Читать книгу Bruce Dickinson. - Bruce Dickinson - Страница 5

Rocznik 1958

Оглавление

Osobowość kształtuje się przez ciąg dziwnych i trudnych do przewidzenia splotów zdarzeń. Do piątego roku życia wychowywali mnie dziadkowie. Rozgryzienie relacji rodzinnych zwykle nie jest łatwe. Mnie zajęło to sporo czasu. Zdałem sobie sprawę, że wczesne lata mojego życia naznaczone zostały brzemieniem winy, nieodwzajemnioną miłością oraz zazdrością, lecz wszystko to było niwelowane ogromnym poczuciem obowiązku, żeby jakoś tę naszą codzienność ułożyć. Może nie było zbyt wiele czułości, za to sporo przywiązywania uwagi do szczegółów. Mogło być znacznie gorzej.

Moja matka młodo zaszła w ciążę i szybko wyszła za mąż za nieco starszego od siebie żołnierza o imieniu Bruce. Jej ojciec miał za zadanie pilnować młodych w trakcie ich zalotów, ale był zbyt pobłażliwy, żeby temu podołać. Podejrzewam, że w głębi serca sprzyjał młodym kochankom. Co innego moja babcia. Jej jedyne dziecko zbałamucił jakiś drab, w dodatku nie z Północy, ale z nizinnego, zapaskudzonego przez mewy wybrzeża w Norfolk. Wschodnia Anglia: kraina bagnisk i torfowisk. Miejsce, w którym od wieków mieszkali nonkonformiści, anarchiści oraz zawzięci ludzie, walczący o swoje na ziemi wyrwanej morzu.

Matka była drobna. Pracowała w sklepie obuwniczym. Zdobyła stypendium w Royal Ballet School, lecz moja babcia nie pozwoliła jej na wyjazd do Londynu. Zniszczono największe marzenie mojej mamy, więc postanowiła spełnić inne – i tak pojawiłem się ja. Często wpatrywałem się w jej zdjęcie. Miała na nim jakieś 14 lat, stała w pozie baletnicy. Trudno uwierzyć, że to moja matka – drobna gwiazdka pełna młodzieńczej radości. Stojące na kominku zdjęcie pokazywało, co mogłoby być. Ale taniec odszedł w niepamięć, zostały obowiązki – oraz gin z tonikiem.

Rodzice byli tak młodzi, że trudno mi powiedzieć, co zrobiłbym na ich miejscu. Najważniejszym celem w ich życiu było zdobycie wykształcenia i wybicie się z klasy robotniczej dzięki ciężkiej pracy. Największym grzechem – brak chęci.

Mój ojciec był w zasadzie poważnym człowiekiem i na pewno bardzo się starał. Pochodził z sześcioosobowej rodziny. Był dzieckiem wiejskiej dziewczyny, którą wysłano na służbę, gdy miała 12 lat, oraz prostego budowlańca, jeżdżącego na motocyklu kapitana piłkarskiej drużyny z Great Yarmouth. Największą miłością mojego ojca były maszyny oraz świat mechanizmów, harmonogramów, projektów i schematów. Uwielbiał samochody i jeżdżenie, choć nie raczył stosować się do przepisów dotyczących dozwolonej prędkości, zapinania pasów czy zakazu jazdy po alkoholu. Po tym, jak stracił prawo jazdy, zaciągnął się do wojska. Ochotnicy zarabiali lepiej niż ci, których objęto obowiązkową służbą, a armia nie była przesadnie wybredna w kwestii kierowców.

Odzyskał prawko (wojskowe), a jego talent inżynierski i schludne pismo sprawiły, że dostał robotę przy planowaniu końca świata. Siedział za biurkiem w Düsseldorfie i kreślił koła na mapach w miejscach, w których spodziewano się masowej zagłady w związku ze zbliżającą się zimną wojną. Resztę czasu spędzał na piciu whisky – zapewne ze względu na nudę i beznadzieję całej sytuacji. Ten silny mistrz pływacki z Norfolk – specjalizujący się w stylu motylkowym – wciąż jeszcze służył w wojsku, gdy zakręcił w głowie mojej mamie o sylwetce baletnicy.

