Читать книгу Miasto upadłych aniołów - Cassandra Clare - Страница 10

4 Sztuka ośmiu członków

Оглавление

„Tutaj są złożone tęsknoty wielkich serc i szlachetne rzeczy, które górują nad falą, magiczne słowa, które dokonują wzniosłego cudu, nagromadzona mądrość, która nigdy nie umiera”.

Napis był wyryty nad drzwiami Brooklyńskiej Biblioteki Publicznej na Grand Army Plaza. Simon siedział na frontowych stopniach i patrzył na fasadę. Pozłacane inskrypcje lśniły złotem, każde słowo ożywało na chwilę, kiedy padało na nie światło reflektorów przejeżdżających samochodów.

Biblioteka zawsze była jednym z jego ulubionych miejsc. Z boku znajdowało się osobne wejście dla dzieci, a on przez lata w soboty spotykał się tam z Clary. Oboje brali stos książek i szli do ogrodu botanicznego znajdującego się po sąsiedzku. Mogli czytać godzinami wyciągnięci na trawie, podczas gdy z oddali dobiegał szum ruchu ulicznego.

Sam nie był pewien, jak dzisiaj tu trafił. Zaraz po wyjściu z domu zdał sobie sprawę, że nie ma dokąd pójść. Na pewno nie do Clary. Byłaby przerażona, prosiłaby go, żeby wrócił do domu i wszystko naprawił. Eric i inni koledzy nie zrozumieliby. Jace go nie lubił, a poza tym nie mógł wpuścić go do Instytutu. Nefilim właśnie dlatego mieszkali w starym kościele, żeby trzymać z dala od siebie takie istoty jak on. W końcu uświadomił sobie, do kogo mógłby zadzwonić, ale perspektywa była na tyle nieprzyjemna, że minęło trochę czasu, nim zdobył się na odwagę.

Usłyszał motocykl, zanim go zobaczył. Głośny ryk silnika przebijał się przez odgłosy niewielkiego ruchu na Grand Army Plaza. Motor przemknął przez skrzyżowanie i wjechał na chodnik, a następnie w górę po stopniach. Simon odsunął się na bok, kiedy motocykl zatrzymał się obok niego. Raphael puścił uchwyty kierownicy.

Silnik natychmiast ucichł. Motocykle wampirów były napędzane przez demoniczne duchy i reagowały na polecenia właścicieli jak psy. Simona przyprawiały o dreszcz.

– Chciałeś mnie zobaczyć, Chodzący za Dnia? – Raphael, jak zawsze elegancki w czarnej marynarce i drogich dżinsach, zsiadł z pojazdu i oparł go o poręcz. – Lepiej niech to będzie coś ważnego – dodał. – Nie chciałbym przyjechać po nic aż na Brooklyn. Raphael Santiago nie lubi peryferii.

– Zaczynasz mówić o sobie w trzeciej osobie – zauważył Simon. – Oczywiście, to nie jest oznaka megalomanii ani nic takiego.

Raphael wzruszył ramionami.

– Mów, o co chodzi, albo odjeżdżam. Wybór należy do ciebie. – Spojrzał na zegarek. – Masz trzydzieści sekund.

– Powiedziałem matce, że jestem wampirem.

Brwi Raphaela powędrowały w górę. Były bardzo cienkie i bardzo ciemne. W chwilach gorszego nastroju Simon się zastanawiał, czy wampir czasem ich nie wyskubuje.

– I co się stało?

– Nazwała mnie potworem i próbowała odstraszyć modlitwą. – Na to wspomnienie Simon poczuł w ustach gorzki smak starej krwi.

– A potem?

– Potem nie jestem pewien, co się stało. Zacząłem mówić do niej dziwnym kojącym głosem, że nic się nie stało i że to był tylko sen.

– A ona ci uwierzyła.

– Uwierzyła – potwierdził Simon niechętnie.

– Oczywiście, że tak, bo jesteś wampirem. Taką mamy moc. Encanto. Urok. Siła perswazji, nazwij to jak chcesz. Potrafisz przekonać Przyziemnego o prawie wszystkim, jeśli nauczysz się właściwie wykorzystywać tę zdolność.

– Ale ja nie chciałem jej użyć wobec matki. Istnieje jakiś sposób, żeby zdjąć z niej ten czar i wszystko naprawić?

– Naprawić, żeby znowu cię znienawidziła? Żeby uważała cię za potwora? Bardzo dziwna definicja naprawy.

– Nic mnie to nie obchodzi – oświadczył Simon. – Jest jakiś sposób?

– Nie – odparł wesoło Raphael. – Nie ma. Wiedziałbyś o tym oczywiście, gdybyś tak bardzo nie pogardzał swoim rodzajem.

– Racja. Zachowuję się, jakbym was odrzucał. Dziwne, skoro wcale nie próbowaliście mnie zabić, i w ogóle.

Raphael wzruszył ramionami.

