Читать книгу Fabrykantka aniołków - Camilla Lackberg - Страница 8
Fjällbacka 1912
ОглавлениеDagmar nadal nie rozumiała, jak to się stało, że wszystko straciła i została zupełnie sama. Gdziekolwiek poszła, ludzie brzydko ją nazywali. Nienawidzili jej za to, co zrobiła matka3.
Czasem w nocy ogarniała ją taka tęsknota za matką i ojcem, że gryzła poduszkę, żeby głośno nie płakać, żeby jędza, u której mieszkała, nie stłukła jej na kwaśne jabłko. Nie zawsze jej się to udawało, zwłaszcza gdy nachodziły ją koszmary. Budziła się wtedy mokra od potu. We śnie widziała odcięte głowy rodziców. W końcu oboje zostali ścięci. Nie było jej przy egzekucji, ale i tak miała ją przed oczami.
Czasem śniło jej się, że gonią ją dzieci. Kiedy policja rozkopała klepisko w piwnicy, znaleźli zwłoki ośmiorga dzieci. Jędza mówiła: Ośmioro biednych maleństw! Kręcąc głową, powtarzała to wszystkim znajomym, które ją odwiedzały, a one patrzyły na nią złym wzrokiem. Musiała o tym wiedzieć, mówiły. Była mała, ale musiała się domyślać, co się dzieje.
Nie dała się stłamsić. Nie obchodziło jej, czy to prawda, czy nie. Rodzice ją kochali, a tych wrzeszczących, brudnych bachorów i tak nikt nie chciał. Przecież właśnie dlatego trafiły do jej matki. Wiele lat ciężko harowała i w podzięce za to, że się opiekowała niechcianymi dzieciakami, została upokorzona, sponiewierana i zabita. To samo zrobili z ojcem. Pomagał matce grzebać dzieci, więc uznali, że on również zasłużył na śmierć.
Policja zabrała rodziców, a ona trafiła do jędzy. Nikt nie chciał jej do siebie wziąć, ani krewni, ani znajomi. Nikt nie chciał mieć do czynienia z nikim z rodziny. Fabrykantka aniołków z Fjällbacki – tak zaczęli nazywać matkę w dniu, gdy policja znalazła szkielety dzieci. Śpiewali nawet o niej piosenki. O morderczyni dzieci, która je topiła w balii, i o jej mężu, który zakopywał ciała w piwnicy. Znała je na pamięć. Zasmarkane dzieci jędzy, jej przybranej matki, śpiewały je przy każdej okazji.
Znosiła to wszystko, bo dla swoich rodziców była upragnioną i ukochaną księżniczką. Tylko w nocy, kiedy słyszała, jak skrada się do niej przybrany ojciec, trzęsła się ze strachu. Wtedy żałowała, że nie umarła razem z rodzicami.
Josef nerwowo przesunął kciukiem po kamieniu, który trzymał w dłoni. Dla niego to było ważne spotkanie i nie chciał, żeby Sebastian je zepsuł.
– Proszę bardzo. – Sebastian wskazał na leżący na stole projekt architektoniczny. – Oto nasza wizja. A project for peace in our time4.
Josef westchnął w duchu. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, żeby drętwa mowa, choćby po angielsku, miała zrobić wrażenie na zarządzie gminy.
– Mój partner chce powiedzieć, że dla gminy Tanum to wspaniała szansa uczynienia czegoś dla pokoju. Inicjatywa, która przysporzy wam szacunku.
– Właśnie. Pokój na świecie to fajna rzecz, a z ekonomicznego punktu widzenia to wcale nie głupi pomysł. W perspektywie przyczyni się do zwiększenia napływu turystów i liczby miejsc pracy. Wiadomo, co to znaczy. – Sebastian podniósł rękę i potarł palcem wskazującym o kciuk. – Więcej pieniędzy w kasie gminy.
– Oczywiście, przede wszystkim jednak to ważny projekt pokojowy – powiedział Josef. Musiał się powstrzymywać, żeby nie kopnąć Sebastiana pod stołem. Kiedy przyjmował od niego pieniądze, wiedział, że tak będzie, ale nie miał wyboru.
