Читать книгу Niemiecki bękart (wyd. 3) - Camilla Lackberg - Страница 3

Оглавление

W pokoju panowała cisza, słychać było tylko brzęczenie wściekle trzepoczących skrzydłami much. Mężczyzna od dłuższego czasu tkwił nieruchomo w fotelu. W zasadzie nie był już istotą ludzką, jeśli rozumieć przez to kogoś, kto żyje, oddycha i czuje. Został zredukowany do roli pokarmu dla owadów i schronienia dla larw.

Wokół nieruchomej postaci krążyły roje much. Co chwila siadały, pożywiały się i odlatywały. Potem znów krążyły, szukając nowego miejsca i zderzając się ze sobą. Najbardziej pociągająca wydawała się okolica rany na głowie. Metaliczny zapach krwi już dawno się ulotnił, zastąpiła go słodkawa woń rozkładu.

Krew zakrzepła. Spłynęła w dół po karku, potem po oparciu, tworząc na podłodze kałużę, początkowo czerwoną, pełną żywych czerwonych krwinek. Potem kałuża sczerniała i w niczym już nie przypominała gęstego płynu ustrojowego wypełniającego ludzkie żyły. Była tylko lepką czarną masą.

Część much próbowała się wydostać z pokoju. Najadły się, złożyły jaja, dzięki ssawkom zaspokoiły głód. I chciały już wylecieć. Biły skrzydłami o szybę, usiłując się przedostać przez niewidzialną barierę. Po pewnym czasie dawały za wygraną. Znów czuły głód i ciągnęły do góry mięsa, która kiedyś była ludzkim ciałem.

Erika przez całe lato krążyła wokół tego tematu. Nie-ustannie zajmował jej myśli. Rozważała wszystkie za i przeciw. Wiele razy już miała iść na górę, ale dochodziła tylko do schodów na strych. Mogłaby się oczywiście tłumaczyć natłokiem pracy w ostatnich miesiącach, przy organizacji wesela, albo zamieszaniem w domu, ponieważ nadal mieszkała z nimi Anna z dziećmi. Nie była to jednak cała prawda. Erika się bała. Bała się tego, na co mogłaby się natknąć. Bała się, że jeśli zacznie szperać, wyjdą na jaw rzeczy, o których wolałaby nie wiedzieć.

Zdawała sobie sprawę, że Patrik już kilka razy miał ją o to zapytać. Widziała po jego minie, że się dziwi, że jeszcze nie zaczęła czytać znalezionych na strychu pamiętników. Ale nie spytał. Zresztą i tak nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Chyba najbardziej bała się tego, że będzie musiała zrewidować swój pogląd na rzeczywistość. Wprawdzie jej wyobrażenie o matce, o tym, jakim była człowiekiem i jak się odnosiła do córek, nie było zbyt pochlebne, ale traktowała je jak niepodważalną prawdę. Może jej przekonania się potwierdzą, a może nie. A co, jeśli będzie się musiała skonfrontować z inną prawdą? Do tej pory nie miała odwagi zrobić tego kroku.

Postawiła nogę na pierwszym stopniu. Z dołu dochodził radosny śmiech Mai. Patrik bawił się z nią w salonie. Te odgłosy ją uspokoiły, mogła wejść na następny stopień. Potem jeszcze pięć. Pchnęła do góry klapę i znalazła się na strychu. W powietrze uniósł się tuman kurzu. Rozmawiali z Patrikiem o tym, żeby w przyszłości, gdy Maja będzie starsza, urządzić sobie tutaj prywatny kącik. Ale na razie był to najzwyklejszy strych z podłogą z desek i spadzistym dachem z odsłoniętym belkowaniem. I z mnóstwem rozmaitych rupieci, zabawek na choinkę i ubranek, z których wyrosła Maja, pudeł z przedmiotami nie dość ładnymi, żeby je trzymać w domu, lecz na tyle cennymi jako pamiątki, żeby ich nie wyrzucać.

W głębi, przy krótszej ścianie, stała stara drewniana skrzynia, wzmocniona blachą. Erika pomyślała, że takie skrzynie nazywano chyba kuframi amerykańskimi1. Podeszła i usiadła obok na podłodze. Przesunęła dłonią po skrzyni, zaczerpnęła tchu i podniosła wieko. Zmarszczyła się, gdy buchnął zapach stęchlizny. Co wywołuje ten wyraźny, duszący odór starzyzny? Pewnie pleśń, pomyślała, i od razu zaczęła ją swędzieć skóra na głowie.

Miała jeszcze w pamięci, jak to było, gdy znaleźli skrzynię i przejrzeli jej zawartość, wyjmując sztuka po sztuce. Rysunki jej i Anny, przedmioty wykonane na pracach ręcznych w szkole. Wszystko zachowała matka, Elsy, chociaż wydawała się taka obojętna, gdy jako dzieci wręczały jej to wszystko, zrobione z takim trudem. Erika znów wszystko wyjęła, odkładając po kolei na podłogę. To, co ją interesowało najbardziej, leżało na samym dnie. Wymacała palcami i ostrożnie wyjęła. Kaftanik, niegdyś biały, teraz pożółkły ze starości. W świetle dnia było to widać wyraźnie. Erika nie mogła oderwać wzroku od brązowych plam. Początkowo wzięła je za rdzę, ale potem uświadomiła sobie, że to zaschnięta krew. Przejmujący był zwłaszcza kontrast między rozmiarami kaftanika a plamami krwi. Skąd się tu wziął? Do kogo należał i dlaczego matka go zachowała?