– To była polityka. Nic osobistego. – Oparł się plecami o poręcz i skrzyżował ręce na piersi. Nosił rękawiczki motocyklowe. Wyglądał całkiem nieźle, musiał przyznać Simon. – Błagam, powiedz mi, że nie ściągnąłeś mnie tutaj, żeby opowiedzieć nudną historię o swojej siostrze.

– O matce – poprawił go Simon.

Raphael niedbale machnął ręką.

– Wszystko jedno. Jakaś kobieta w twoim życiu cię odrzuciła. Nie ostatni raz, tyle mogę ci powiedzieć. Dlaczego zawracasz mi głowę?

– Chciałem zapytać, czy mógłbym zatrzymać się w Dumort – szybko wyrzucił z siebie Simon. Ledwo mógł uwierzyć, że o coś takiego prosi. Z hotelu wampirów pamiętał tylko krew, strach i ból. Ale było to jedyne miejsce, do którego mógł pójść, miejsce, gdzie nikt by go nie szukał. I nie musiałby wracać do domu. Był wampirem. To głupota bać się hotelu pełnego wampirów. – Nie mam gdzie się podziać.

Oczy Raphaela rozbłysły.

– Aha – mruknął z nutą triumfu, która nieszczególnie spodobała się Simonowi. – Teraz czegoś ode mnie chcesz.

– Chyba tak. Swoją drogą, to odrażające, że tak cię to ekscytuje, Raphaelu.

Wampir prychnął.

– Jeśli przyjdziesz do Dumort, nie nazywaj mnie Raphaelem, tylko Panem, Mistrzem albo Wielkim Przywódcą.

Simon zebrał się na odwagę i zapytał:

– A co z Camille?

Raphael drgnął.

– Co masz na myśli?

– Mówiłeś mi, że tak naprawdę nie jesteś przywódcą wampirów – przypomniał Simon beznamiętnym tonem. – Wtedy w Idrisie wymieniłeś imię Camille i powiedziałeś, że jeszcze nie wróciła do Nowego Jorku. Ale przypuszczam, że kiedy wróci, to ona będzie panem czy kimś tam?

Oczy Raphaela pociemniały.

– Chyba nie podobają mi się twoje pytania, Chodzący za Dnia.

– Mam prawo wiedzieć.

– Nie – rzekł krótko Raphael. – Nie masz. Przychodzisz do mnie i pytasz, czy możesz zamieszkać w moim hotelu, bo nie masz się gdzie podziać, a nie dlatego, że chcesz być wśród swoich. Odtrącasz nas.

– Jak już wspomniałem, próbowaliście mnie zabić.

– Dumort nie jest przechowalnią dla niechętnych wampirów – ciągnął Raphael. – Mieszkasz wśród ludzi, chodzisz w świetle dziennym, grasz w swoim głupim zespole... tak, nie myśl, że o tym nie wiem. W żaden sposób nie akceptujesz tego, kim naprawdę jesteś. I dopóki to się nie zmieni, nie jesteś mile widziany w Dumort.

Simon pomyślał o słowach Camille: „Gdy jego zwolennicy zobaczą, że jesteś ze mną, zostawią go i przyjdą do mnie. Wierzę, że są wobec mnie lojalni, mimo strachu przed nim. Kiedy ujrzą nas razem, przestaną się bać i przejdą na naszą stronę”.

– Mam inne propozycje – powiedział.

Raphael spojrzał na niego jak na wariata.

– Jakie?

– Po prostu propozycje – wymamrotał Simon.

– Jesteś beznadziejny w zagrywkach politycznych, Simonie Lewis. Proponuję, żebyś więcej ich nie próbował.

– Dobrze, przyszedłem tutaj, żeby ci coś powiedzieć, ale teraz nie zamierzam.

– Przypuszczam, że zamierzasz również wyrzucić prezent urodzinowy, który dla mnie kupiłeś – zakpił Raphael. – To wszystko jest bardzo tragiczne. – Postawił motocykl i przerzucił nogę przez siodełko. Kiedy silnik ożył, z rury wydechowej posypały się czerwone iskry. – Jeśli jeszcze kiedyś zechcesz mnie niepokoić, Chodzący za Dnia, lepiej, żebyś miał dobry powód. Bo inaczej nie będzie przebaczenia.

Motocykl wyrwał do przodu i wzbił się w górę. Simon zadarł głowę i obserwował, jak Raphael, niczym anioł, jego imiennik, szybuje w niebo, zostawiając za sobą ogień.

***

Clary siedziała ze szkicownikiem na kolanach i w zamyśleniu gryzła koniec ołówka. Rysowała Jace’ego dziesiątki razy – była to chyba jej wersja dziewczyńskiego pisania pamiętnika o chłopcach – ale nigdy nie potrafiła oddać go właściwie. Po pierwsze, uchwycenie go w bezruchu wydawało się prawie niemożliwe, więc pomyślała, że skorzysta z okazji, kiedy Jace śpi. Jednak i tym razem nie wyszło tak, jak chciała. On po prostu nie wyglądał jak on.