Dla mojej babci Lily byłem szatańskim nasieniem, niechcianym dzieckiem faceta, który skradł jej jedyną córkę. Lecz dziadek Austin traktował mnie niemal jak syna, którego nigdy się nie doczekał. Przez pierwsze pięć lat mojego życia to oni byli dla mnie rodzicami. Nie było źle. Pamiętam z tamtych czasów długie spacery w parku, królicze dziury, tajemnicze zimowe zachody słońca na płaskowzgórzach, lśniący szron migoczący pod purpurowym niebem.

Prawdziwi rodzice podróżowali i występowali w klubach nocnych ze swoim psim show – pudle, obręcze i kiczowate wdzianka. Serio.

Na domu przy Manton Crescent widniał namalowany białą farbą numer 52. Typowy, ceglany, komunalny bliźniak. Dziadek pracował w kopalni węgla Manton Colliery.

Został górnikiem, gdy miał 13 lat. Był zbyt młody, by zgodnie z prawem pracować w kopalni, więc kłamał w żywe oczy na temat swojego wieku oraz wzrostu. Dziadek – podobnie jak ja – nie należał do tych wysokich. Przepisy mówiły, że do tuneli mogli schodzić tylko ci, których wzrost gwarantował, że przywiązane do ich paska latarnie nie będą szorowały po ziemi. Dziadek obszedł ten przepis, wiążąc sznurek latarni na kilka supłów. Miał jechać na wojnę, ale nie przekroczył furtki przed domem. Zgłosił się do ochotniczej armii rezerwowej, ale górnicy byli potrzebni w kraju, nie musiał więc walczyć na froncie.

Ubrany w mundur szykował się już do wyjazdu – jego pluton zmierzał do Francji. To jeden z tych momentów jak z Powrotu do przyszłości. Gdyby dołączył do swoich kumpli i pojechał na wojnę, wiele rzeczy nigdy by się nie zdarzyło. Z moimi narodzinami na czele. Moja babcia postawiła sprawę jasno. „Klnę się, że jeśli pojedziesz, to mnie tu po powrocie nie zastaniesz” – powiedziała. Został. Większość jego pułku nigdy nie wróciła.

W związku z tym, że dziadek był górnikiem, mieliśmy dom komunalny oraz darmowy węgiel. Sztuka rozpalania ognia w celu ogrzania domu uczyniła ze mnie piromana na całe życie. Nie mieliśmy telefonu, lodówki, centralnego ogrzewania, samochodu czy ubikacji w domu. Lodówki pożyczaliśmy od innych. Mieliśmy też małą spiżarnię – chłodną i wilgotną. Unikałem chodzenia tam jak zarazy. Gotowaliśmy na piecu węglowym i dwóch kuchenkach elektrycznych, mimo że elektryczność uznawano za zbytek, z którego lepiej nie korzystać. Mieliśmy też odkurzacz oraz moje ulubione urządzenie – magiel. Dwa wałki, za pomocą których wyciskało się wodę z upranych ubrań. Kręciło się wielką korbą i po chwili do wiadra wpadały prześcieradła, koszule i spodnie.

Miałem do dyspozycji plastikową balię, gdyż mój dziadek wracał po pracy czysty – mył się po skończeniu szychty w kopalni. Zdarzało się, że przychodził do domu z pubu, śmierdzący cebulą i piwem, i gramolił się do łóżka obok mnie. Strasznie chrapał. Światło księżyca, wpadające przez cieniutkie zasłony, oświetlało blizny na jego plecach – pamiątki z pracy pod ziemią.

Posiadaliśmy też szopę, w której dziadek miał warsztat. Dla mnie była to głównie kryjówka. W zależności od potrzeb pełniła funkcję statku kosmicznego, zamku lub łodzi podwodnej. Dwa stare podkłady kolejowe leżące w naszym ogródku udawały żaglówkę, z której łowiłem rekiny zamieszkujące dziury w betonowej wylewce. Mieliśmy mały ogródek z chryzantemami, które pewnego razu spłonęły, gdy przypadkowo wpadły w nie sztuczne ognie.

Nie mieliśmy żadnych zwierząt – poza złotą rybką imieniem Peter, która żyła podejrzanie długo.