Erika delikatnie odłożyła kaftanik. Kiedy go z Patrikiem znaleźli, był w nim schowany pewien przedmiot. Teraz już go nie było. Zabrała tylko tę jedną rzecz. W poplamioną koszulkę zawinięty był hitlerowski medal. Sama się zdziwiła, że ten widok wzbudził w niej takie silne emocje. Serce zabiło jej szybciej, w ustach zaschło, przed oczyma przesunęły się sceny z kronik filmowych i dokumentów z czasów drugiej wojny światowej. Jak hitlerowski medal trafił do Fjällbacki? Do jej domu? Jak się znalazł wśród rzeczy jej matki? Wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne. Najchętniej włożyłaby go z powrotem do skrzyni i zamknęła wieko, ale Patrik nalegał, żeby go zanieść komuś, kto się na tym zna, i dowiedzieć się czegoś więcej. Zgodziła się, choć niechętnie, jakby jakiś wewnętrzny głos ją ostrzegał, kazał schować medal i zapomnieć o nim. W końcu zwyciężyła ciekawość i na początku czerwca Erika poszła z medalem do specjalis-ty od drugiej wojny światowej. Przy odrobinie szczęścia wkrótce dowiedzą się o jego pochodzeniu czegoś więcej.

Najbardziej jednak zainteresowało Erikę coś, co leżało na samym dnie skrzyni: cztery niebieskie zeszyty. Spojrzała na jedną z okładek i rozpoznała pismo matki. Eleganckie, pochyłe, w starej, okrąglejszej wersji. Erika wyjęła zeszyty i przesunęła palcem wskazującym po okładce leżącego na wierzchu. Na wszystkich widniał napis „Pamiętnik”. Słowo to wzbudziło w niej mieszane uczucia. Ciekawość, podniecenie, a zarazem lęk i wahanie: miała wtargnąć w czyjąś prywatność. Czy wolno jej czytać pamiętniki matki, poznać jej najtajniejsze myśli i uczucia? Z natury rzeczy pamiętnik nie jest przeznaczony dla cudzych oczu. Może Elsy nie życzyłaby sobie, żeby go czytała jej córka. Ale matka już nie żyła, Erika nie mogła jej zapytać. Sama musiała zdecydować, co zrobić.

– Erika! – przerwał jej głos Patrika.

– Co takiego?

– Goście idą!

Spojrzała na zegarek. Ojej, już trzecia! Pierwsze urodziny Mai, przyszli najbliżsi krewni i przyjaciele. Patrik pewnie pomyślał, że zasnęła na strychu.

– Już idę!

Otrzepała się z kurzu, chwilę się zastanowiła, a potem wzięła pamiętniki i kaftanik i ruszyła stromymi schodami na dół. Słyszała gwar głosów.

– Witamy serdecznie! – Patrik stał w drzwiach i wpuszczał pierwszych gości, Johana i Elisabeth. Poznali ich, bo mieli synka w wieku Mai. Mały William darzył Maję rzadko spotykanym uwielbieniem, chwilami aż nazbyt namacalnym. Teraz na jej widok ruszył do przodu jak czołg i zbodiczkował ją ze zręcznością ligowego hokeisty. Maja, o dziwo, nie doceniła tego manewru. Williama, choć promieniał radością, trzeba było szybko usunąć z zajętej pozycji, to znaczy zdjąć z leżącej na podłodze i wrzeszczącej wniebogłosy Mai.

– Słuchaj, stary, tak nie można. Z dziewczynkami trzeba delikatnie! – upomniał synka Johan, powstrzymując zakochaną latorośl przed kolejnym natarciem.

– Zdaje mi się, że on stosuje tę samą technikę podrywu co ty kiedyś – zaśmiała się Elisabeth, a mąż rzucił jej pełne urazy spojrzenie.

– No już, maleńka, nie było aż tak źle! Chodź na ręce. – Patrik podniósł zapłakaną córeczkę i tulił, dopóki wrzask nie przeszedł w łkanie, a potem postawił na podłodze i lekko popchnął w stronę Williama. – Zobacz, co ci przyniósł William. Jaka piękna paczka!

To magiczne słowo przyniosło zamierzony skutek. William uroczyście i z wielką powagą wyciągnął obwiązaną ozdobnymi sznurkami paczkę. Żadne z nich nie opanowało jeszcze w stopniu dostatecznym techniki chodzenia. Jednoczesne chodzenie i wręczanie prezentu okazało się dla Williama na tyle trudne, że upadł na pupę. Zobaczył, że Maja aż się rozpromieniła na widok paczki, i zapomniał o bólu. Przyczyniła się do tego również gruba pielucha.

