numer 1 i 2.

– Nie, wcale nie… – wybąkała. – Znaczy, nic nie widziałam. Że niby kogo widziałam?

Agent zmrużył oczy.

– Kim pani w ogóle jest?

– Nikim, proszę pana.

– Kimś jest pani na pewno – zaoponował. – Wygląda na to, że widzącą. A skoro już ustaliliśmy, że jest pani kimś, zapewne skądś również pani pochodzi. Skąd? – Notes zmaterializował się w jego palcach. Jane ogarnęła panika. Pomimo ścisłego przestrzegania reguł (które bardziej przypominały wskazówki niż twardy kodeks), kłamać nie umiała za grosz.

– Zapewniam pana, że nie jestem nikim szczególnym – wyrzekła, patrząc z rosnącym zdenerwowaniem, jak agent skrzętnie coś notuje. – A teraz przepraszam, ale już jestem spóźniona, a z moją nogą o wiele lepiej. – Dygnęła krótko i ruszyła do drzwi, ale agent odciął jej drogę.

– Spóźniona? A któż spodziewa się pani o tak późnej porze?

– Moje uczennice – wypaliła. – Jestem nauczycielką. Uczę matematyki.

– W środku nocy?

– Tak, właśnie – przytaknęła Jane. – Wyobraźcie sobie, panowie, jak muszą martwić się o mnie moje uczennice.

Agent zmarszczył brwi i ewidentnie chciał jeszcze o coś spytać, ale w tym momencie zza kontuaru dźwignął się karczmarz, który dopiero co odzyskał przytomność.

– Co tu się od… – spytał, ochrypnięty.

Agent zgromił go wzrokiem.

– A pan to kto?

– Jestem Pete, kim innym miałbym być? – Mężczyzna wymacał na potylicy guza wielkiego jak gęsie jajo. – To mój pub. Zaraz, wy nosicie maski. Jesteście z Towarzystwa! Czy przepędziliście ducha?

– Tak – potwierdził agent.

– Szkoda, żem tego nie widział. – Pete potoczył wzrokiem po zdemolowanej karczmie. – Krzyżyk na drogę tej przeklętej zmorze!

Agent na powrót skupił uwagę na Jane, która okrążała go właśnie na paluszkach w drodze do drzwi.

– W której szkole pani uczy, jeśli wolno spytać? – zwrócił się do niej, a ona stanęła jak wryta.

– Och, na pewno pan nie słyszał.

– Tu niedaleko jest jedna szkoła – pisnął zza jej pleców rudy chłopak. – Uczy pani w Lowood? Więc może zna pani…

– Pewnie chcecie zapłaty, hę? – przerwał gospodarz. Wyraźnie zależało mu, by mieć to wszystko za sobą i sprzedać tej nocy jeszcze trochę brandy. Podrapał się w podbródek. – Dziesięć funtów, dobrze pamiętam?

– Piętnaście – wyklarował agent, niechętnie odrywając wzrok od dziewczyny.

Karczmarz Pete poszedł po sakiewkę i zaczął skrupulatnie odliczać należność, gderając pod nosem. Powoli wypełniał podstawioną dłoń agenta nie funtami, ale szylingami, więc trochę to trwało.

Na taką okazję czekała Jane. Rzuciła się biegiem do drzwi i – ponieważ była rozgarniętą dziewczyną, która nigdy nie opuszczała z pustymi rękami pomieszczenia wypełnionego darmowym jedzeniem – zatrzymała się tylko na chwilę, by podnieść z podłogi dwa jajka w occie.

– Chwileczkę, chcę z panią porozmawiać – zawołał za nią agent, podczas gdy Pete niechętnie odliczał ostatnie szylingi. – Słyszy mnie pani?!

Ale Jane już była na zewnątrz. Mała dziewczynka stała dokładnie tam, gdzie kazała jej czekać.

– I co? – spytała. – Widziałaś ducha?

– Biegnij, mała! Uciekaj! – krzyknęła Jane.

Dziecko natychmiast puściło się biegiem. Teraz obie gnały przed siebie na złamanie karku.

*

Gdy tylko Jane przestąpiła próg szkoły, wyrósł przed nią pan Brocklehurst.

– Panno Eyre! Co to ma znaczyć? Co to za przemykanie chyłkiem o tej porze? Teraz mi się pani nie wywinie! – Wskazał palcem podłogę. – Będzie pani klęczeć na grochu do południa!