Erling W. Larson z aprobatą kiwnął głową. Po skandalu z remontem Badhotellet we Fjällbace przyczaił się na jakiś czas, ale już zdążył wrócić do polityki. Dzięki temu projektowi mógłby pokazać, że nadal jest kimś, z kim należy się liczyć. Josef miał nadzieję, że Erling zdaje sobie z tego sprawę.
– Całkiem interesujące, nie powiem – przyznał Erling. – Proszę powiedzieć coś więcej o tym, jak sobie to wyobrażacie.
Sebastian zaczerpnął tchu, ale Josef go uprzedził:
– To kawałek historii – powiedział, wyciągając rękę z kamieniem. – W tutejszych kamieniołomach Albert Speer kupował granit dla Trzeciej Rzeszy. Razem z Hitlerem snuł wielkie plany przekształcenia Berlina w stolicę świata, Germanię. Granit miał być przetransportowany do Niemiec i użyty do budowy. – Josef wstał i zaczął się przechadzać. Cały czas opowiadał. W uszach miał stukot butów niemieckich żołnierzy, o którym rodzice opowiadali mu z przerażeniem. – Potem nastąpił zwrot – ciągnął. – Germania nie wyszła poza stadium projektu, chociaż Hitler fantazjował o niej do ostatnich dni. Niezrealizowane marzenie, wizja wspaniałych pomników i budowli, które miały powstać kosztem milionów żydowskich ofiar.
– Ojej, co za okropność – powiedział beztrosko Erling.
Josef spojrzał na niego z rezygnacją. Oni tego nie rozumieją, nikt nie rozumie. Ale nie zamierzał im pozwolić zapomnieć.
– Dużych partii granitu nie zdążyli wywieźć…
– I teraz pojawiamy się my – przerwał mu Sebastian. – Wymyśliliśmy, że z tego granitu można produkować symbole pokoju. Można by je sprzedawać. Przy odpowiednim marketingu mogłoby to przynieść niezły zarobek.
– A za zarobione pieniądze można zbudować muzeum historii Żydów i postawy Szwecji w kwestii żydowskiej, na przykład rzekomej neutralności podczas drugiej wojny światowej – dodał Josef.
Usiadł, Sebastian objął go za ramiona i uściskał. Josef powstrzymał się przed zrzuceniem ręki kolegi. Uśmiechnął się sztucznie. Poczuł się tak samo jak kiedyś, na Valö. Ani wtedy, ani teraz nie miał nic wspólnego ani z Sebastianem, ani z resztą tak zwanych przyjaciół. Choćby się nie wiadomo jak wysilał, nigdy nie zostanie dopuszczony do eleganckiego świata, z którego pochodzą John, Leon i Percy. Zresztą nawet mu na tym nie zależało.
Ale teraz potrzebował Sebastiana. To była jedyna szansa, żeby się spełniło marzenie, które snuł od wielu lat: chciał uratować żydowskie dziedzictwo i szerzyć wiedzę o zbrodniach popełnionych na narodzie żydowskim. Gotów był zawrzeć pakt choćby z diabłem, oczywiście w nadziei, że z czasem będzie mógł się go pozbyć.
– Dokładnie tak, jak powiedział mój wspólnik – włączył się znów Sebastian – powstanie naprawdę dobre muzeum. Będą do niego pielgrzymować turyści z całego świata. A wy zyskacie na tym projekcie wizerunkowo.
– Całkiem niegłupio – zauważył Erling. – Co o tym sądzisz? – zwrócił się do Una Brorssona, swojego zastępcy, który mimo upału włożył kraciastą flanelową koszulę.
– Może warto się temu przyjrzeć – mruknął Uno. – Zależy, ile gmina musiałaby do tego dołożyć. Czasy są ciężkie.
Sebastian uśmiechnął się szeroko.
– Na pewno dojdziemy do porozumienia. Najważniejsze, że jest zainteresowanie i chęci. Sam też zainwestuję sporą kwotę.
Ale nie mówisz im, na jakich warunkach, pomyślał Josef. Zagryzł wargi. Mógł zrobić tylko jedno: z celem przed oczami w milczeniu przyjąć, co dają. Pochylił się, żeby potrząsnąć wyciągniętą ręką Erlinga. Teraz już nie ma odwrotu.
Niewielki ślad na czole, blizny na ciele i lekkie utykanie. To jedyne widoczne ślady po wypadku sprzed półtora roku. Straciła wtedy dziecko, którego oczekiwali z Danem, i sama o mało nie zginęła.