– Iiii! – zapiszczała podniecona Maja i zaczęła szarpać za sznurki. Już po sekundzie na jej buzi pojawił się wyraz rozdrażnienia, więc Patrik rzucił się z pomocą. Wspólnie uporali się z opakowaniem i Maja wyciągnęła szarego pluszowego słonia. Z miejsca zdobył jej serce. Mocno go przytuliła, przestępując z nogi na nogę. Skutek był taki, że i ona wylądowała na pupie. William chciał pogłaskać słonia. Nadąsana mina Mai i mowa jej ciała nie pozostawiały wątpliwości. Mały wielbiciel uznał to chyba za zachętę do dalszych wysiłków, ale rodzice domyślili się, że szykuje się kolejny konflikt.

– Pora na kawę – powiedział Patrik. Wziął Maję na ręce i ruszył do salonu. Za nim William z rodzicami. Chłopiec stanął przed wielkim pudłem z zabawkami i nagle zapanował spokój. Przynajmniej na jakiś czas.

– Cześć! – Erika zeszła ze schodów i uściskała goś-ci. Williama pogłaskała po główce.

– Kto pije kawę? – rozległ się z kuchni głos Patrika. W odpowiedzi usłyszał trzykrotne: „Ja!”.

– Jak się czujesz w małżeńskim stanie? – spytał z uśmiechem Johan, obejmując żonę.

– Dziękuję, nie widzę większej różnicy. Poza tym że Patrik ciagle mówi do mnie „ślubna”. Może mi podpowiesz, jak go tego oduczyć? – Erika mrugnęła do Elisabeth.

– E, nie zwracaj uwagi. Potem ze ślubnej zrobi kierowniczkę, więc nie narzekaj. A w ogóle gdzie jest Anna?

– U Dana. Zamieszkali razem… – Erika znacząco uniosła brwi.

– Coś takiego… szybko się uwinęli. – Elisabeth zrobiła taką samą minę.

Rozległ się dzwonek, Erika się zerwała.

– To na pewno oni. Albo Kristina.

Imię teściowej wypowiedziała tonem, w którym pobrzękiwały kostki lodu. Od wesela ich wzajemne stosunki jeszcze się ochłodziły. Głównie dlatego, że Kristina z wręcz obsesyjnym uporem powtarzała, że mężczyzna dbający o karierę zawodową nie powinien brać czteromiesięcznego urlopu opiekuńczego na dziecko. Ku jej zgorszeniu Patrik nie ustąpił ani na krok. Przeciwnie – to on się upierał, że jesienią zajmie się Mają.

– Halo… Zastaliśmy małą jubilatkę? – Z przedpokoju dobiegł głos Anny. Erikę przeszedł dreszcz: od tylu lat nie słyszała w głosie młodszej siostry takiej radości. Słychać było, że Anna jest silna, szczęśliwa i zakochana.

Z początku Anna bała się, że Erice może przeszkadzać, że związała się z Danem. Ale Erika wyśmiała jej obawy. Nawet gdyby poczuła się trochę nieswojo, to od czasu, gdy była z Danem, minęło tyle lat, że prędko przeszłaby nad tym do porządku dziennego. Cieszyła się, że Anna wreszcie jest szczęśliwa.

– Gdzie moja ulubienica? – Dan, jasnowłosy i postawny, rozglądał się za Mają, z którą łączyła go szczególnie serdeczna więź.

Na dźwięk jego tubalnego głosu natychmiast przydreptała z wyciągniętymi rączkami.

– Paćka? – zapytała. Już się zorientowała, o co chodzi z tymi urodzinami.

– Oczywiście, że mam dla ciebie paczkę. – Dan skinął na Annę, a ona podała Mai dużą różową paczkę obwiązaną srebrnym sznurkiem. Maja wydostała się z objęć Dana i z niecierpliwością zaczęła się dobierać do zawartości. Tym razem pomagała jej Erika. Razem wydobyły dużą lalkę z zamykanymi oczami.

– Lala – powiedziała radośnie Maja i przytuliła ją mocno do piersi. Potem ruszyła do Williama, żeby mu pokazać swój najnowszy skarb, i na wszelki wypadek powtórzyła: – Lala.

Znów rozległ się dzwonek. Drzwi się otworzyły i weszła Kristina. Erika zacisnęła zęby. Nie znosiła tego nawyku teściowej, tego wchodzenia zaraz po dzwonku. Nigdy nie czekała, aż jej ktoś otworzy.

Maja znów zabrała się do otwierania paczki, ale tym razem nie okazała entuzjazmu. Ze zdziwieniem wyjęła kaftaniki. Jeszcze raz zajrzała do środka, sprawdziła, czy na pewno nie ma żadnej zabawki, i spojrzała wielkimi oczami na babcię.

– Ostatnio widziałam, że miała na sobie za mały kaftanik, więc gdy się zorientowałam, że w Lindeksie można kupić trzy w cenie dwóch, od razu kilka kupiłam. Na pewno się przydadzą. – Uśmiechnęła się z zadowoleniem, nie zwracając uwagi na zawiedzioną minę Mai.

Erika już chciała powiedzieć, że dawanie rocznemu dziecku w prezencie kaftanika to idiotyzm. Miała to na końcu języka. Nie dość, że Maja była rozczarowana, to Kristinie udało się jak zwykle wbić szpilę jej. Okazuje się, że nie potrafi nawet dziecka porządnie ubrać.

– Idzie tort! – zawołał Patrik. Włączył się w odpowiednim momencie, odwracając uwagę wszystkich. Erika przełknęła złość i wszyscy razem przeszli do salonu.