Blizny na kolanach zaświerzbiły ją na samo wspomnienie. Całe szczęście, że Brocklehurst nie żył. Choć niestety nie ujęło mu to ani krztyny zwyczajowej upierdliwości.

– Miałem żonę, wiesz? – powiedział, ocierając nieistniejącą łzę z niematerialnej twarzy. – I dziatki. Co z nimi będzie?

Jane zaczęła rozważać, czy takiej gnidzie należy się współczucie, ale wtedy przefrunęło obok kilka ofiar choroby cmentarnej, więc uznała, że nie.

– Muszę przyznać, że wygląda pani nadzwyczaj dobrze, panno Eyre – zauważył Brocklehurst, mrużąc swe eteryczne oczy. – Niech mi pani nie mówi, że zwiększyli racje żywnościowe w szkole! Złoję za to skórę pannie Temple!

Jane zaburczało w brzuchu. Jajka w occie nie stłumiły głodu. Przeszła przez ducha i skierowała się ku schodom na drugie piętro.

– Proszę natychmiast tu wrócić! – zawołał Brocklehurst. – Panno Eyre, ostrzegam panią!

– Czep się dorożki – mruknęła Jane. – I daruj sobie, bo nie możesz już nikogo skrzywdzić.

Pan Brocklehurst zapowietrzył się na te słowa, ale na szczęście nie pofrunął za nią.

Na klatce schodowej natknęła się na Charlotte. Przyjaciółka siedziała skulona przy świecy i pisała w notesie. Ta dziewczyna wiecznie coś pisała. Zapominała o bożym świecie, pokrywając równymi ciągami liter drobnych jak mak stronice małej książeczki, z którą nigdy się nie rozstawała. Jane darzyła Charlotte szczególną sympatią. Była odrobinę dziwna, ale Jane uważała to za zaletę. Charlotte była jej ulubioną nie-zmarłą osobą w Lowood, ale nauczycielka nie miała teraz nastroju do rozmowy.

Niemal udało jej się minąć ją niepostrzeżenie, gdy raptem przyjaciółka podniosła wzrok.

– Zdawało mi się, czy powiedziałaś coś przed chwilą o krzywdzeniu innych? – spytała. – Chcesz się może z czegoś zwierzyć, kochana?

– O, dobry wieczór, Charlotte. Nie zauważyłam cię. – Musiała jakoś zbyć jej pytanie. – Widziałaś, jaki piękny dzisiaj księżyc?

– Tak. Okrąglutki. Jak to księżyc. To jak było z tym krzywdzeniem? – Charlotte złapała za ołówek, czekając na odpowiedź.

– Czy twoim bohaterom dzieje się jakaś krzywda? – odparowała Jane.

Znalazły się w impasie i żadna nie miała pomysłu, jak z niego wybrnąć.

– Wybacz mi, Charlotte, ale padam z nóg. Pójdę już spać.

– Czy to panna Charlotte Brontë? – dobiegł z dołu przytłumiony głos pana Brocklehursta. – Już dawno powinnaś być w łóżku, młoda damo! Co za haniebne zachowanie. Kara cię nie minie!

Jane była rada, że Charlotte nie może go usłyszeć.

– Poszłaś do tego pubu? – indagowała przyjaciółka. – Tak myślałam, że pójdziesz. Gdybym mogła wychodzić za mury, zrobiłabym to samo.

Najwidoczniej nic jej nie umykało. Jane postanowiła udać oburzenie.

– Ja? Do pubu? Ależ Charlotte, po co miałabym chodzić do takiego miejsca? Młoda kobieta o mojej pozycji nie włóczy się nocą po karczmach. Tak więc… nie, nie byłam w żadnym pubie. Po prostu poszłam na spacer w świetle księżyca. Bo piękny mamy dzisiaj.

Charlotte pokiwała głową, ale nie dała się zbyć.

– Czy spotkałaś ducha? Albo kogoś z Towarzystwa? Kogoś, kto złapał ducha? Och, musisz mi wszystko opowiedzieć!

Przez chwilę Jane kusiło, by podzielić się z przyjaciółką sekretem, ale to przecież równałoby się złamaniu reguły numer 1, więc odpowiedziała po prostu:

– Zapewniam cię, że to była tylko zwykła przechadzka. Wiesz, że lubię się czasem przespacerować. No, to dobranoc!