A w środku… to co innego. Nadal czuła się mocno poturbowana.
Stanęła przed drzwiami i zawahała się. Czasami było jej trudno spotykać się z siostrą. Jej wszystko się poukładało. Na Erice wypadek nie zostawił żadnych śladów, nie straciła niczego. Ją bolały i swędziały rany, ale kiedy była z Eriką, goiły się.
Nigdy by nie przypuszczała, że rekonwalescencja potrwa tak długo. I całe szczęście, bo gdyby wiedziała, może nie odważyłaby się wyjść z apatii, w której się pogrążyła, gdy jej życie rozpadło się na tysiące kawałków. Niedawno powiedziała Erice żartem, że jest jak stara waza, z którymi miała do czynienia, gdy pracowała w domu aukcyjnym. Waza, która rozbiła się po upadku na podłogę i którą pieczołowicie sklejono. Z daleka wygląda, jakby była cała, ale kiedy się przyjrzeć bliżej, wyraźnie widać wszystkie rysy. Właściwie to wcale nie był żart. Zdała sobie z tego sprawę, gdy nacisnęła dzwonek. Tak właśnie jest. Jest rozbitą wazą.
– Proszę! – zawołała Erika.
Anna weszła i zrzuciła buty.
– Zaraz przyjdę, tylko przebiorę bliźnięta.
Anna weszła do kuchni. Czuła się tam jak u siebie. Dom należał kiedyś do jej rodziców, znała każdy kąt. Kilka lat temu stał się powodem kłótni, która omal nie doprowadziła do zerwania stosunków, ale to były inne czasy i inne realia. Teraz potrafiły nawet żartować na ten temat. Mówiły o CzL i CzpL, Czasach Lucasa i Czasach po Lucasie. Wzdrygnęła się. Kiedyś obiecała sobie uroczyście, że postara się nie wracać myślami do byłego męża i tego, co jej zrobił. Już go nie ma, zostały jej po nim dzieci, Emma i Adrian, jedyne dobro, jakie jej dał.
– Chcesz coś do kawy? – spytała Erika, wchodząc do kuchni z bliźniakami na biodrach.
Malcy rozjaśnili się na widok ciotki i gdy Erika postawiła ich na podłodze, pomknęli do niej i wpakowali jej się na kolana.
– Spokojnie, zmieścicie się obaj. – Anna podniosła najpierw jednego, potem drugiego. Spojrzała na Erikę. – Zależy, co masz. – Wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć, czym siostra chce ją poczęstować.
– Co powiesz na babciny placek rabarbarowy z masą marcepanową? – Erika wyciągnęła rękę z ciastem w przezroczystej torebce.
– Chyba żartujesz. W życiu nie odmówię.
Erika ukroiła kilka dużych kawałków. Położyła je na talerzu i postawiła na stole. Noel natychmiast się na nie rzucił, ale Anna w ostatniej chwili zdążyła odsunąć talerz. Wzięła kawałek i odłamała trochę dla Noela i Antona. Noel z zachwyconą miną wpakował do buzi cały kawałek, podczas gdy Anton delikatnie odgryzł niewielki kęs i uśmiechnął się szeroko.
– Nie do wiary, jacy oni są różni – powiedziała Anna, czochrając ich jasne czuprynki.
– Doprawdy? – zdziwiła się Erika z przekąsem.
Nalała kawy i postawiła filiżankę Anny poza zasięgiem bliźniaków.
– Dasz radę czy mam jednego zabrać? – spytała, patrząc, jak Anna próbuje pogodzić trzymanie na kolanach chłopców, picie kawy i jedzenie placka.
– Będzie dobrze, fajnie mi z nimi. – Anna przytknęła nos do główki Noela. – A gdzie Maja?
– Przed telewizorem. Siedzi jak przyklejona. Jej nową wielką miłością jest Mojje5. Właśnie leci program Mimmi i Mojje na Morzu Karaibskim. Jeśli jeszcze raz będę musiała wysłuchać piosenki Na słonecznej karaibskiej plaży, chyba zwymiotuję.
– Adrian ma fioła na punkcie Pokemonów. Mnie doprowadzają do szału. – Anna ostrożnie wypiła łyk kawy. Bała się, że obleje kręcących się na jej kolanach półtorarocznych chłopców. – Gdzie Patrik?