Nadszedł czas na uroczyste zdmuchnięcie świeczki. Maja skupiła się na dmuchaniu tak bardzo, że aż opryskała tort śliną. Patrik dyskretnie pomógł jej zgasić świeczkę, a goście odśpiewali Sto lat. Erika nad jasną główką Mai spojrzała mężowi w oczy i poczuła, że ją ściska w gardle. Widziała, że Patrik też się wzruszył. Rok. Ich maleństwo ma rok. Ta mała dziewczynka umie już się samodzielnie przemieszczać, klaszcze w rączki, gdy słyszy sygnał Bolibompy, telewizyjnego programu dla dzieci, sama je, rozdaje najwilgotniejsze całusy w tej części Europy i darzy miłością cały świat. Erika uśmiechnęła się do Patrika, odpowiedział uśmiechem. Życie było wyjątkowo piękne.


Mellberg westchnął ciężko. Ostatnio często mu się to zdarzało. Nadal psuła mu humor porażka poniesiona ostatniej wiosny, ale nawet specjalnie się nie dziwił. Pozwolił sobie na swobodny lot: po prostu być, czuć. To nie uchodzi bezkarnie. Powinien był o tym wiedzieć. Można powiedzieć, że zasłużył na to, co go spotkało, i uznać to za nauczkę. Trudno, odrobił lekcje i jedno jest pewne: na pewno nie należy do ludzi, którzy dwa razy popełniają ten sam błąd.

– Bertil! – dobiegł go rozkazujący głos Anniki.

Zręcznym ruchem odgarnął pożyczkę, która mu się zsunęła z czubka głowy, i wstał z ociąganiem. Nie miał zwyczaju słuchać rozkazów kobiet, ale Annika Jansson należała do wyjątków. Z biegiem lat, niechętnie, ale nabrał dla niej pewnego szacunku. Nie mógłby tego powiedzieć o żadnej innej kobiecie. Westchnął jeszcze raz. Dlaczego tak trudno o facetów w tej pracy? Na miejs-ce Ernsta Lundgrena ciągle mu przysyłają dziewczyny. Zupełna rozpacz.

Zmarszczył się, bo w recepcji rozległo się szczeknięcie. Czyżby Annika przyprowadziła do pracy któregoś ze swoich czworonogów? Przecież doskonale wie, co on sądzi o psach. Chyba będzie musiał z nią porozmawiać.

Okazało się jednak, że to nie żaden z labradorów Anniki, tylko psiak nieokreślonej rasy i barwy, ciągnący smycz, którą trzymała drobna ciemnowłosa kobieta.

– Znalazłam go na dworze, przed komisariatem – powiedziała z wyraźnym sztokholmskim akcentem.

– A jak wszedł do środka? – rzucił opryskliwie Mellberg, odwracając się na pięcie. Chciał wrócić do gabinetu.

– To jest Paula Morales – pośpiesznie wtrąciła Annika.

Mellberg przystanął. Prawda, ta dziunia, którą mu mieli przysłać, nosiła jakieś z hiszpańska brzmiące nazwisko. Kurde, ale mała. Niska, drobna. Za to spojrzenie bynajmniej nie łagodne. Podała mu rękę.

– Miło mi. Pies biegał przed budynkiem. Sądząc po wyglądzie, jest bezpański. A już z pewnością nie jest własnością nikogo, kto by potrafił się nim opiekować.

Wyrażała się w sposób kategoryczny. Mellberg był ciekaw, do czego zmierza. Pytającym tonem powiedział:

– To może proszę go gdzieś oddać?

– Tutaj nie ma schroniska dla psów. Annika zdążyła mnie już poinformować.

– Nie ma? – zdziwił się Mellberg.

Annika potrząsnęła głową.

– W takim razie… Będzie pani musiała go zabrać do domu – powiedział Mellberg, usiłując odgonić łaszącego mu się do nóg psa. Nie zważając na to, pies usiadł mu na prawej stopie.

– To niemożliwe. My już mamy psa. Sukę. Nie lubi towarzystwa – spokojnie odparła Paula, nadal patrząc na niego przeszywającym wzrokiem.

– A ty, Annika? Nie mógłby… zostać z twoimi psami? – spytał coraz bardziej strapiony Mellberg. Z jakiej racji ma się zajmować takimi drobiazgami? W końcu jest tu szefem!

Annika zdecydowanie potrząsnęła głową.

– Moje psy akceptują tylko siebie. Nigdy by się nie pogodziły z obecnością innego psa.

– Musi pan go wziąć – powiedziała Paula i podała mu smycz.

Mellberg był tak zdumiony jej bezczelnością, że wziął smycz. Pies zaskomlał i jeszcze mocniej przywarł do jego nóg.

– Widzi pan, że on pana lubi.

– Ale ja nie mogę… ja nie mam… – jąkał się Mellberg. Pierwszy raz nie wiedział, co powiedzieć.

– Nie masz w domu żadnych zwierząt – powiedziała Annika. – Obiecuję, że popytam, może ktoś go szuka. W przeciwnym razie trzeba będzie mu znaleźć dom. Nie można go puścić samopas, bo go rozjedzie samochód.

Mellberg wbrew sobie poczuł, że mięknie. Spojrzał na psa, a on odpowiedział błagalnym spojrzeniem wilgotnych oczu.

