Читать книгу Bruce Dickinson. - Bruce Dickinson - Страница 6
Życie na Marsie
ОглавлениеNigdy nie paliłem tytoniu, czasami tylko trawkę między 19. a 21. rokiem życia, ale do tego dojdziemy później. Wspominam o tym, dlatego że przez samo przebywanie z rodzicami de facto paliłem pewnie z paczkę dziennie. Rany boskie, ci to kopcili. Gdy miałem 16 lat, próbowali mnie do tego przekonać, ale się nie dałem – to był chyba największy przejaw mojego buntu.
Piło się często i sporo. Ojciec był zadeklarowanym przeciwnikiem zapinania pasów w samochodzie, bo twierdził, że mogą człowieka udusić. Nie zliczę, ile razy wracał do domu autem pijany w sztok.
Niektóre obrazki z dzieciństwa zostają z człowiekiem na zawsze, także widok narąbanych rodziców.
Jestem zagorzałym przeciwnikiem jazdy po wypiciu, choćby miał to być jeden kieliszek. Oczywiście młodość ma swoje prawa i często wiąże się z przekonaniem o własnej niezniszczalności, więc jestem winny hipokryzji pierwszego stopnia, lecz na szczęście zdążyłem zmądrzeć, zanim zabiłem siebie lub – co gorsza – kogoś innego.
Lecz przewinąłem tę historię zbyt mocno do przodu. Przycisk do przewijania kaset nawet nie istniał, gdy szedłem do nowej szkoły w Manor Top – podobno mało ciekawej dzielnicy Sheffield.
Mnie wydawała się w porządku. Nauczyłem się, jak cedzić przez zęby ugniecione ziemniaki, rybę i groszek (zwłaszcza w piątki), tworząc swego rodzaju fontannę. Robiliśmy zawody – wygrywał ten, który wypluł jedzenie najdalej.
Gary Larson musiał chyba chodzić do tej samej szkoły, bo jej żeński personel, noszący okulary w grubych oprawkach, wyglądał niczym ekipa strażników z obozu koncentracyjnego, a ten wizerunek był całkiem popularny w ostrych filmach z lat 70. Jeszcze lepsi byli ci, którzy wymierzali kary cielesne – postaci w typie Hannibala Lectera. Nieodpowiednie potraktowanie ziemniaków i groszku podlegało właśnie takiemu wyrokowi, który wykonywano przez walenie kijem po dłoniach. Jeśli mam być szczery, to nawet nie pamiętam, czy to faktycznie bolało. Każdą karę wymierzano skrupulatnie. Wydawało mi się, że za moment wyląduję w pasiaku w kolonii karnej.
Nie uczęszczałem do tej szkoły zbyt długo, bo się przenieśliśmy. To właśnie przeprowadzki miały stać się nieodłącznym elementem mojego życia. Dla naszej rodziny były one źródłem utrzymania, bo zmienialiśmy miejsce pobytu, żeby zarabiać. Moim nowym lokum stała się piwnica dzielona z moją siostrą Heleną, która zaczynała powoli mówić.
W pokoju miałem okno wielkości iPada, które otwierało się na rynsztok pełen zwiędłych liści. Mieliśmy lodówkę z dziwną wadą elektryczną. Zakładałem wilgotne ubrania i wieszałem się na niej, sprawdzając, ile jestem w stanie wytrzymać, zanim porządnie mną trzepnie. Za kamiennymi schodami znajdowała się reszta ludzkości. I to jakiej… Mieszkałem w hotelu, właściwie w pensjonacie. Prowadzili go moi rodzice. Ojciec go kupił, a przed wejściem sprzedawał używane samochody.
Potem nabył dom obok. Nagle imperium przeprowadziło kontratak i powstał łącznik między oboma budynkami. Tata rozwinął nakreślone przez siebie plany. Ja znalazłem rolkę tapety i postanowiłem zaprojektować statek kosmiczny z systemami wspierającymi czynności życiowe, który poleciałby na Marsa.
Pojawili się budowlańcy i wyglądało na to, że pracują dla ojca. Ja też się załapałem na fuchę – nawet przydatną, choć kiepsko opłacaną. Stawiać budynków nie potrafiłem, ale ich burzenie było kapitalną zabawą. Specjalizowałem się w demolce toalet. Później, w czasach uniwersyteckich, jakoś nie trafiały do mnie hasła nawołujące do „rozwalania systemu”. W burzeniu byłem znacznie lepszy od tych, którzy tak aktywnie do tego wzywali.