– W pracy. Podejrzewają, że na Valö ktoś podpalił dom.
– Na Valö? Który dom?
Erika chwilę zwlekała.
– Stary ośrodek kolonijny – powiedziała ze źle ukrywanym podnieceniem.
– Niesamowite. Zimny dreszcz mnie przechodzi na myśl o tym miejscu. Zniknęli, tak po prostu.
– Wiem. Kilka razy próbowałam udokumentować tę sprawę. Miałam nadzieję, że coś znajdę i będzie z tego książka, ale do tej pory nie znalazłam żadnego punktu zaczepienia. Aż do dziś.
– Co masz na myśli? – Anna ugryzła kawałek placka. Ona też miała przepis babci, ale do pieczenia zabierała się tak jak do maglowania prześcieradeł: nigdy nic z tego nie wychodziło.
– Że ona wróciła.
– Kto?
– Ebba Elvander. Teraz nazywa się Stark.
– Ta dziewczynka? – Anna zapatrzyła się na Erikę.
– Właśnie. Przyjechała na Valö z mężem i podobno chcą wyremontować ten dom. A teraz ktoś próbował go podpalić. Człowiek zaczyna się zastanawiać. – Erika już nawet nie próbowała ukrywać ożywienia.
– A może to przypadek?
– Może, ale to dziwne, bo Ebba wraca i nagle zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
– Na razie tylko jedna rzecz – zauważyła Anna. Wiedziała, jak łatwo przychodzi Erice snuć najbardziej fantastyczne teorie. To, że napisała kilka książek opierających się na szczegółowo udokumentowanych faktach, było cudem, który nie mieścił jej się w głowie.
– Dobrze, niech będzie, że jedna – odparła Erika i lekceważąco machnęła ręką. – Nie mogę się doczekać powrotu Patrika. Chciałam się z nim zabrać, ale nie miałam z kim zostawić dzieci.
– Nie uważasz, że trochę dziwnie by wyglądało, gdybyś z nim popłynęła?
Antonowi i Noelowi znudziło się siedzenie na kolanach cioci. Zsunęli się na podłogę i pomknęli do salonu.
– E tam, i tak mam zamiar się tam wybrać. Chcę pogadać z Ebbą. – Erika dolała kawy do filiżanek.
– Ciekawa jestem, co się stało z tą rodziną – powiedziała Anna w zamyśleniu.
– Mamaaa! Zabierz ich! – Z salonu dobiegł przeraźliwy krzyk Mai.
Erika westchnęła i wstała.
– Wiedziałam, że długo nie posiedzę. Całymi dniami tak jest. Maja wścieka się na braciszków. Nie byłabym w stanie zliczyć, ile razy dziennie muszę interweniować.
– Hm… – mruknęła Anna, patrząc za Eriką idącą do dzieci. Zakłuło ją w sercu. Ona wolałaby nie móc spokojnie posiedzieć.
Fjällbacka pokazała się od najlepszej strony. Z pomostu przed dawną szopą na łodzie, gdzie John siedział razem z żoną i teściami, roztaczał się widok na wejście do portu. Wspaniała pogoda przyciągnęła więcej żeglarzy i turystów niż zwykle. Wzdłuż pomostów pontonowych było gęsto od łodzi. Dobiegały z nich muzyka i śmiechy. John zmrużył oczy i obserwował ten spektakl.
– Szkoda, że w dzisiejszych czasach w naszym kraju jest tak mało przestrzeni do dyskusji. – John podniósł do ust kieliszek i wypił łyk dobrze schłodzonego różowego wina. – Tyle się mówi o demokracji i o tym, że wszyscy mają prawo się wypowiedzieć. Tylko nie my. Nam nie wolno. Najlepiej, żeby nas w ogóle nie było. Zapominają, że naród nas wybrał, że licząca się grupa Szwedów dała wyraz głębokiej nieufności wobec sposobu zarządzania państwem. Oni chcą zmian, a my im je obiecaliśmy.
Odstawił kieliszek i wrócił do obierania krewetek. Na talerzyku miał już sporą kupkę skorupek.
– To okropne – powiedział jego teść. Sięgnął do miski z krewetkami i wziął sporą garść. – Skoro już mamy tę demokrację, mogliby w końcu posłuchać, co naród ma do powiedzenia.