Mieliśmy jednak… telewizor. Jego obecność znacznie wpłynęła na moje wczesne dzieciństwo. Siedmiocalowy ekran wyświetlający czarno-białe obrazy odkrywał przede mną wielki świat. Lampowy kineskop rozgrzewał się kilka minut, a gdy się go wyłączało, światełko powoli nikło, stając się stopniowo jednym małym punkcikiem. Sam ten proces był niezłą atrakcją. Bywali u nas goście, którzy wpadli tylko po to, żeby się na niego napatrzeć – nawet nie oglądali programów. Taka to była magia. Z przodu znajdowały się tajemnicze przyciski, które sprawiały wrażenie zamków szyfrowych. Dzięki nim można było włączyć jedyne dwa dostępne kanały.

O świecie zewnętrznym – czyli tym poza Worksop – dowiadywaliśmy się głównie z plotek lub z „Daily Mirror”. Tą gazetę zazwyczaj wykorzystywaliśmy jako podpałkę, więc o wieściach ze świata dowiadywałem się z dwudniowym opóźnieniem, tuż przed strawieniem gazety przez ogień. Gdy Jurij Gagarin jako pierwszy człowiek poleciał w kosmos, spojrzałem na informujący o tym artykuł i pomyślałem: „Czegoś takiego nie można spalić”. Zachowałem go.

Czasami, gdy nie wystarczały plotki lub stare gazety, szło się skorzystać z telefonu. Wielka czerwona budka telefoniczna była główną wylęgarnią wszelkich zarazków w okolicy. W godzinach szczytu wiecznie tworzyła się przed nią długa kolejka. Żeby zadzwonić, musiałeś wcisnąć mnóstwo przycisków i kręcić cyferblatem, a do dłuższych rozmów przydawało się wiaderko drobnych.

Przypominało to wyjątkowo niewygodną w użyciu wersję Twittera. Gadulstwo kosztowało, a poza tym trzeba było przygotować się na nienawistny wzrok około 20 osób, które czekały na zewnątrz, by móc w końcu powdychać zarazki i przyłożyć do ucha tłustą i pokrytą potem bakelitową słuchawkę.

W Worksop obowiązywały pewne zasady, choć etykieta nie była zbyt sztywna. Przestępczość występowała śladowo, ruch uliczny nie istniał. Dziadkowie chodzili wszędzie na piechotę, ewentualnie korzystali z autobusu. Chodzenie kilka lub kilkanaście kilometrów przez pola do pracy było dla nich czymś normalnym, więc i ja nie miałem z tym problemu.

Cała okolica pracowała na zmiany. Zasłonięte okna na piętrze dawały jasny przekaz: „Chodzić na palcach – górnik śpi”. Zasłonięte okno w salonie: „Przyspieszyć – w środku zwłoki czekają na oględziny”. Babcia twierdziła, że ten upiorny zwyczaj był dość powszechny. Czasami siedziałem w salonie – chłodnym, przeraźliwie cichym, udekorowanym ozdobami i świecznikami, które ciągle trzeba było przecierać – i wyobrażałem sobie, gdzie mogłyby leżeć zwłoki.

Wieczorami atmosfera się zmieniała. Dzięki rozkładanym drewnianym krzesłom dom przeobrażał się w prowizoryczny salon fryzjerski. Obowiązywał kolor niebieski i fryzura typu ul. Kobiety o wielkich kolanach siedziały z polietylenowymi torbami na głowie, powoli parując pod lampami grzewczymi, podczas gdy babcia pracowała przy ich włosach. Wokół unosił się ten okropny smród wilgotnych fryzur i taniego szamponu.

Wybawieniem często był najlepszy kumpel mojego dziadka, wujek John, niezwykle ważna postać w moim życiu.

Tak naprawdę nie był moim wujkiem, tylko ojcem chrzestnym. Walczył na wojnie w oddziałach RAF-u. Bystrego chłopaka z klasy średniej chętnie przyjęto do sił powietrznych pod skrzydła Trencharda – ze względu na jego cenne umiejętności techniczne. W czasie oblężenia Malty pełnił funkcję elektryka. Sierżant lotnictwa John Booker przetrwał zmasowane bombardowania na wyspie, którą Hitler chciał za wszelką cenę zniszczyć.

