Читать книгу Podglądaczka - Caroline Eriksson - Страница 9

Оглавление

1

Chwilę przed czwartą zwlekam się z łóżka i wciągam na siebie szlafrok. Dawno przestałam liczyć godziny i minuty, gdy leżę, nie mogąc zasnąć. Nie minął jeszcze nawet miesiąc separacji i nie przyzwyczaiłam się do spania samej. Nie umiem sobie wyobrazić, że kiedykolwiek się do tego przyzwyczaję. Petera brakuje mi czysto fizycznie. Już pierwszej nocy, gdy ze sobą spaliśmy, nasze ciała jakby się odnalazły, jakby wciskały się w załamania i wypełniały zagłębienia. Wcześniej odpoczywałam w ramionach innych, po raz pierwszy jednak doświadczyłam czegoś podobnego. Peter czuł to samo. Jesteśmy jak puzzle, wyszeptał mi do ucha, złożone z dwóch tylko elementów.

Schody na parter toną w ciemności nocy. Stopnie są strome i wąskie, łatwo można się poślizgnąć, jeśli nie zachowa się ostrożności. Zamykam oczy i się pochylam, czuję, jak schody coraz wyraźniej zasysają ciężar mojego ciała. Jeśli ruszę z zamkniętymi oczami, jeśli pozwolę się dopełnić losowi, może uda mi się zejść na dół spokojnie i pewnie. A może lepiej ześlizgnąć się i upaść, złamać sobie kark i już zostać na podłodze u podnóża schodów. Życie, które zgasło nocą, kropelka w ogromnym wszechświecie.

Jeszcze bardziej wychylam się do przodu. W zasadzie nie muszę nawet schodzić, nie muszę czekać na swój los. Jest inna możliwość. Rzucić się w ciemność na łeb na szyję i postarać się wylądować na głowie, niech kark się złamie pod własnym ciężarem. Nie pierwszy raz nasuwa mi się taki pomysł, ale tak jak wcześniej wiedzie mnie on do mojej siostry, do myśli, że to ona by mnie znalazła, że musiałaby się zająć wszystkimi formalnościami. Z naszej rodziny zostałyśmy tylko my dwie. Nie mogę jej czegoś takiego zrobić. Moja ręka wędruje do włącznika. Chwilę później światło zalewa schody, a ja – zamiast runąć w dół – schodzę po nich.

Wędruję po pustym szeregowcu, który ma być teraz moim domem, ale należy do kogoś innego. W swojej egzystencji jestem cieniem człowieka, takim mijanym po drodze, kiedy dokądś się zmierza. Czynsz opłacony z góry za trzy miesiące. Nie mam pojęcia, gdzie podzieję się później. Może powinnam się stresować i martwić, ale nic takiego nie czuję. W ogóle nic nie czuję.

W kuchni nalewam wodę do szklanki i piję, opierając się o zlewozmywak. Dom naprzeciwko jest ciemny, w żadnym oknie nie pali się światło. Jego mieszkańcy zapewne śpią, jak wszyscy inni rozsądni ludzie o tej porze. Bezpieczni i niczym nieniepokojeni, z najbliższą sobie osobą w jednym pomieszczeniu – wtuleni w siebie lub leżący tuż obok. Na górze w sypialni czeka na mnie pożyczone pojedyncze łóżko. Kiedy tam wrócę, pościel będzie zimna. Nie ma w nim nikogo, kto utrzymywałby ciepło pod kołdrą. Żadnych nóg, do których mogłabym przycisnąć lodowate stopy, ani karku, ani pleców, do których mogłabym się przysunąć i uformować swoje ciało na ich kształt.

Puzzle złożone z dwóch tylko elementów. Użyłam raz tego wyrażenia w maszynopisie. Kiedy tekst wrócił do mnie, okazało się, że redaktorka dwukrotnie podkreśliła właśnie to miejsce na czerwono i w ramach wyjaśnienia napisała na marginesie „trochę kiczowate”. Nie mogła wiedzieć, jak szczególne były dla mnie te słowa, wykonywała swoją pracę, a ja zaakceptowałam zmianę. Chociaż może powinnam była postawić na swoim i je zostawić, w końcu dla mnie coś one znaczyły. Uwagi wydawnictwa są propozycjami, często mądrymi, ale koniec końców to pisarz ma ostatnie słowo co do swojego tekstu. Muszę o tym pamiętać następnym razem. Przy kolejnej książce będę... Myśl rozpływa się w nicości, opróżniam szklankę i kręcę głową. Następnym razem? Następna książka? Kogo próbuję nabrać? Od blisko dwóch lat nie napisałam ani linijki.

Kroczę dalej po domu według schematu utartego już podczas tych nocnych wędrówek i wkrótce docieram do salonu. Nie jest duży, ale mieści się w nim większość tego, co zabrałam, opuszczając Petera i nasz wspólny dom. Pod ścianami, jedne na drugich, stoją pudła pełne rzeczy, nie chce mi się ich nawet wypakowywać. To bezsensowne szpargały, relikwie z czasu, który nigdy już nie wróci. Tylko jeden z tych przedmiotów naprawdę coś dla mnie znaczy.