Ruszyła po schodach do swojego małego pokoiku.

Tam czekała na nią Helena Burns. Jej najukochańsza przyjaciółka i najulubieńszy duch na świecie.

– Jesteś już! O, jak dobrze! Co się stało? – spytała podniecona Helena. Jej przezroczyste policzki wciąż nosiły ślady choroby, która zabiła ją tak wiele lat temu.

Jane zatopiła twarz w dłoniach.

– To po prostu okropne. On… stuknął tę biedną zjawę w głowę zegarkiem… – A potem cała historia wypłynęła jej z ust, jakby pękła wstrzymująca ją tama.

– Czyli agenci Towarzystwa rzeczywiście potrafią te wszystkie rzeczy, o których piszą w gazetach – powiedziała Helena, gdy opowieść Jane dobiegła końca.

– Najwyraźniej. – Jane kopnięciem zdjęła but, potem drugi, i zaczęła się rozdziewać, warstwa po warstwie, z krępujących jej ruchy i oddech ubrań. – To okrutni ludzie. Zamienili z nią ledwie dwa zdania. Przyszli tam tylko po to, żeby ją złapać. A przecież nie była taka znowu uciążliwa… – Jane przypomniała sobie szklaneczkę brandy rozpryskującą się w kontakcie ze ścianą. I zegar. I słój jajek w occie. – Ona po prostu potrzebowała pomocy. Z pewnością nie zasłużyła na to, by ją więzić w zegarku kieszonkowym!

– W zegarku kie… Okropieństwo. – Helena zadrżała, na moment rozmywając się w powietrzu. – Jak tam musi być ciasno. I to tykanie…

Jane przebrała się i zdmuchnęła świecę. Dwie dziewczyny skuliły się na małym, dziurawym łóżku, jak robiły to zawsze, nawet jeśli jedna z nich nigdy nie potrzebowała snu. Jane długo wpatrywała się w ciemny sufit nad głową. Powiedziała znienacka:

– Oni mogą się tu jutro pojawić.

Helena zerwała się z łóżka.

– Tutaj?

Jane również wstała.

– Tak. Ci agenci chyba czegoś ode mnie chcą. Domyślili się, że uczę w Lowood. Heleno, jeśli tu przyjdą, musisz pozostać w ukryciu.

– Tak zrobię – przyrzekła przyjaciółka.

Jane zrobiła pauzę.

– Czas stąd odejść. Tym razem mówię poważnie.

Dolna warga Heleny zadrżała delikatnie.

– Zostawisz mnie tu?

– W życiu bym cię nie zostawiła! Miałam na myśli to, że obie musimy stąd odejść. Razem. Jak zawsze.

Helena była pierwszą prawdziwą przyjaciółką Jane, jedyną przyjazną duszą w Lowood w czasach, zanim pojawiła się w jej życiu Charlotte. Stała u boku Jane, gdy cały świat próbował ją upokorzyć i ukarać Bóg wie za co. I pomimo swej nijakości oraz licznych niedostatków Jane czuła, że Helena kocha ją jak rodzoną siostrę.

Ale Helena zmarła, gdy miała czternaście lat. Tej wiosny przez Lowood przetoczyła się szczególnie wredna odmiana choroby cmentarnej. Do końca maja czterdzieści pięć z osiemdziesięciu uczennic trafiło do izolatki, a wśród nich Helena. Pewnej nocy panna Temple pomogła Jane przemknąć za plecami pielęgniarek do pokoju, gdzie przyjaciółka dokonywała żywota. Mała Jane wspięła się na łóżko i wyszeptała jej do ucha:

– Helenko, nie zostawiaj mnie.

– Nigdy tego nie zrobię – przyrzekła. – Złap mnie za rękę.

Jane ścisnęła jej palce, starając się nie zwracać uwagi na to, jakie są zimne. Dziewczynki zasnęły, a gdy wstało słońce, ciało Heleny było blade i nieruchome.

A nad Jane stał jej duch.

– Cześć – powiedziała zjawa, uśmiechając się szelmowsko. – Mówiłam, że nigdy cię nie zostawię.