– Przecież wiadomo, że wielu cudzoziemców przyjeżdża wyłącznie po to, żeby wyłudzać zasiłki – dodała teściowa. – Gdyby przyjeżdżali tylko ci, którzy chcą pracować i pomnażać dobrobyt społeczeństwa, można by się jeszcze zgodzić. Ale nie życzę sobie, żeby moje podatki szły na utrzymywanie tych darmozjadów.
John westchnął. Durnie. Nie mają pojęcia, o czym mówią. Jak większość wyborczego stada baranów upraszczają problem, nie dostrzegają jego złożoności. Byli uosobieniem ignorancji, której nienawidził. Tymczasem od tygodnia był skazany na ich towarzystwo.
Liv uspokajająco pogłaskała go po udzie. Wiedziała, co o nich myśli, i nawet w dużej mierze podzielała tę opinię, ale co mogła poradzić? Przecież to jej rodzice.
– Najgorsze, jak ci ludzie się ze sobą mieszają – powiedziała Barbro. – Na nasze osiedle właśnie wprowadziła się rodzina. Ona jest Szwedką, on Arabem. Można sobie wyobrazić, jak wygląda życie tej biednej kobiety, zważywszy na to, jak Arabowie traktują swoje żony. Ich dzieciom też pewnie koledzy nie dają w szkole żyć. Potem wejdą na drogę przestępstwa i dopiero wtedy przyjdzie pora żałować, że się nie wzięło Szweda za męża.
– Co prawda, to prawda – zgodził się Kent, próbując odgryźć kęs olbrzymiej kanapki z krewetkami.
– Może byście dali Johnowi odpocząć od polityki? – powiedziała z wyrzutem Liv. – W Sztokholmie całymi dniami rozmawia o imigrantach i naprawdę ma dość. W każdym razie przydałaby mu się choćby krótka przerwa.
John rzucił żonie spojrzenie pełne wdzięczności i podziwu. Po prostu idealna. Jasne, jedwabiste, miękko zaczesane do tyłu włosy. Czyste rysy, jasne błękitne oczy.
– Przepraszam, kochanie. Nie pomyśleliśmy. Jesteśmy dumni z osiągnięć Johna i z jego pozycji. Zostawmy to i porozmawiajmy o czymś innym. Na przykład… jak ci idą interesy?
Liv zaczęła z ożywieniem opowiadać o swoich zmaganiach z Urzędem Celnym: chodziło o to, żeby nie utrudniał jej pracy. Dostawy wyposażenia wnętrz z Francji ciągle się opóźniały. Importowane meble i wyposażenie sprzedawała potem w sklepie internetowym. Ale John wiedział, że jej zapał wyraźnie osłabł i że coraz bardziej angażuje się w działalność partyjną. Że w porównaniu z tym wszystko inne wydaje jej się nieistotne.
Wstał, mewy krążyły nad ich głowami coraz niżej.
– Proponuję sprzątnąć ze stołu. Mewy robią się denerwująco nachalne. – Wziął swój talerz, przeszedł na koniec pomostu i wrzucił skorupki do morza. Mewy zanurkowały w powietrzu, usiłowały złapać jak najwięcej. Resztą zajmą się kraby.
Stał jeszcze chwilę, odetchnął głęboko i spojrzał na horyzont. Jak zwykle zatrzymał się przy Valö i jak zwykle poczuł ćmiącą złość. Na szczęście z odrętwienia wyrwała go wibracja telefonu. Sięgnął do kieszeni spodni i zerknął na wyświetlacz. Premier.
– Co myślisz o tych kartkach? – Patrik przytrzymał drzwi Martinowi. Były tak ciężkie, że musiał się zaprzeć ramieniem. Komisariat gminy Tanum, zbudowany w latach sześćdziesiątych, przypominał bunkier. Kiedy Patrik przyszedł tu po raz pierwszy, uderzyła go posępność budynku. Od tamtego czasu tak się przyzwyczaił do burych pomieszczeń, że w ogóle nie zauważał, że są nieprzytulne.
– Dziwna sprawa. Kto co roku anonimowo wysyła życzenia urodzinowe?
– Nie całkiem anonimowo. Podpisuje się. G.
– Rzeczywiście, to wiele wyjaśnia – zauważył Martin.
Patrik się roześmiał.
– Co was tak rozśmieszyło? – Annika siedziała za szybą recepcji. Gdy weszli, podniosła wzrok.