– Kurde, no dobrze. Wezmę tego kundla, skoro wam tak zależy. Ale tylko na kilka dni. I żebyś mi go wykąpała, zanim go zabiorę do domu.

Pogroził palcem Annice, a jej wyraźnie ulżyło.

– Wykąpię go w komisariacie. Nie ma problemu – odparła z zapałem. A potem dodała: – Wielkie dzięki, Bertil.

– Ma być wypucowany! Bo go nie wpuszczę za próg! – burknął Mellberg.

Wyszedł na korytarz. Widać było, że jest zły. Trzasnął drzwiami gabinetu.

Annika i Paula wymieniły uśmiechy. Kundel zaskomlał i radośnie zamerdał ogonem.

– Miłego dnia. – Erika pomachała Mai, ale Maja to zignorowała. Siedząc na podłodze, wpatrywała się w podskakujące na ekranie telewizora Teletubisie.

– Będzie bardzo fajnie. – Patrik pocałował Erikę w policzek. – Będziemy sobie świetnie radzić przez parę najbliższych miesięcy.

– Można by pomyśleć, że wyjeżdżam za morze – zaśmiała się Erika. – Zejdę do was na lunch.

– Jak myślisz, uda ci się pracować w domu?

– Spróbuję. A ty spróbuj udawać, że mnie nie ma.

– Nie ma problemu. Dla mnie przestaniesz istnieć z chwilą, gdy zamkniesz drzwi gabinetu. – Patrik mrugnął do niej.

– To się jeszcze zobaczy. – Erika weszła na schody. – W każdym razie warto spróbować. Może nie będę musiała wynajmować biura.

Weszła do gabinetu i z mieszanymi uczuciami zamknęła za sobą drzwi. Po roku, który spędziła w domu, opiekując się Mają, bardzo czekała na tę chwilę. Marzyła o tym, żeby przekazać pałeczkę Patrikowi i zająć się zwyczajnymi dorosłymi sprawami. Znudziły ją śmiertelnie place zabaw, piaskownice i telewizyjne programy dla dzieci. Trzeba to wyraźnie stwierdzić: perfekcyjne wykonanie babki z piasku nie było dla niej wystarczającym wyzwaniem intelektualnym. Czuła, że choćby nie wiem jak kochała swoją córeczkę, wkrótce zacznie rwać sobie włosy z głowy, jeśli kolejny raz będzie musiała śpiewać piosenkę o pajączku. Kolej na Patrika.

Uroczyście zasiadła przed komputerem i włączyła go. Rozkoszowała się znajomym szumem. Termin złożenia w wydawnictwie nowej książki o autentycznej zbrodni upływał dopiero w lutym, ale już mogła zacząć pisać. Latem zdążyła zgromadzić część materiału. Kliknęła w Worda i otworzyła dokument zatytułowany „Eliasz”. Tak miała na imię pierwsza ofiara mordercy. Położyła palce na klawiaturze i nagle przerwało jej ciche pukanie.

– Przepraszam, że ci przeszkadzam. – Patrik nieśmiało wsunął głowę. – Chciałem tylko spytać, gdzie powiesiłaś kombinezon Mai.

– Jest w suszarce.

Patrik kiwnął głową i zamknął drzwi.

Erika znów położyła palce na klawiaturze i zaczerpnęła tchu. Znów pukanie.

– Jeszcze raz przepraszam. Zaraz dam ci spokój, tylko musisz mi coś powiedzieć: jak mam ją dzisiaj ubrać? Jest dość chłodno. Z drugiej strony, Maja łatwo się poci, a wtedy jeszcze łatwiej o przeziębienie… – Patrik uśmiechał się z głupią miną.

– Pod kombinezon włóż jej tylko cienki sweterek i spodenki. Na główkę wkładam jej bawełnianą czapeczkę. Inaczej się zgrzeje.

– Dziękuję.

Patrik znów zamknął drzwi. Erika już miała zacząć pisać pierwszy wiersz, gdy z dołu zaczął dobiegać coraz głośniejszy wrzask. Po dwóch minutach nasłuchiwania westchnęła, odsunęła się na krześle od biurka i zeszła na dół.

– Pomogę ci. Ubieranie jej to koszmar.

– Dzięki, właśnie widzę. – Patrik aż się spocił, zmagając się ze złoszczącą się i coraz silniejszą Mają.

Pięć minut później Maja była markotna, ale ubrana. Erika dała obojgu buziaka i lekko wypchnęła za drzwi.

– Idźcie na długi spacer, żeby mama mogła spokojnie popracować – powiedziała.

Patrik się zawstydził.

– Przepraszam… pewnie będę potrzebował paru dni, żeby się wdrożyć, ale obiecuję, że potem będziesz miała spokój.

– W porządku – odparła i zdecydowanym ruchem zamknęła za nimi drzwi. Nalała sobie spory kubek kawy i wróciła do gabinetu. Wreszcie będzie mogła przystąpić do pisania.

– Ćśśś… Nie hałasuj tak!

– E, matka mówi, że chyba obaj wyjechali. Przez całe lato nikt nie odbierał poczty. Nie dopilnowali tego, więc matka już od czerwca opróżnia ich skrzynkę. Spoko, możemy hałasować do woli.