Z westchnieniem irytacji rzuciła szkicownik na koc i podciągnęła kolana, obserwując Jace’ego. Nie spodziewała się, że on zaśnie. Wcześniej poszli do Central Parku, żeby zjeść lunch i potrenować na dworze, póki dopisywała pogoda. Zrobili tylko jedną z tych rzeczy. Na trawie obok koca leżały rozrzucone puste pudełka z „Taki”. Jace tylko pogrzebał w sezamowym makaronie, odstawił kartonowy pojemnik, wyciągnął się na kocu i wbił wzrok w niebo. Clary siedziała i patrzyła na chmury odbijające się w jego jasnych oczach, na zarys mięśni rąk skrzyżowanych pod głową, na pasek nieskazitelnej skóry widoczny między rąbkiem T-shirtu a paskiem dżinsów. Miała ochotę przesunąć dłonią po twardym, płaskim brzuchu. Zamiast tego uciekła spojrzeniem i sięgnęła po szkicownik. Kiedy odwróciła się z ołówkiem w ręce, oczy Jace’ego były zamknięte, oddech cichy i równy.

Teraz miała trzy szkice i nie była ani trochę bliżej rysunku, który by ją zadowolił. Przyglądając się Jace’owi, zastanawiała się, dlaczego, do licha, nie potrafi go narysować. Światło było idealne: październikowe, jasnobrązowe, kładło dodatkową warstwę złota na już złotą skórę i włosy Jace’ego. Zamknięte powieki były okolone złotymi rzęsami o odcień ciemniejszymi od włosów. Jedna ręka leżała luźno na piersi, druga przy boku. Twarz rozluźniona we śnie, wydawała się łagodniejsza i mniej kanciasta niż na jawie. Może na tym polegał problem. Jace tak rzadko bywał zrelaksowany i bezbronny, że uchwycenie jego rysów w takich chwilach sprawiało jej trudności. Wydawał się... nieznajomy.

Nagle się poruszył, z jego gardła wyrwały się ciche, zdławione dźwięki. Gałki oczne poruszały się szybko pod zamkniętymi powiekami. Ręka drgnęła i zacisnęła się na piersi. Jace usiadł tak raptownie, że omal nie przewrócił Clary. Otworzył oczy. Przez chwilę wyglądał na oszołomionego. Straszliwie zbladł.

– Jace?

Skupił na niej wzrok i chwilę później przyciągnął ją do siebie bez zwykłej delikatności. Wziął ją na kolana i pocałował żarliwie, wplatając palce w jej włosy. Clary poczuła dudnienie jego serca i stwierdziła, że jej policzki płoną. Znajdowali się w publicznym parku, ludzie pewnie się na nich gapili. W końcu Jace się odsunął i posłał jej krzywy uśmiech.

– Przepraszam. Chyba się tego nie spodziewałaś.

– To była miła niespodzianka. – Głos miała zdławiony i zachrypnięty. – Co ci się śniło?

– Ty. – Nawinął kosmyk jej włosów na palec. – Zawsze śnię o tobie.

– Naprawdę? – rzuciła Clary, nadal siedząc na jego kolanach. – Bo ja myślałam, że dręczy cię koszmar.

Jace odchylił głowę do tyłu i spojrzał jej w oczy.

– Czasami śni mi się, że odeszłaś. Wciąż się zastanawiam, kiedy stwierdzisz, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli mnie zostawisz.

Clary dotknęła opuszkami jego twarzy, delikatnie przesunęła nimi po kościach policzkowych w dół, obwiodła kontur ust. Jace nigdy nie mówił takich rzeczy nikomu oprócz niej. Alec i Isabelle, którzy go kochali i dobrze znali, wiedzieli, że pod ochronną zbroją ironii i udawanej arogancji dręczą go wspomnienia z dzieciństwa. Ale tylko jej o tym mówił. Potrząsnęła głową. Włosy opadły jej na czoło, a ona odgarnęła je niecierpliwym gestem.

– Chciałabym umieć mówić tak jak ty – powiedziała. – Wszystkie twoje słowa są idealnie dobrane. Zawsze znajdujesz właściwy cytat, umiesz przekonać, że mnie kochasz. Skoro ja nie potrafię przekonać ciebie, że nigdy cię nie opuszczę...

Chwycił jej dłoń.

– Powtórz to jeszcze raz.

– Nigdy cię nie opuszczę.

– Nieważne, co się stanie, nieważne, co zrobię?

– Nigdy z ciebie nie zrezygnuję – zapewniła. – Nigdy. To, co do ciebie czuję... – Zabrakło jej słów. – To najważniejsza rzecz, jaką w życiu czułam.

Cholera, pomyślała. Zabrzmiało to beznadziejnie głupio. Ale Jace chyba tak nie uważał, bo uśmiechnął się smutno i wyrecytował:

– L’amor che muove il sole e l’altre stelle.