– Nic takiego – odparł Martin.
Annika obróciła się na krześle i stanęła w drzwiach swego pokoiku.
– Jak poszło na wyspie?
– Poczekamy, zobaczymy, co powie Torbjörn. Ale rzeczywiście wygląda na to, że ktoś chciał podpalić dom.
– Nastawię kawę, pogadamy. – Annika ruszyła naprzód, popychając ich przed sobą.
– Zgłosiłaś to Mellbergowi? – spytał Martin, gdy weszli do pokoju socjalnego.
– Nie. Pomyślałam, że jeszcze nie ma potrzeby go informować. Ma wolny weekend, po co mu przeszkadzać.
– Niewątpliwie masz rację – powiedział Patrik, siadając na krześle najbliżej okna.
– No wiecie co… siadacie przy kawce i nic nie mówicie? – W drzwiach stanął Gösta z obrażoną miną.
– To ty jesteś dziś w pracy? Przecież masz wolne. Dlaczego nie poszedłeś na pole golfowe? – Patrik wysunął dla niego sąsiednie krzesło.
– Za gorąco. Pomyślałem, że przyjdę, napiszę kilka raportów i odbiję to sobie innego dnia, kiedy nie da się smażyć jajecznicy na asfalcie. Do jakiego wezwania pojechaliście? Annika wspomniała coś o podpaleniu?
– Na to wygląda. Prawdopodobnie ktoś rozlał pod drzwiami benzynę albo coś w tym rodzaju. I podpalił.
– Paskudna sprawa. – Gösta sięgnął po markizę i starannie rozdzielił połówki. – Gdzie?
– Na Valö. W dawnym ośrodku kolonijnym – odparł Martin.
Gösta znieruchomiał.
– W ośrodku kolonijnym?
– Tak, dziwna sprawa. Nie wiem, czy słyszałeś, ale najmłodsza z dzieci, ta dziewczynka, która została, kiedy zniknęła cała rodzina, wróciła na wyspę i przejęła dom.
– Słyszałem, ludzie gadają – powiedział Gösta, wpatrując się w stół.
Patrik spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– No właśnie, musiałeś pracować przy tamtej sprawie, prawda?
– Zgadza się. Aż taki stary jestem – stwierdził Gösta. – Ciekawe, dlaczego wróciła.
– Powiedziała, że umarł im synek – poinformował ich Martin.
– Ebba straciła dziecko? Jak to? Kiedy?
– Nie powiedzieli. – Martin wstał, żeby wziąć mleko z lodówki.
Patrik zmarszczył czoło. To nietypowe dla Gösty tak się przejmować. Chociaż zdarza się. Każdy policjant z dłuższym stażem ma na koncie jakąś sprawę przez wielkie S, nad którą rozmyśla całymi latami i do której ciągle wraca, usiłuje znaleźć rozwiązanie albo odpowiedź, zanim będzie za późno.
– Dla ciebie to było coś szczególnego, prawda?
– Zgadza się. Dałbym nie wiem co, żeby się dowiedzieć, co się stało w tamtą Wielkanoc.
– Nie ty jeden – wtrąciła Annika.
– A teraz Ebba wróciła. – Gösta potarł podbródek. – I ktoś podpalił dom.
– Spaliłby się nie tylko dom – powiedział Patrik. – Podpalacz musiał się domyślać, może nawet liczył na to, że Ebba i jej mąż są w środku i że śpią. Całe szczęście, że Mårten się obudził i ugasił pożar.
– Rzeczywiście, dziwny zbieg okoliczności – powiedział Martin i aż podskoczył, kiedy Gösta huknął pięścią w stół.
– Żaden zbieg okoliczności, to oczywiste!
Spojrzeli na niego zdziwieni, zapadła cisza.
– Może trzeba wrócić do tej starej sprawy – odezwał się w końcu Patrik. – Na wszelki wypadek.
– Wyciągnę wszystko, co mamy na ten temat – powiedział Gösta. Na jego wąskiej charciej twarzy zobaczyli ożywienie. – Czasem zaglądałem do tych akt i wiem, gdzie co jest.
– Wyciągnij. Potem razem przejrzymy. Spojrzymy świeżym okiem, może znajdziemy coś nowego. Anniko, mogłabyś wyszukać wszystko co się da na temat Ebby?