Mam jego medale i Biblię z pozaznaczanymi fragmentami, które miały stanowić wsparcie w niewyobrażalnie ponurych chwilach. Są też zdjęcia. Na jednym z nich dla zgrywy stoi w pełnym rynsztunku pilota, tuż przed nocną operacją lotniczą, choć wujek był tylko członkiem załogi naziemnej.

Gdy siedziałem u niego na kolanach, zwykł opowiadać mi historie związane z lotnictwem. Lubiłem dotykać jego posrebrzanego modelu ćwiczebnego spitfire’a oraz mosiężnego czterosilnikowego liberatora z pleksiglasowym śmigłem zrobionym z fragmentów zestrzelonego spitfire’a. Pod cokołem wyłożony był zielonym filcowym materiałem, wyciętym z roztrzaskanego stołu snookerowego w zbombardowanym maltańskim klubie. Wujek opowiadał o sterowcach, o historii brytyjskiej inżynierii, o silnikach odrzutowych, bombowcach typu Vulcan, bitwach morskich i pilotach oblatywaczach.

Jak wielu chłopaków z mojego pokolenia, zainspirowany tymi opowieściami, spędzałem długie godziny na składaniu modeli samolotów i ozdabianiu ich naklejkami. Moi plastikowi piloci potrzebowaliby cudu, żeby przetrwać bitwę, ponieważ cali byli oblepieni klejem, a szyby w ich samolotach pokrywały brudne odciski palców. O dziwo sklep modelarski, w którym kompletowałem flotę powietrzną, wciąż istniał, kiedy ostatnim razem odwiedziłem Worksop, przy okazji pogrzebu babci.

Ponieważ wujek John miał zdolności techniczne, sam stworzył spory ogrodzony staw, w którym pływały karasie. Jeździł kapitalnym fordem consulem, nieskazitelnie czystym. To w tym samochodzie pojechałem na swój pierwszy pokaz lotniczy na początku lat 60., gdy nikt szczególnie nie przejmował się bezpieczeństwem na takich imprezach, a pojęcia redukcji hałasu nawet nie znano.

Dachy okolicznych budynków trzęsły się, gdy swoje ewolucje wykonywały potężne maszyny typu Vulcan. Odrzutowiec typu English Electric Lightning – ponaddźwiękowy maluch, w którym pilot siedział okrakiem – przelatywał w odwróconej pozycji, a jego ogon niemal tarł o pas startowy. To robiło wrażenie.

Wujek John wprowadził mnie w świat maszyn i mechanizmów samolotów. Byłem także zauroczony parowozami, które zatrzymywały się na stacji w Worksop. Kładka i stacja kolejowa wyglądają dziś niemal identycznie jak w tamtych czasach. Dosłownie chodzi się po tych samych deskach, co wtedy. Dym, para i chmury popiołu otulały mnie, łączyły się ze smolistym zapachem bitumu, drażniąc nozdrza. Niedawno przeszedłem się na tę stację. Cholernie długi spacer, ale w dzieciństwie zupełnie mi to nie przeszkadzało. Wciąż da się tam wyczuć ten zapach.

Chciałem być maszynistą parowozu, ewentualnie pilotem myśliwca… a gdybym się już tym znudził, zawsze mogłem zostać astronautą, przynajmniej w marzeniach. Marzenia – te z dzieciństwa – często zostają z człowiekiem na zawsze.

Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – musiałem pójść do szkoły, Manton Primary, miejscowej placówki dla dzieci górników. Nim ją zamknęli, stała się sławna na łamach „Daily Mail” jako szkoła, w której pięciolatkowie biją nauczycieli. Bicia nauczycieli sobie nie przypominam, ale dostałem skrzydeł i kilka lekcji boksu, gdy wybuchła awantura o to, kto powinien grać anioła w jasełkach. Marzyły mi się te skrzydła, ale zamiast nich dostałem łupnia w czasie bijatyki, która przeniosła się za szkolne mury.