– To łacina?

– Włoski. Dante.

Przesunęła palcami po jego wargach, a Jace zadrżał.

– Nie mówię po włosku – powiedziała bardzo cicho.

– To znaczy, że miłość jest najpotężniejszą siłą na świecie. Miłość potrafi wszystko.

Zabrała rękę z jego dłoni, czując, że on obserwuje ją spod półprzymkniętych powiek. Splotła palce na jego karku i dotknęła wargami jego ust. Nie był to właściwie pocałunek, tylko muśnięcie. Wystarczyło jednak, żeby jego puls przyśpieszył. Jace pochylił się i spróbował chwycić jej usta swoimi, ale Clary potrząsnęła głową. Jej włosy rozsypały się wokół nich jak kurtyna zakrywająca ich przed oczami wszystkich obecnych w parku.

– Jeśli jesteś zmęczony, możemy wrócić do Instytutu – zaproponowała półgłosem. – Na drzemkę. Nie spaliśmy razem w tym samym łóżku, odkąd... od Idrisu.

Ich spojrzenia się spotkały. Clary wiedziała, że Jace wspomina tamte chwile podobnie jak ona. Blade światło sączące się przez okna gościnnej sypialni Amatis, jego głos pełen rozpaczy. „Ja po prostu chcę leżeć z tobą i obudzić się przy tobie, tylko raz, jeden jedyny raz w życiu”. Przez całą noc leżeli obok siebie, stykając się tylko dłońmi. Od tamtej pory dotykali się dużo więcej, ale nigdy nie spędzili razem nocy. Jace zdawał sobie sprawę, że ona proponuje mu coś więcej niż drzemkę w jednej z nieużywanych sypialni Instytutu. Clary czuła, że on widzi to w jej oczach... nawet jeśli sama nie była całkiem pewna, co właściwie proponuje. Ale to nie miało znaczenia. Jace nigdy nie poprosiłby jej o nic, czego ona nie chciałaby mu dać.

– Chciałbym. – Żar, który dostrzegła w jego oczach, i napięcie w głosie powiedziały jej, że Jace nie kłamie. – Ale nie możemy. – Ujął mocno jej nadgarstki i pociągnął je w dół. Utworzył między nimi barierę z ich własnych rąk.

Oczy Clary się rozszerzyły.

– Dlaczego?

Jace wziął głęboki wdech.

– Przyszliśmy tutaj trenować i powinniśmy to robić. Jeśli cały czas przeznaczony na ćwiczenia spędzimy na obściskiwaniu się, w ogóle nie pozwolą mi cię trenować.

– Nie mieli zatrudnić kogoś na pełny etat?

– Owszem – potwierdził Jace, wstając i ciągnąc ją w górę. – I martwię się, że jeśli nabierzesz zwyczaju obściskiwania się ze swoimi instruktorami, z nim również będziesz to robić.

– Nie bądź seksistą. Mogą znaleźć instruktorkę.

– W takim razie masz moje pozwolenie, żeby się z nią obściskiwać, o ile będę mógł na was popatrzeć.

– No, pięknie. – Clary uśmiechnęła się szeroko i schyliła, sięgając po koc. – Po prostu martwiłeś się, że zatrudnią instruktora, który okaże się gorętszy od ciebie.

Jace uniósł brwi.

– Gorętszy ode mnie?

– Tak może się zdarzyć. No wiesz, teoretycznie.

– Teoretycznie planeta może nagle rozpaść się na pół, tak że ja i ty znajdziemy się po dwóch stronach, na zawsze i tragicznie rozdzieleni, ale jakoś się tym nie martwię. Niektóre rzeczy są po prostu zbyt nieprawdopodobne, żeby o nich rozmyślać – powiedział Jace ze swoim zwykłym krzywym uśmieszkiem.

Wyciągnął rękę, a Clary ją ujęła i razem ruszyli przez trawnik w stronę zagajnika na skraju East Meadow, o którym wiedzieli chyba tylko Nocni Łowcy. Clary podejrzewała, że to miejsce jest zaczarowane, ponieważ oboje trenowali tam dość często i jeszcze nikt im nie przeszkodził, z wyjątkiem Isabelle czy Maryse.

Central Park jesienią był prawdziwą orgią kolorów. Drzewa okalające łąkę przybrały jaskrawe barwy i otoczyły zieleń płonącym złotem, czerwienią, miedzią i rudością. To był piękny dzień na romantyczny spacer po parku i całowanie się na jednym z kamiennych mostków. Najwyraźniej jednak dla Jace’ego park stanowił przedłużenie sali treningowej Instytutu, i szli tam, żeby Clary mogła ćwiczyć, między innymi, orientację w terenie, ucieczkę, uniki i zabijanie gołymi rękami.