– Załatwione – odparła, sprzątając ze stołu.
– Chyba należałoby również przyjrzeć się sytuacji finansowej państwa Stark. I sprawdzić, czy dom na Valö jest ubezpieczony – powiedział Martin, zerkając ostrożnie na Göstę.
– Chcesz przez to powiedzieć, że niby sami mieliby to zrobić? Co za idiotyzm. Przecież byli w domu, gdy zaczęło się palić, i to mąż Ebby ugasił pożar.
– I tak warto sprawdzić. Kto wie, może podpalił, a potem się rozmyślił? Zajmę się tym.
Gösta otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Po chwili je zamknął i ciężkim krokiem wyszedł z pokoju.
Patrik wstał.
– Wydaje mi się, że Erika też wie co nieco.
– Erika? Niby skąd? – Martin zatrzymał się w pół kroku.
– Od dawna interesuje się tą sprawą. W końcu to historia znana wszystkim w okolicy, a zważywszy na to, czym Erika się zajmuje, nic dziwnego, że szczególnie ją zaciekawiła.
– No to wypytaj ją. Wszystko się przyda.
Patrik nie był pewien, ale kiwnął głową. Przeczuwał, co będzie, gdy dopuści Erikę do dochodzenia.
– Oczywiście, porozmawiam z nią – powiedział z nadzieją, że nie będzie musiał tego żałować.
Percy drżącą ręką nalał do dwóch kieliszków swego najlepszego koniaku. Jeden podał żonie.
– Nie pojmuję toku ich rozumowania. – Pyttan popijała szybkimi łyczkami.
– Dziadek by się w grobie przewrócił, gdyby się o tym dowiedział.
– Musisz to jakoś załatwić, Percy.
Bez wahania dolał do kieliszka, który mu podstawiła. Wprawdzie to dopiero wczesne popołudnie, ale gdzieś na świecie jest już po siedemnastej. Taki dzień, że trzeba się napić czegoś mocniejszego.
– Ja? A co mam zrobić? – Jego głos przeszedł w falset. Był tak roztrzęsiony, że połowę koniaku wylał jej na rękę.
Cofnęła ją.
– Idiota, co ty wyprawiasz!
– Przepraszam, przepraszam. – Percy opadł na wielki wytarty biblioteczny fotel. Rozległ się trzask. Domyślił się, że pękło obicie. – Cholera jasna!
Zerwał się na nogi i z bezsilności kopnął fotel. Rozleciał się na kawałki. Cały pałac popadał w ruinę. Już dawno nic nie zostało ze spadku, a teraz jeszcze te dranie z urzędu skarbowego każą mu zapłacić pokaźną sumę, której nie ma.
– Uspokój się. – Pyttan wytarła dłonie w serwetkę. – To się na pewno da załatwić. Ale nie rozumiem, jak to możliwe, że pieniądze się skończyły.
Percy spojrzał na nią. Widział, jak ją przeraża sama myśl o tym, ale nie czuł do niej nic prócz pogardy.
– Jak to się stało, że się skończyły?! – krzyknął. – A masz pojęcie, ile wydajesz co miesiąc? Nie dociera do ciebie, ile to wszystko kosztuje? Podróże, obiadki, ubrania, torby, buty, kosztowności i cholera wie co jeszcze!
Pyttan aż się wzdrygnęła. Ten krzyk był zupełnie do niego niepodobny. Wbiła w niego wzrok. Znał ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że rozważa: podnieść rękawicę czy raczej go udobruchać. Twarz jej zmiękła, domyślił się, że wybrała to drugie.
– Kochanie, przecież nie będziemy się kłócić o taką błahostkę jak pieniądze. – Poprawiła mu krawat i koszulę, która wyszła zza paska. – No już. Teraz znów wyglądasz jak na mojego przystojnego pana na zamku przystało.
Przytuliła się do niego, a on poczuł, że topnieje. Miała na sobie suknię od Gucciego. Jak zawsze było mu trudno jej się oprzeć.
– Zróbmy tak: zadzwoń do audytora, niech jeszcze raz sprawdzi wszystkie dokumenty. Nie może być aż tak źle. Rozmowa z nim na pewno cię uspokoi.
– Muszę porozmawiać z Sebastianem – mruknął Percy.