Mattias zaśmiał się, ale Adam był nieufny. Stary dom budził w nim grozę. Ci starzy faceci też. Mattias może sobie mówić, co chce. On zamierza się zachowywać jak najciszej.

– Jak się dostaniemy do środka? – spytał z niepokojem. Wiedział, że to zabrzmiało płaczliwie. Trudno. Często myślał, że chciałby być taki jak Mattias. Odważny, wręcz zuchwały. Nic dziwnego, że lecą na niego wszystkie dziewczyny.

– To się okaże. Zwykle którędyś daje się wejść.

– Wiesz to z własnego doświadczenia, co? Często się włamujesz? – Adam zaśmiał się, ale nie za głośno.

– Robiłem mnóstwo rzeczy, o których nie masz bladego pojęcia – odparł wyniośle Mattias.

A jakże, pomyślał Adam, ale nie odważył się zaprzeczyć. Mattias czasem lubił zgrywać twardziela, niech mu będzie. W każdym razie nie ma co się wdawać w dyskusję.

– Jak myślisz, co on tam trzyma?

Mattiasowi zaświeciły się oczy. Skradali się wokół domu w poszukiwaniu okna czy klapy, przez którą można by wejść.

– Nie wiem.

Adam rozglądał się niespokojnie. Coraz mniej mu się to podobało.

– Może jakieś zajebiste rzeczy naziolskie. Mundury i tak dalej – mówił w podnieceniu Mattias.

Zupełnie go opętało, od kiedy kazano mu napisać wypracowanie o SS. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, na temat drugiej wojny światowej i Trzeciej Rzeszy. I coraz bardziej intrygował go sąsiad, o którym wszyscy wiedzieli, że jest znawcą Niemiec i nazizmu.

– Może on wcale nie ma nic takiego – przekonywał Adam, chociaż z góry wiedział, że nie powstrzyma Mattiasa. – Tata mówił, że przed emeryturą był nauczycielem historii. Pewnie ma tylko mnóstwo książek. Niekoniecznie coolerskie rzeczy z tamtych czasów.

– Zaraz się przekonamy. – Mattiasowi oczy zalśniły i z triumfem wskazał palcem okno w krótszej ścianie domu. – Patrz. Tamto okno jest trochę uchylone.

Adam musiał z żalem stwierdzić, że Mattias ma rację, chociaż w duchu miał nadzieję, że nie uda im się dostać do środka.

– Potrzebujemy czegoś, żeby poszerzyć szparę.

Mattias rozejrzał się. Znalazł rozwiązanie: na ziemi leżał haczyk. Widocznie odpadł z okna.

– Dobra, zaraz zobaczymy. – Mattias z niemal chirurgiczną precyzją wcisnął koniec haczyka w róg okna. Nic z tego. Okno ani drgnęło. – Kurde, musi się otworzyć!

Spróbował jeszcze raz. Trzymanie haczyka nad głową i jednoczesne podważanie okna kosztowało sporo wysiłku. Mattias sapał, wysunął koniec języka. W końcu udało mu się wcisnąć haczyk nieco głębiej.

– Będzie widać, że ktoś się włamał! – cicho perswadował Adam, ale Mattias jakby nie słyszał.

– Zaraz otworzę to cholerstwo!

Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Pchnął jeszcze mocniej i okno się otworzyło.

– Yes! – Zacisnął pięść w geście zwycięstwa i odwrócił się do Adama. – Pomóż mi wejść.

– Może znajdziemy jakąś drabinę albo co…

– A po co? Podsadź mnie, a potem cię wciągnę.

Adam posłusznie stanął pod ścianą i splótł ręce. Mattias stanął na nich jedną stopą. Adam skrzywił się, gdy but ucisnął mu rękę, ale nie zważając na ból, podniósł kolegę. Mattias chwycił się parapetu. Podciągnął się, postawił na parapecie jedną nogę, potem drugą. Zmarszczył nos. Fuj, ale smród. Okropny. Odsunął roletę i zajrzał do pokoju. To chyba biblioteka, ale rolety są spuszczone, całe wnętrze spowija mrok.

– Ty, strasznie tu śmierdzi.

Odwrócił się do Adama, zaciskając nos.

– No to daj sobie spokój – odpowiedział z dołu Adam. Zaświtała mu nadzieja.

– Mowy nie ma. Teraz, jak już się dostaliśmy do środka? Teraz dopiero będzie się działo! Dawaj rękę.

Puścił nos i przytrzymując się lewą ręką ramy okna, prawą wyciągnął do Adama.

– Dasz radę?

– No pewnie. Chodź.

Adam chwycił jego rękę, Mattias pociągnął z całej siły. Już się wydawało, że nic z tego nie będzie, kiedy Adam dosięgnął parapetu, chwycił się, a Mattias zrobił mu miejsce, zeskakując na podłogę. Zatrzeszczało mu pod stopami. Spojrzał. Coś tam leżało, ale w ciemnościach nie widział co. Pewnie suche liście.

– Kurde, co to jest? – powiedział Adam, kiedy i on zeskoczył na podłogę. On też się nie domyślał, co tak trzeszczy. – Ja pierdolę, ale smród – dodał. Wyglądał, jakby mu się zrobiło niedobrze.