Normalnie byłaby podekscytowana, że nauczy się zabijania gołymi rękami, ale teraz nie mogła pozbyć się dręczącego uczucia, że coś jest nie w porządku z Jace’em. Gdyby tak istniał Znak, który skłoniłby go do powiedzenia jej, co naprawdę czuje. Ale ona nigdy nie stworzyłaby takiego Znaku, upomniała siebie pośpiesznie. Nieetyczne byłoby wykorzystywanie swoich mocy, żeby zdobyć nad kimś władzę. A poza tym, odkąd w Idrisie wymyśliła znak wiążący, jej dar wydawał się uśpiony. Nie czuła palącej chęci, żeby rysować stare runy, ani nie miała żadnych wizji nowych. Maryse obiecała, że będą starali się sprowadzić specjalistę od runów, żeby ją uczył, kiedy już zacznie się prawdziwe szkolenie, ale do tej pory tak się nie stało. Nie chodziło o to, że Clary ma coś przeciwko temu. Sama nie była pewna, czy żałowałaby, gdyby jej moc zniknęła na zawsze.

– Może się zdarzyć, że natkniesz się na demona i nie będziesz miała przy sobie broni – mówił Jace, kiedy szli pod rzędem drzew o gęstych liściach w kolorach od zieleni do jaskrawego złota. – W takim momencie nie wolno ci wpaść w panikę. Po pierwsze, musisz pamiętać, że wszystko może być bronią. Gałąź drzewa, garść monet – są z nich świetne kastety – but, wszystko. Po drugie, zapamiętaj, że ty też jesteś bronią. Teoretycznie, kiedy skończysz szkolenie, powinnaś umieć kopniakiem zrobić dziurę w murze albo powalić łosia jednym ciosem pięści.

– Nigdy nie uderzyłabym łosia – oświadczyła Clary. – One są gatunkiem zagrożonym.

Jace uśmiechnął się lekko i obrócił twarzą do niej. Dotarli do małej polanki w środku kępy drzew. Na pniach były wyryte runy, które oznaczały, że to miejsce należy do Nocnych Łowców.

– Istnieje starożytny styl walki zwany muay thai – ciągnął Jace. – Słyszałaś o nim?

Clary pokręciła głową. Słońce mocno przygrzewało, a jej w dresowych spodniach i ocieplanej kurtce powoli robiło się za gorąco. Jace zdjął już kurtkę i odwrócił się do Clary, zginając smukłe dłonie pianisty. Jego oczy były intensywnie złote w jesiennym świetle. Znaki szybkości, zręczności i siły wiły się niczym winorośl od jego nadgarstków do bicepsów i znikały pod rękawami T-shirtu. Clary zastanawiała się, dlaczego Jace zadał sobie trud naznaczenia siebie w taki sposób, jakby była wrogiem, z którym należy się rozprawić.

– Słyszałem plotki, że nowy instruktor, którego dostaniemy w przyszłym tygodniu, to mistrz muay thai – powiedział. – I sambo, lethwei, tomoi, krav magi, dżiu-dżitsu i jeszcze jednej sztuki walki, której nazwy nie pamiętam, ale jest w niej zabijanie za pomocą małych patyków albo czegoś takiego. Chodzi mi o to, że on nie będzie przyzwyczajony do pracy z kimś w twoim wieku i z twoim brakiem doświadczenia, więc jeśli nauczymy cię podstaw, może okaże się dla ciebie łaskawszy. – Położył ręce na jej biodrach. – A teraz odwróć się twarzą do mnie.

Clary spełniła polecenie. Gdy tak stali naprzeciwko siebie, głową sięgała do jego podbródka. Położyła lekko ręce na bicepsach Jace’a.

– Muay thai jest nazywany „sztuką ośmiu członków”. To dlatego, że do zadawania ciosów używa się nie tylko pięści i stóp, ale również kolan i łokci. Najpierw przyciągasz do siebie przeciwnika, a potem tłuczesz go, czym się da, aż go powalisz.

– To działa na demony? – Clary uniosła brwi.

– Na mniejsze. – Jace przysunął się do niej. – No dobrze. Chwyć mnie teraz ręką za kark.

Udało się jej wypełnić polecenie, nie stając na palcach. Nie po raz pierwszy Clary przeklęła swój niski wzrost.

– A teraz drugą ręką zrób to samo i spleć obie ręce na moim karku.

Kark Jace’ego był ciepły od słońca, miękkie włoski łaskotały jej palce. Ich ciała się stykały. Clary czuła, że pierścionek, który nosiła na łańcuszku, wciska się między nich jak kamyk w złączonych dłoniach.

– Byłoby dobrze, gdybyś w prawdziwej walce zrobiła to o wiele szybciej – powiedział Jace.

Albo jej się wydawało, albo jego głos brzmiał trochę niepewnie.

– Taki chwyt zapewnia ci dźwignię. Używasz jej, żeby przyciągnąć do siebie przeciwnika i nadać większy impet kopniakom kolanami w górę...

– No, no – usłyszeli chłodny, rozbawiony głos. – Zaledwie sześć tygodni, a już skaczecie sobie do gardeł? Szybko gaśnie miłość śmiertelników.