– Z Sebastianem? – powtórzyła z taką miną, jakby połknęła coś obrzydliwego. – Wiesz, że nie lubię, kiedy się z nim spotykasz. Wtedy ja muszę się spotykać z tą jego beznadziejną żoną. To ludzie bez klasy. Sebastian może mieć nie wiem ile pieniędzy, ale zawsze będzie prymitywem. Słyszałam, że od dawna ma na niego oko wydział przestępczości gospodarczej. Nie mają przeciwko niemu dowodów, ale to tylko kwestia czasu. Nie powinniśmy się z nim zadawać.
– Pieniądze nie śmierdzą – odparł Percy.
Wiedział, co powie audytor. Nie zostało już nic. Pieniądze się rozeszły. Jeśli ma się wykaraskać z tarapatów i uratować Fygelsta, będzie potrzebował kapitału, co oznacza, że jego jedyną nadzieją jest Sebastian.
Pojechali do szpitala, do Uddevalli. Okazało się, że wszystko jest w porządku, w płucach nie ma śladu zatrucia dymem. Kiedy Ebba otrząsnęła się z szoku, miała wrażenie, jakby się obudziła z dziwnego snu.
Zorientowała się, że mruży oczy. W pokoju zrobiło się ciemno, zapaliła lampę na biurku. Latem zmrok zapadał ukradkiem i zawsze za długo zwlekała z zapaleniem lampy, za długo wysilała wzrok.
Próbowała przyczepić pętelkę do figurki aniołka, nad którą pracowała. Mårten nie potrafił zrozumieć, dlaczego robi je ręcznie, zamiast je zamawiać w Tajlandii albo w Chinach, zwłaszcza teraz, kiedy tyle zamówień zaczęło przychodzić na adres jej sklepu internetowego. Ale wtedy nie miałaby takiej satysfakcji. Chciała każdego aniołka zrobić własnoręcznie, we wszystkie włożyć tyle samo miłości. Wpleść swój smutek i wspomnienia. Poza tym bardzo ją to uspokajało, zwłaszcza po całym dniu malowania, wbijania gwoździ i piłowania. Rano, kiedy wstawała, bolały ją wszystkie mięśnie, ale kiedy robiła wisiorki, rozluźniała się.
– Już wszystko pozamykałem – powiedział Mårten.
Ebba drgnęła. Nie słyszała, jak wszedł.
– Cholera jasna – zaklęła. Pętelka znów odpadła, chociaż już prawie ją przyczepiła.
– Może zrobisz sobie przerwę? – powiedział ostrożnie Mårten, stając za jej plecami.
Czuła, że się zastanawia, czy nie położyć rąk na jej ramionach. Dawniej, zanim się stało to z Vincentem, często masował jej plecy. Wtedy uwielbiała ten zdecydowany, a jednocześnie miękki ucisk. Teraz ledwie mogła znieść, gdy jej dotykał. Bała się, że go urazi, jeśli odruchowo strąci jego ręce, i jeszcze pogłębi przepaść między nimi.
Podjęła jeszcze jedną, tym razem udaną próbę. Przyczepiła pętelkę.
– Jakie to ma znaczenie, że drzwi będą zamknięte? – powiedziała, nie odwracając się. – Zeszłej nocy nie były dla podpalacza żadną przeszkodą.
– No to co robimy? – spytał Mårten. – Mogłabyś przynajmniej patrzeć na mnie, kiedy ze mną rozmawiasz. To ważna sprawa. Do cholery, przecież ktoś chciał nam spalić dom, a my nie wiemy ani kto, ani dlaczego. Nie masz w związku z tym żadnych obaw? Nie boisz się?
Ebba odwróciła się powoli.
– Czego mam się bać? Najgorsze już się stało. Zamknięte czy nie zamknięte, wszystko mi jedno.
– Dłużej tak być nie może.
– Dlaczego? Przecież zrobiłam, jak chciałeś. Wróciłam tu, włączyłam się do twojego wspaniałego planu, żeby odnowić tę ruderę i aż do końca moich dni żyć szczęśliwie w tym raju, podczas gdy goście będą przyjeżdżać i wyjeżdżać. Zgodziłam się, czego jeszcze chcesz? – Sama słyszała ten zimny i nieprzejednany ton.
– Niczego, Ebbo. Niczego nie chcę – odparł równie zimno. Obrócił się na pięcie i wyszedł.