Nie sposób było przewidzieć, który oddzielony od ziemskiej powłoki duch zostanie na tym świecie, a który uda się w podróż w zaświaty. Ale Helena na szczęście została. W końcu złożyła przysięgę. W zamian Jane obiecała jej, że i ona nigdy jej nie porzuci. Była dla niej całym światem, rodziną, której nigdy nie miała, i sama myśl o rozstaniu przejmowała ją drżeniem. A teraz umierała z niepokoju na myśl, że jutro zjawią się w Lowood ludzie z Towarzystwa. A jeśli nie jutro, to na pewno w najbliższej przyszłości – wiedziała, że to tylko kwestia czasu. Szkołę nawiedzało tyle duchów, że któryś prędzej czy później da się żywym we znaki. Założę się – pomyślała – że to będzie Brocklehurst.

– Tylko dokąd pójdziemy? – zatroskała się Helena. – Nie mamy gdzie się udać.

– Znajdę pracę.

– Jaką pracę?

– Mogę szyć.

– Bez urazy, słonko, ale nie jesteś zbyt dobrą krawcową – przypomniała Helena. – Kocham cię, ale sama wiesz, że to prawda.

– No to będę prać i maglować.

– Pomyśl tylko, jak ci to zniszczy dłonie! Są takie drobne i delikatne…

– Zawsze mogę zostać guwernantką.

Helena pokiwała z namysłem swą przezroczystą głową.

– To ma sens. Jesteś świetną nauczycielką. No i lubisz dzieci. Ale jesteś za ładna, żeby być guwernantką.

Helena nie różniła się w tym względzie od pozostałych duchów: uważała Jane za wcielenie piękna, nawet jeśli sama, ze swą porcelanową cerą, błękitnymi oczami i długimi złotymi włosami, wciąż obracałaby głowy na ulicy, gdyby tylko żyła.

– A co ma do tego mój wygląd? – zdziwiła się Jane.

– No jak to? Jesteś tak piękna, że gospodarz nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko się w tobie zakochać – wyjaśniła rzeczowo Helena. – I wybuchnie skandal!

Zdaniem Jane nie była to aż taka straszna perspektywa.

– Jakoś to zniosę.

– Wierz mi, że to się źle skończy – upierała się zjawa.

– Heleno, proszę cię, przecież wiesz, że nie mamy wyjścia. Powiedz, że ze mną pójdziesz. Że przynajmniej spróbujesz.

– No dobra. Pójdę z tobą – przystała. – Spróbuję.

Milczały jakiś czas. Z dworu dobiegło Jane hukanie synogarlicy. Niebo na wschodzie zaczynało powoli sinieć. Za kilka godzin miała lekcję francuskiego. Była nawet niezła z franca. Z włoskim też sobie radziła. Potrafiła odmieniać łacińskie czasowniki. Matmę miała w małym palcu. Choć dzieciństwo w Lowood nie należało do lekkich, odebrała tu dobre wykształcenie. Studiowała literaturę klasyczną, historię i religię. Miała nienaganne maniery i znała etykietę. Potrafiła wyszywać poszwy na poduszki i dziergać skarpetki (no, właściwie to wydziergała w życiu tylko jedną – na drugą nie miała siły). Nieźle grała na fortepianie, a malowała i rysowała jak zawodowa artystka. Twierdziła bez fałszywej skromności, że jest dobrą nauczycielką. Wymarzony materiał na guwernantkę.

– Mówiłaś kiedyś, że marzysz o karierze malarki – powiedziała Helena, jakby czytała jej w myślach. – Temu właśnie powinnaś się poświęcić. Powinnaś być sławną malarką.

Jane żachnęła się na myśl, że mogłaby zyskać sławę za sprawą którejś ze swoich nielicznych umiejętności.

– No cóż, jak tylko ktoś da ogłoszenie do gazety, że poszukuje sławnej malarki na pół etatu, zgłoszę się na pewno.

– Guwernantki też raczej nikt nie szuka.

To była prawda. Jane tydzień w tydzień przeglądała oferty pracy we wszystkich dostępnych gazetach, wypatrując czegoś, co pozwoliłoby jej wyjechać z Lowood, i rzeczywiście – ofert dla guwernantek było jak na lekarstwo. Zupełnie jakby wszystkie bogate dzieci w całym Londynie uczyły się same.

– Czyli na razie nigdzie się stąd nie ruszamy – stwierdziła fakt Helena.

– Na to wygląda – przyznała ponuro Jane.

Moja Jane Eyre

Подняться наверх