Clary puściła Jace’ego i odwróciła się do intruza. W cieniu między drzewami stała królowa Jasnego Dworu. Gdyby Clary nie wiedziała o jej obecności, mogłaby jej nie zobaczyć mimo Wzroku. Władczyni faerie miała na sobie suknię zieloną jak trawa, opadające na ramiona włosy przybrały kolor jesiennych liści. Była piękna i groźna jako pora roku oznaczająca umieranie. Clary nigdy jej nie ufała.

– Co pani tutaj robi? – warknął Jace, mrużąc oczy. – To miejsce Nocnych Łowców.

– Mam ciekawe wieści dla Nocnych Łowców. – Kiedy królowa z wdziękiem wkroczyła na polankę, słońce przedarło się przez drzewa i odbiło od diademu ze złotych jagód, który nosiła na głowie. Clary czasami się zastanawiała, czy władczyni planuje te dramatyczne wejścia, a jeśli tak, to w jaki sposób. – Doszło do kolejnej śmierci.

– Jakiej śmierci?

– Kolejnego z was. – W głosie królowej pobrzmiewała nuta radości. – Ciało Nefilim znaleziono dziś o świcie pod Dębowym Mostem. Jak wiecie, park to moje terytorium. Zabijanie ludzi mnie nie obchodzi, ale ta śmierć nie wygląda na zadaną przez Przyziemnych. Ciało przyniesiono do Dworu, zbadali je moi medycy i oznajmili, że martwy śmiertelnik to jeden z was.

Clary spojrzała szybko na Jace’ego, przypomniawszy sobie wiadomość sprzed dwóch dni o martwym Nocnym Łowcy. Jace pobladł. Najwyraźniej pomyślał o tym samym.

– Gdzie jest ciało? – zapytał.

– Wątpicie w moją gościnność? Zapewniam was, że na moim dworze potraktujemy ciało z całym szacunkiem należnym Nocnemu Łowcy. Teraz, kiedy jeden z moich poddanych zasiada razem z wami w Radzie, nie możecie wątpić w naszą dobrą wolę.

– Dobra wola i milady jak zawsze idą ręka w rękę.

Królowa uśmiechnęła się mimo wyraźnego sarkazmu w głosie Jace’ego. Lubiła go w sposób, w jaki faerie lubią ładne istoty za samą urodę. Clary nie sądziła natomiast, żeby ją królowa lubiła, i to uczucie było odwzajemnione.

– Ale dlaczego przekazuje pani tę wiadomość nam, a nie Maryse? Zwyczaj nakazuje...

– Och, zwyczaj. – Królowa lekceważąco machnęła ręką. – Byliście tutaj. Uznałam, że to dobra okazja.

Jace zmierzył ją wzrokiem spod przymrużonych powiek i sięgnął po komórkę. Skinął na Clary, żeby została na miejscu, i odszedł parę kroków dalej.

– Maryse?

Potem jego głos został zagłuszony przez okrzyki dobiegające z pobliskich boisk.

Clary z lękiem wróciła spojrzeniem do władczyni faerie. Nie widziała jej od swojej ostatniej nocy w Idrisie, a wtedy nie była dla niej szczególnie uprzejma. Wątpiła, by królowa zapomniała i wybaczyła jej tamto zachowanie. „Naprawdę odrzucasz propozycję królowej Jasnego Dworu?”.

– Słyszałam, że Meliorn dostał miejsce w Radzie – powiedziała Clary. – Na pewno jest pani z tego zadowolona.

– Istotnie. – Królowa patrzyła na nią z rozbawieniem. – Jestem dostatecznie zadowolona.

– A więc żadnej urazy? – spytała Clary.

Uśmiech władczyni stał się zimny, jakby lód skuł brzegi stawu.

– Przypuszczam, że nawiązujesz do mojej propozycji, którą tak niegrzecznie odrzuciłaś. Jak wiesz, mój cel i tak został osiągnięty. Większość by się zgodziła, że to ty straciłaś.

– Nie chciałam tej umowy. – Clary bez powodzenia siliła się na uprzejmy ton. – Ludzie nie mogą zawsze robić tego, co pani sobie życzy.

– Nie waż się robić mi wykładów, dziecko. – Spojrzenie królowej podążyło za Jace’em, który spacerował wzdłuż linii drzew z telefonem w ręce. – Jest piękny – stwierdziła. – Rozumiem, dlaczego go kochasz. Ale czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, co jego pociąga w tobie?

Clary milczała. Nic nie przychodziło jej do głowy.

– Łączy was krew niebios – powiedziała królowa. – Krew wzywa krew. Ale miłość i krew to nie to samo.

– Zagadki – prychnęła z gniewem Clary. – Czy mówiąc w taki sposób, w ogóle coś ma pani na myśli?

– On jest tobą zafascynowany – ciągnęła królowa. – Ale czy cię kocha?