– Przecież mówiłem – odparł pogodnie Mattias. Już zaczął się przyzwyczajać. – Zaraz sprawdzimy, co ten dziad tu ma. Podciągnij roletę.

– A jak nas ktoś zobaczy?

– Kto ma nas zobaczyć?! Podciągnij wreszcie tę roletę.

Adam zrobił, jak mu Mattias kazał. Roleta ze świstem podjechała do góry, wpuszczając do pokoju ostre światło.

– Ale superowy pokój – z podziwem powiedział Mattias, rozglądając się po wnętrzu, od podłogi po sufit zastawionym regałami z książkami.

W rogu pokoju obok okrągłego stolika stały dwa skórzane fotele. W drugim, dalszym rogu królowało olbrzymie biurko, a przed nim odwrócony do nich tyłem staroświecki fotel biurowy z wysokim oparciem. Adam zrobił krok w tym kierunku, ale trzask pod stopami skłonił go do spojrzenia pod nogi. Obydwaj zobaczyli, po czym chodzą.

– Co jest…

Podłogę pokrywały muchy. Czarne, obrzydliwe, martwe. Również na parapecie leżały całe sterty much. Obaj odruchowo wytarli ręce o spodnie.

– Kurde, ale obrzydlistwo. – Mattias się skrzywił.

– Skąd tu tyle much?

Adam ze zdumieniem patrzył na podłogę i nagle w jego umyśle, wytrenowanym na serialach CSI, coś się nieprzyjemnie skojarzyło. Martwe muchy. Smród. Odsunął od siebie tę myśl, ale jego wzrok nieubłaganie wędrował do stojącego tyłem fotela.

– Mattias?

– Co? – powiedział Mattias z rozdrażnieniem, usiłując stanąć tak, żeby nie deptać po martwych muchach.

Adam nie odpowiedział. Powoli, z wahaniem, ruszył w kierunku fotela. Coś mu mówiło, żeby zawrócić, wyjść tak, jak weszli, uciekać jak najdalej. Zwyciężyła ciekawość. Nogi same go poniosły.

– O co chodzi? – spytał Mattias, ale umilkł, widząc napięcie w ruchach Adama.

W odległości pół metra od fotela Adam wyciągnął przed siebie rękę. Drżała, sam to widział. Bardzo powoli wyciągał ją w stronę oparcia. Słychać było tylko trzeszczenie much pod jego stopami. Pod palcami poczuł chłodne oparcie. Napiął mięśnie i przesuwając oparcie w lewo, obrócił fotel. Cofnął się o krok. Fotel obracał się powoli, stopniowo ukazując drugą stronę. Stojący za Adamem Mattias zwymiotował.

Wodził za każdym, najmniejszym jego ruchem wielkimi wilgotnymi oczami. Mellberg starał się go ignorować, ale bez powodzenia. Pies kleił się do niego, wpatrywał się w niego z uwielbieniem. W końcu Mellberg zmiękł. Z najniższej szuflady wyjął kokosową kulkę i rzucił na podłogę, pod nos psa. W ułamku sekundy było po kulce. Mellberg odniósł wrażenie, że kundel się do niego uśmiechnął. Na pewno mu się przywidziało. W każdym razie pies był już czysty. Annika go wykąpała. Naprawdę dobrze się spisała. Mimo to Mellberg poczuł niesmak, gdy obudził się rano i odkrył, że w nocy pies wskoczył mu do łóżka. Szampon chyba nie zabija pcheł i innych takich. A jeśli jego sierść roi się od małych pełzających bestii, które tylko czekają, żeby przeskoczyć na jego obfite ciało? Drobiazgowa inspekcja sierści nie ujawniła żywych organizmów, a Annika zaklinała się, że kiedy go kąpała, nie widziała żadnych pcheł. Ale, do cholery, to jeszcze nie znaczy, że pies ma spać w jego łóżku! Są granice.

– Jak my cię nazwiemy, co? – odezwał się Mellberg i natychmiast zrobiło mu się głupio, że rozmawia z czworonogiem.

Ale kundlisko musi się jakoś wabić. Mellberg zaczął się zastanawiać i rozglądać za jakąś podpowiedzią. Do głowy przychodziły mu same głupie psie imiona: Fido, Ludde… Nie, to do niczego. Nagle zachichotał. Przyszedł mu do głowy fantastyczny pomysł. Musiał przyznać, że brakuje mu Lundgrena. Ale przecież musiał go wyrzucić. Nie odczuwał dotkliwego braku, ale zawsze. A może nazwać psa Ernst? Niezły dowcip. Zachichotał jeszcze raz.

– Ernst. Co ty na to, stary? Może być, co?

Znów sięgnął do szuflady po kokosową kulkę. Należy się Ernstowi. Nie jego problem, jeśli pies się roztyje. Za kilka dni Annika na pewno znajdzie mu jakiś dom, więc nie szkodzi, jeśli przedtem zeżre jedną czy dwie kokosowe kulki.

Obaj z Ernstem drgnęli, słysząc przenikliwy dzwonek telefonu.

– Bertil Mellberg, słucham. – W pierwszej chwili nie zrozumiał głośnego histerycznego trajkotania. – Mów wolniej. Coś ty powiedział?

Słuchał w skupieniu i aż uniósł brwi, gdy do niego dotarło, o co chodzi.