W hotelu nazwanym Lindrick znajdował się bar zaprojektowany przez mojego tatę. Z tego, co pamiętam, Lindrick był zawsze otwarty, także w weekendy, zwłaszcza gdy za barem stał tata. W poniedziałki babcia Lily opowiadała mi różne historie.
„Pan X walnął z bańki pana Rigby’ego… a potem taki jeden tańczył na stole i spadł. O rany, złamał ten stół na pół. To przecież tylko drewno tekowe. Chyba walnął w to głową…”
Nocowali u nas głównie obwoźni sprzedawcy. Niektórzy z nich byli naprawdę dziwni. Jeden mieszkał u nas ze dwa tygodnie. Pewnego razu dał mi wizytówkę i powiedział: „Siemaneczko, praktykuję karmajogę”. Wychodził o siódmej wieczorem i chodził po mieście do rana. Nie, nie miał psa.
Pojawiali się też inni, niektórzy z nich nigdy nie wyjechali o własnych siłach. Kilku kopnęło w kalendarz w naszych łóżkach. Jeśli któremuś z gości zdarzyło się coś szczególnie drastycznego, zawsze informowała nas o tym babcia Lily: „Spłonęła żywcem we własnym samochodzie…”.
Którejś nocy dwóch panów spotkało się w ciemnościach. Każdy z nich myślał, że zabawia się z jedną z naszych klientek. Rano sytuacja stała się dość niezręczna. Farsa goniła farsę.
Hotel stale się powiększał, a do Sheffield sprowadzało się coraz więcej członków naszej rodziny. Rodzice taty, Ethel i Morris, sprzedali swój domek kempingowy nad morzem i przenieśli się w naszą okolicę. Dziadek Dickinson wyglądał kropka w kropkę jak aktor Wilfrid Hyde-White, tyle że mówił z mocnym akcentem z Norfolk. Za jednym uchem trzymał papierosa, za drugim ołówek, zaś w ręku plan wyścigów. Zajmował się czymś, co obecnie określono by jako „zmianę przeznaczenia budynków”. W praktyce oznaczało to burzenie ich, ale w taki sposób, żeby dało się je postawić od nowa gdzieś indziej.
Babcia Dickinson była postawną kobietą. Metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne, kręcone włosy i wzrok, który powaliłby drzewo. Wraz z 18 innymi dziewczynami mieszkała w wagonie kolejowym, skąd wykupiono ją i zatrudniono jako służącą. Szybko biegała i mogła zrobić karierę w sporcie, ale nie miała pieniędzy na odpowiednie obuwie. Nie dało się konkurować boso na 200 metrów z przeciwniczkami w butach z kolcami. Do końca życia nie zapomniała o tym poniżeniu.
Gdy Ethel piekła ciasto, Morris wychodził z toalety z wypalonym do połowy skręcanym papierosem i wypełnionym kuponem na wyścigi koni. „Masz tu, synku, tylko nie zgub” – mówił i dawał mi pół korony. Jego ręce były zniszczone latami kładzenia cegieł i posługiwania się kielnią.
Podczas spotkań rodzinnych, które sprowadzały się do picia całymi popołudniami w naszym hotelowym barze, wujek Rod wyświadczył mi sporo przysług. Na przykład przekonał mnie, żebym nigdy nie robił sobie tatuażu. Wujek Rod (który faktycznie był moim wujkiem – bratem taty) miał sporą charyzmę i wyglądał jak jeden z tych szelmowskich gangsterów otoczonych kobietami lekkich obyczajów. Pamiętam, jak w wieku dziesięciu lat siedziałem u niego na kolanach, gdy tłumaczył mi brytyjski system nadawania kategorii filmom. „No więc są filmy dla dorosłych, co dzielą się na filmy o seksie i horrory…”
Nie pamiętam, co mówił później, bo moją uwagę w większym stopniu przyciągały blizny na jego dłoniach. W młodości miał zwyczaj przenoszenia w inne miejsce cudzych samochodów. Pomimo wysiłków rodziny tak się w to wciągnął, że w końcu wysłano go do okropnego miejsca dla młodocianych przestępców, zwanego poprawczakiem. Jednym z tamtejszych rytuałów było tatuowanie się przy użyciu pyłu ceglanego i tuszu. Pamiątka na całe życie, świadcząca o pobycie w takiej placówce. Wujek Rod wydał sporo pieniędzy na usunięcie tych tatuaży. Taki zabieg był w zasadzie wczesną wersją przeszczepu skóry, a dzisiaj mógłby spokojnie uchodzić za charakteryzację w niskobudżetowym horrorze. Pomyślałem sobie: „Chyba jednak zostanę z tym, co mam. To nie wygląda zbyt dobrze”.