Clary poczuła świerzbienie w rękach. Miała wielką ochotę wypróbować na królowej jedną z nowych technik walki, których właśnie się nauczyła. Wiedziała jednak, że byłoby to niemądre.

– Tak, kocha.

– A pragnie ciebie? Bo miłość i pożądanie nie zawsze są tym samym.

– To nie pani sprawa – ucięła Clary, ale spojrzenie królowej nadal przeszywało ją jak szpile.

– Pragniesz go tak, jak jeszcze nigdy niczego nie pragnęłaś. Ale czy on czuje to samo? – Cichy głos królowej był nieustępliwy. – Może mieć wszystko i każdą, której zapragnie. Zastanawiasz się, dlaczego wybrał akurat ciebie? Zastanawiasz się, czy tego nie żałuje? Zmienił się w stosunku do ciebie?

Clary poczuła łzy zbierające się w kącikach oczu.

– Nie, nie zmienił się. – Pomyślała o jego twarzy w windzie i tonie, jakim powiedział, żeby szła do domu, kiedy zaproponowała, że zostanie.

– Oświadczyłaś, że nie życzysz sobie zawierać ze mną żadnej umowy, bo nie ma nic, co mogłabym ci dać. Twierdziłaś, że niczego na świecie nie pragniesz. – Oczy władczyni zalśniły. – Kiedy wyobrażasz sobie życie bez niego, nadal tak sądzisz?

Dlaczego mi to robisz? Clary chciała wykrzyczeć te słowa, ale nic nie odpowiedziała, bo królowa faerie spojrzała za jej plecy i uśmiechnęła się, mówiąc:

– Wytrzyj łzy, bo on wraca. Niedobrze byłoby dla ciebie, gdyby zobaczył, że płaczesz.

Clary pośpiesznie otarła twarz wierzchem dłoni i odwróciła się. Jace szedł w ich stronę z pochmurną miną.

– Maryse jest w drodze na Dwór – oznajmił. – Gdzie się podziała królowa?

Clary popatrzyła na niego zdziwiona.

– Jest tutaj... – Obejrzawszy się, urwała w pół zdania.

Królowa zniknęła. Została po niej tylko kupka liści u stóp Clary.

***

Simon leżał na plecach, z kurtką pod głową, i patrzył na dziurawy sufit garażu Erica z poczuciem całkowitej beznadziei. Pod nogami miał worek żeglarski, do ucha przyciskał telefon. Właśnie teraz znajomy głos Clary po drugiej stronie był jedyną rzeczą, która chroniła go przed całkowitym załamaniem.

– Simon, tak mi przykro.

Słyszał, że Clary jest gdzieś w mieście. Zagłuszał ją uliczny hałas.

– Naprawdę jesteś w garażu Erica? A on o tym wie?

– Nie. Nikogo nie było w domu, ale ja mam klucz od garażu. Tylko tu mogłem przyjść. A ty gdzie jesteś?

– W mieście. – Dla mieszkańców Brooklynu „miastem” zawsze był Manhattan. Inne nie istniały. – Trenowałam z Jace’em. Potem on musiał wrócić do Instytutu w jakichś sprawach Clave, a ja teraz idę do domu. – W tle głośno zatrąbił samochód. – Posłuchaj, nie chciałbyś zatrzymać się u nas? Mógłbyś spać na kanapie Luke’a.

Simon się zawahał. Miał dobre wspomnienia z domu Luke’a. Przez wszystkie lata jego znajomości z Clary Luke mieszkał w tym samym zapuszczonym, ale miłym szeregowcu nad księgarnią. Clary miała klucz, więc razem z Simonem spędzili tam wiele miłych godzin, czytając książki, które „pożyczali” ze sklepu na dole, albo oglądając stare filmy w telewizji.

Teraz jednak wszystko się zmieniło.

– Może moja mama mogłaby porozmawiać z twoją mamą – zaproponowała Clary, zaniepokojona jego milczeniem. – Pomogła jej zrozumieć.

– Pomogła jej zrozumieć, że jestem wampirem? Clary, myślę, że ona to rozumie w jakiś dziwaczny sposób. Co nie oznacza, że to zaakceptuje albo że kiedykolwiek dobrze się z tym poczuje.

– Cóż, nie możesz wciąż kazać jej zapominać, Simon – stwierdziła Clary. – Ten sposób nie może działać wiecznie.

– Dlaczego? – Wiedział, że mówi nierozsądnie, ale leżąc na twardej podłodze, w oparach benzyny, wśród pająków snujących sieci w kątach garażu, czuł się bardziej samotnie niż kiedykolwiek dotąd, a rozsądek wydawał mu się czymś bardzo odległym.

– Bo wtedy twoje relacje z nią będą wyłącznie kłamstwem. Nie będziesz nigdy mógł pójść do domu...

– I co z tego? – przerwał jej ostro Simon. – To część przekleństwa, nie wiesz? „Będziesz tułaczem i wędrowcem na ziemi”.