– Zwłoki, mówisz? Gdzie?

Wyprostował się na krześle. Kundel nazwany Ernstem również usiadł i zastrzygł uszami. Mellberg zapisał ad-res w notesie i zakończył rozmowę poleceniem: – Proszę się stamtąd nie ruszać. – Zerwał się z krzesła, a Ernst ruszył za nim jak cień.

– Zostań – powiedział Mellberg władczym tonem i ze zdziwieniem stwierdził, że pies stanął w miejscu, jakby czekał na dalsze rozkazy. – Na miejsce. – Wskazał mu kosz, który Annika postawiła w rogu gabinetu. Ernst niechętnie posłuchał. Powlókł się na legowisko, położył łeb na łapach i obrażony spojrzał na swego tymczasowego pana. Bertil Mellberg był nadzwyczaj zadowolony, że wreszcie ktoś go słucha. Poczuł się tak umocniony w roli władcy, że wybiegł na korytarz, oznajmiając wszem wobec: – Dostaliśmy zgłoszenie o znalezieniu zwłok.

Z trzech pokoi wysunęły się trzy głowy: ruda, należąca do Martina Molina, siwa Gösty Flygarego i czarna Pauli Morales.

– Zwłoki? – odezwał się Martin i jako pierwszy wyszedł na korytarz.

Od strony recepcji nadeszła Annika.

– Dzwonił przed chwilą chłopak, nastolatek. Dla zabawy włamali się do jakiejś willi, gdzieś między Fjällbacką i Hamburgsund. W środku znaleźli trupa.

– Właściciela willi? – spytał Gösta.

Mellberg wzruszył ramionami.

– Nie wiem nic więcej. Kazałem chłopakom zostać na miejscu, zaraz tam jedziemy. Martin, ty z Paulą jednym samochodem, ja z Göstą drugim.

– Może zadzwonić po Patrika… – ostrożnie powiedział Gösta.

– Kto to jest Patrik? – spytała Paula, patrząc to na Göstę, to na Mellberga.

– Patrik Hedström – odezwał się Martin. – Pracuje u nas, ale od dziś jest na urlopie ojcowskim.

– Do cholery, do czego nam Hedström? – prychnął z oburzeniem Mellberg. – Przecież ja tu jestem. – Nadął się i pognał do garażu.

– Hura! – mruknął Martin, gdy Mellberg już nie mógł go usłyszeć. Paula pytająco uniosła brew. – Nie przejmuj się – zaczął się tłumaczyć Martin. I dodał: – Z czasem zrozumiesz.

Paula była wyraźnie zdezorientowana, ale postanowiła nie drążyć. Niedługo na pewno się zorientuje, jak się sprawy mają w nowym miejscu pracy.

Erika westchnęła. W domu zrobiło się cicho. Aż za bardzo. Przez ostatni rok przyzwyczaiła się nasłuchiwać najmniejszego mruknięcia, nie mówiąc o płaczu. Teraz było cicho jak na pustkowiu. Kursor mrugał do niej z pierwszego wiersza dokumentu Worda. Od pół godziny nie napisała ani jednej litery. W głowie miała całkowitą pustkę. Przejrzała notatki i artykuły, które skopiowała latem. Po wielu listach z prośbą o spotkanie w końcu udało jej się umówić z główną postacią dramatu, morderczynią, ale spotkanie miało nastąpić dopiero za trzy tygodnie. Na razie to, co zgromadziła, musi wystarczyć, posłużyć za punkt wyjścia. Problem polegał na tym, że nie mogła ruszyć z tego punktu, nie przychodziło jej do głowy ani jedno słowo. Ogarnęły ją wątpliwości, jak każdego autora. Że już nie potrafi znaleźć odpowiednich słów i ułożyć z nich zdania, że wyczerpała swoją pulę i już nie ma w głowie materiału na żadną książkę. Tłumaczyła sobie, że tak samo jest na początku pracy nad każdą nową książką, ale logika nie miała tu nic do rzeczy. Za każdym razem przeżywała tę samą udrękę. Przypominało to poród. Ale dziś wyjątkowo jej nie szło. Z roztargnieniem włożyła do ust irysa, na pocieszenie. Zerknęła na niebieskie zeszyty leżące przy komputerze. Pochyłe pismo matki jakby domagało się jej uwagi. Była rozdarta między pytaniem, czy wolno jej poznać zapiski matki, a ciekawością, co w nich jest. Z wahaniem sięgnęła po pierwszy zeszyt i przez chwilę trzymała go w ręce. Cienki, taki jak te, w których pisali w podstawówce. Przesunęła palcami po okładce. Podpisano go atramentem, ale z biegiem lat atrament zblakł. Elsy Moström, tak brzmiało nazwisko panieńskie matki. Nazwisko Falck przybrała po ślubie. Erika ostrożnie otworzyła zeszyt. Kartki w cienkie niebieskie linie. U góry widniała data: 3 września 1943 roku. Przeczytała pierwszy wiersz:

„Czy ta wojna nigdy się nie skończy?”.

1

Kufry nazywano amerykańskimi, bo powszechnie używali ich Szwedzi emi-grujący do Ameryki (wszystkie przypisy tłumaczki).

Niemiecki bękart (wyd. 3)

Подняться наверх