Potem wujek Rod opowiadał o filmach wojennych. Oglądałem ich dużo z dziadkiem Austinem: Eskadra 633, Nocny nalot, Bitwa o Anglię, Szarża lekkiej brygady.
– A co sądzisz o Stacji arktycznej Zebra? – spytałem.
– Nie widziałem – wymamrotał i wrócił do picia.
Stacja arktyczna Zebra to film, dzięki któremu po raz pierwszy zetknąłem się z zespołem rockandrollowym. Takim prawdziwym, co woził sprzęt ciężarówką, miał gitary elektryczne i występował na scenie. Nazywali się The Casuals i zanotowali przebój z utworem Jesamine. Grywali serie koncertów w jednym klubie przez około tydzień. Mieszkali u nas. Rano – które dla nich, nocnych stworzeń, oznaczało południe – pojawiali się w holu. Przekrwione oczy, długie włosy, buty na obcasie i białe spodnie. Schodzili na późne śniadanie składające się z herbaty i tostów, podawane przez rozgadaną Lily.
Musiałem pewnie sprawiać wrażenie mądrali, gdy pytałem ich o rakiety i łodzie podwodne, więc żeby zejść na bardziej przyziemne tematy, jeden z nich przynosił swoją gitarę. Brałem ją do ręki – była zaskakująco ciężka. Wyjaśniał mi szczegółowo, jak działa, a ja wpatrywałem się w okrągłe, stalowe krążki pod strunami i zastanawiałem się, jak tworzy się dźwięk za pomocą tak malutkich elementów i cieniutkich strun.
Jak większość zespołów, nudzili się niemiłosiernie w ciągu dnia, więc pewnego razu postanowili iść do kina. W Sheffield Gaumont grano akurat Stację arktyczną Zebra. Miałem dziesięć lat i gdy tak sobie siedziałem w kinie z popcornem, obok zespołu rockandrollowego, na filmie wojennym o łodziach podwodnych z napędem nuklearnym i rakietach, pomyślałem: „To jest życie”.
Tata powiększył swoje imperium, kupując bankrutującą stację benzynową. Wielka nieruchomość – stary warsztat tramwajowy z czterema wiekowymi pompami paliwowymi, bez zadaszenia, a także z warsztatami, których pięćdziesięcioletnie ściany pokrywała ponadcentymetrowa warstwa zaschniętego oleju i pyłu. Branża samochodowa zaczęła wysuwać się w naszym życiu na pierwszy plan. W przerwach między spadaniem z rusztowań (zmiana przeznaczenia budynków) nalewałem paliwo, pucowałem auta i szorowałem opony wełną drucianą, aż siniały mi z zimna palce. Myłem szyby, sprawdzałem stan opon i obserwowałem, jak interes kręcił się coraz lepiej.
Tata był prawdziwą encyklopedią wiedzy o częściach samochodowych. Miał naturalny talent i od razu potrafił trafnie zdiagnozować wszelkie problemy. Rzadko się mylił. Potrafił ocenić miejsce pochodzenia układu wydechowego każdego fiata i wyjaśnić, czemu jest lepszy niż ten użyty w fordzie, choć oba zostały zaprojektowane przez nieznanego węgierskiego geniusza. To tego typu wiedza. Jak już zaczął, to mógł nawijać o tym godzinami.
Sprzedaliśmy hotel, gdy udało mu się podpisać umowę na sprzedaż samochodów Lancii. Szło całkiem nieźle, dopóki nie wypuścili modelu, który rdzewiał szybciej, niż jeździł. Musieliśmy też sporo zarabiać na sprzedaży domów. Pewnego razu pozbyliśmy się jednego, zanim kupiliśmy kolejny. To musiała być naprawdę dobra oferta.
W końcu wprowadziliśmy się do szeregowca stojącego kilkadziesiąt metrów od hotelu, z którego wynieśliśmy się jakiś rok wcześniej. Niektórzy uzależniają się od narkotyków. My byliśmy uzależnieni od przeprowadzek.