Powoli podchodzę do regału. Wyciągam rękę i ostrożnie przejeżdżam dłonią po rzędzie ściśniętych grzbietów. Między okładkami kryje się tak wiele opowieści, tak wiele losów. Opisane są w nich radosne i bolesne aspekty bycia człowiekiem, okrucieństwa, na które wzajemnie się wystawiamy. We wszystkich opowieściach – podobnie jak w ludzkim życiu – są pewne tematy wspólne i wiem, że nie jestem sama, jeśli chodzi o moje przeżycia i doświadczenia. Mimo wszystko tak to odbieram. Och, mamo, szkoda, że mnie teraz nie widzisz.

Ręce same coś wyjmują, poruszają się tak, jakby należały do kogoś innego, jakby miały swoje życie. Wyjmowane po jednej książki są stawiane na nowym miejscu, czasem na tej samej półce, ale zazwyczaj gdzieś indziej. Najpierw dzieje się to wolno, niemal chaotycznie, potem staje się coraz bardziej przemyślane. Książka po książce zmienia miejsce, ląduje wyżej, niżej, na środku lub na brzegu. Tej nocy sortuję książki po tytułach, ale system nie ma tu znaczenia, liczy się samo zajęcie. Żeby odeprzeć od siebie to, co buzuje pod powierzchnią.

Na niektórych półkach robi się ciasno, w objęciach trzymam książki, które czekają na ułożenie, pracuję dalej jedną ręką. Powstaje wolna przestrzeń i znów ją zapełniam. Jedna koncepcja się rozpada, powoli zarysowuje się nowa całość. Ale to, rzecz jasna, nie pomaga. Nic nie pomaga. Kiedy w końcu stoję przed regałem i wodzę wzrokiem po rezultacie swojej pracy, stwierdzam, że wszystko jest inaczej, a zarazem dokładnie tak samo. Powoli wychodzę z salonu.

Czuję chłód. Zrobiło się tak zimno, że zmarzły mi nogi, marznę od środka. Coś pika tuż przy mojej twarzy i się budzę. W którymś momencie w nocy, podczas tej bezsennej wędrówki po domu, jakoś musiałam wrócić do sypialni na piętrze i zasnąć w łóżku, bo teraz w nim leżę. Kołdra ześlizgnęła się na podłogę, a w pokoju panuje lodowate zimno, bo zapomniałam zamknąć okno. Podciągam nogi i obejmuję kolana rękami. A gdyby tak pewnego dnia po prostu się nie obudzić? Rozlega się kolejne piknięcie, apatycznie sięgam do stolika nocnego, na którym leży moja komórka. Na ekranie pokazują się dwie nowe wiadomości od siostry. Pierwsza składa się z trzech słów. Wpadniesz chyba wieczorem? Druga, równie krótka, jest utrzymana w innym tonie. O 19. Punkt!

Zmuszam się, żeby wstać z łóżka, naciągam na siebie szlafrok i schodzę po schodach. Te same ruchy, ten sam szlafrok i te same schody co wczoraj i przedwczoraj. Te same ruchy, ten sam szlafrok i te same schody, które czekają na mnie jutro i pojutrze. W kuchni biorę czajnik i parzę herbatę, nie, żeby miało to jakieś znaczenie, czy zjem śniadanie czy nie, robię to, bo ludzie tak postępują. No i pozwala mi to wypełnić czymś czas i zająć myśli. Czymś innym.

Siadam na krześle i dmucham na herbatę. Między łykami wyglądam przez okno, wodzę wzrokiem po podwórzu. Kilka ptaków hałasuje w krzakach. W kuchni naprzeciwko stoi mężczyzna w garniturze i wiąże krawat, przy stole przed nim siedzi kobieta o miodowych włosach i popija coś z filiżanki. Słońce nie dało jeszcze rady wdrapać się po niebie nad dachy, turkocze przejeżdżająca ulicą śmieciarka, ludzie pędzą po chodnikach. Dokądś zmierzają, ich kroki mają jakiś cel i kierunek.

Spoglądam na pokój, w którym się znajduję, chłonę jego chłodny niedzisiejszy wystrój. Esy-floresy na tapecie, sfatygowane uchwyty szafek. Umeblowanie w postaci stołu i dwóch prostych krzeseł. W tych czterech ścianach czeka mnie kolejny dzień pustych rytuałów i resuscytacji. Kolejny dzień ciszy i samotności. Siostra jest jedynym połączeniem ze światem zewnętrznym, które mi pozostało. Tak wyszło, pozwoliłam na to. Wpadniesz chyba wieczorem? Wstaję od stołu i wylewam resztkę herbaty do zlewu. Nie wiem, myślę. Naprawdę nie wiem.

Podglądaczka

Подняться наверх