Efekty były opłakane. Gdy wróciłem ze szkoły, poobijany i poszarpany, dziadek usiadł ze mną i otworzył moje dłonie – miękkie i małe. Jego ręce były szorstkie, niczym papier ścierny, z głębokim bruzdami, tylko opuszki palców przypominały płatki kokosowe. Pamiętam błysk w jego oku.

– A teraz, chłopcze, zaciśnij pięść – powiedział.

Tak zrobiłem.

– Nie tak. Złamiesz kciuk. W ten sposób.

Pokazał, jak trzeba to zrobić.

– Tak jak teraz? – spytałem.

– Tak. A teraz uderz w moją dłoń.

Zupełnie inaczej niż w Karate Kid. Żadnego stania na jednej nodze na rufie czy ćwiczenia ruchów przypominających woskowanie wozu, żadnych hollywoodzkich scen. Po mniej więcej tygodniu wziął mnie na bok i bardzo spokojnie, ale stanowczo, powiedział:

– A teraz znajdź tego, który cię tak urządził, i daj mu nauczkę.

Tak zrobiłem.

Jakieś 20 minut później zostałem odciągnięty przez nauczycielkę i zdecydowanym krokiem zaprowadzony do domu. Okazało się, że moje lekcje boksu przynosiły zbyt dobre efekty, a cztero- czy pięciolatek nie zawsze ma dobre wyczucie.

Klekot skrzynki na listy zaalarmował niewzruszonego dziadka siedzącego w salonie w kapciach, białym podkoszulku i domowych spodniach. Nie pamiętam, co powiedziała nauczycielka. Pamiętam za to, że dziadek odparł:

– Zajmę się tym.

W końcu mnie puściła.

Zamiast dać mi po tyłku albo udzielić ostrej reprymendy dziadek spokojnie wyraził niezadowolenie i wygłosił wykład na temat rękoczynów i zasad, które z grubsza sprowadzały się do tego, że nie należy nikogo gnębić, trzeba umieć się bronić i absolutnie nie wolno bić kobiet. Delikatny, wyrozumiały i bardzo porządny chłop. Zawsze stawał w obronie tych, na których mu zależało.

Całkiem nieźle jak na 1962 rok.

W tym czasie moi prawdziwi rodzice, Sonia i Bruce, skończyli z psimi pokazami i zamieszkali w Sheffield. Przyjeżdżali do nas w niedziele w porze lunchu. Wciąż mam kremowo-brązowe bakelitowe radio, które włączaliśmy w takich chwilach. Atmosfera bywała napięta, co zaowocowało trwałym wstrętem do rodzinnych posiłków, ginu i szminki. Bawiłem się jedzeniem na talerzu i wysłuchiwałem, że muszę zjeść całą brukselkę oraz że nie można zostawiać jedzenia, skoro jest wydzielane, choć od dawna już nie było, ale jakoś nikt tego nie zauważył. Ta sama powojenna czkawka sprawiała, że ludzie oszczędzali wodę do kąpieli, bali się korzystać z elektryczności i panicznie wręcz reagowali na dłuższe rozmowy telefoniczne.

Dyskusje co rusz schodziły na temat lokalnych kataklizmów. Ten czy tamten miał udar… czyjaś ciotka spadła ze schodów… mnóstwo nastolatek zachodziło w ciążę… a jakiś biedak zapadł się na hałdzie żużlu w pobliżu kopalni i strasznie się poparzył od znajdującej się w środku sterty gorących bryłek.

To właśnie po jednym z takich niedzielnych lunchów, gdy zjadłem już brukselkę oraz kurczaka przechadzającego się wcześniej po ogródku, dowiedziałem się, że zamieszkam z rodzicami. Gdy jeździłem z wujkiem Johnem, zawsze pozwalał mi siedzieć z przodu. Teraz jednak posadzono mnie z tyłu, skąd patrzyłem, jak pierwszych pięć lat mojego życia znika w oddali.

Wreszcie spojrzałem do przodu – w niepewną przyszłość. Umiałem już trochę się bić, urządzałem polowania na groźne robale, dowodziłem własną flotą powietrzną i byłem na najlepszej drodze do zaprzeczenia prawu grawitacji. W porównaniu z tym mieszkanie z rodzicami nie mogło być przecież aż tak trudne.

Bruce Dickinson.

Подняться наверх