Mimo ulicznego hałasu i rozmów w tle Simon usłyszał, że Clary gwałtownie wciąga powietrze.

– Myślisz, że o tym również mam jej powiedzieć? – zapytał. – Że zrobiłaś mi Znak Kaina? Że właściwie jestem chodzącą klątwą? Myślisz, że ona będzie chciała mieć kogoś takiego w domu?

Dźwięki w tle przycichły. Clary pewnie weszła do bramy. Simon słyszał, że powstrzymuje szloch, kiedy wykrztusiła:

– Simonie, tak mi przykro. Wiesz, że mi przykro...

– To nie twoja wina. – Nagle poczuł się wykończony. Właśnie, najpierw śmiertelnie przeraź matkę, a potem doprowadź najlepszą przyjaciółkę do płaczu. Cudowny dzień, Simonie. – Posłuchaj, najwyraźniej powinienem dzisiaj unikać ludzi, a z Erikiem pogadam, kiedy dotrze do domu.

Clary zaśmiała się przez łzy.

– A co, Eric nie zalicza się do ludzi?

– Później ci powiem, na czym stanęło – obiecał i się zawahał. – Zadzwonię jutro, dobrze?

– Zobaczymy się jutro. Obiecałeś pójść ze mną na przymierzanie sukien, pamiętasz?

– O rany, muszę naprawdę cię kochać – skomentował Simon.

– Wiem. Ja też cię kocham.

Simon wyłączył telefon i położył go na piersi. To zabawne, pomyślał. Teraz mógł mówić do Clary „kocham cię”, podczas gdy przez lata walczył ze sobą, żeby wypowiedzieć te słowa, i nie potrafił. Okazało się to łatwe, kiedy zmieniły znaczenie.

Czasami zastanawiał się, co by było, gdyby nie istniał Jace Wayland. Gdyby Clary nigdy nie odkryła, że jest Nocną Łowczynią. Ale odepchnął od siebie tę myśl: bez sensu, nie idź tą drogą. Nie można zmienić przeszłości. Można iść tylko naprzód. Niestety, nie miał pojęcia, co ta przyszłość oznacza. Nie mógł na zawsze zostać w garażu Erica. Nawet w obecnym nastroju musiał przyznać, że to żałosne miejsce do mieszkania. Nie było mu zimno – już nie odczuwał chłodu ani gorąca – ale miał trudności z zaśnięciem na twardej podłodze. Żałował, że nie może wyłączyć zmysłów. Głośny hałas dobiegający z ulicy utrudniał mu odpoczynek, podobnie jak nieprzyjemny odór paliwa. Ale najbardziej dręczyła go kwestia, co robić dalej.

Wyrzucił prawie cały zapas krwi, a resztę upchnął do plecaka. Na kilka dni powinno mu wystarczyć, ale wiedział, że potem zaczną się kłopoty. Eric, gdziekolwiek się teraz podziewał, na pewno pozwoliłby mu zostać u siebie, gdyby Simon chciał. Lecz równie dobrze mogłoby się skończyć na tym, że jego rodzice zadzwoniliby do mamy Simona. Co nie wyszłoby mu na dobre, ponieważ Elaine Lewis myślała, że syn jest na szkolnej wycieczce.

Parę dni. Tyle czasu miał. Zanim skończy mu się krew i zanim matka zacznie się zastanawiać, gdzie jest syn, aż w końcu zadzwoni do szkoły. Nim zacznie sobie przypominać. Podobno miał przed sobą wieczność. Ale teraz zostało mu tylko kilka dni.

Był taki ostrożny. Tak się starał prowadzić w miarę normalne życie: szkoła, koledzy, rodzinny dom, własny pokój. Było trudno, ale takie jest życie. Inne opcje wydawały się tak przygnębiające, że nawet nie mógł o nich myśleć. Mimo to, w jego głowie rozbrzmiewał głos Camille. „Ale co będzie za dziesięć lat, kiedy będziesz miał dwadzieścia sześć? Za dwadzieścia lat? Trzydzieści? Myślisz, że ludzie nie zauważą, że oni zmieniają się i starzeją, a ty nie?”.

Nowe życie, które tak starannie sobie ułożył na wzór starego, nie może trwać wiecznie, pomyślał, czując ucisk w piersi. Jego wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie. Czepiał się wspomnień i złudzeń. Znowu pomyślał o Camille i jej ofercie. Teraz brzmiała lepiej niż wtedy. Propozycja wspólnoty, nawet jeśli nie była to wspólnota, jakiej pragnął. Miał jeszcze tylko trzy dni, zanim wampirzyca zgłosi się po odpowiedź. I co on jej wtedy powie? Sądził, że wie, ale teraz już nie był tego pewien.

Zgrzytliwy dźwięk przerwał jego rozmyślania. Drzwi garażu uniosły się i jasne światło przeszyło mroczne wnętrze. Simon usiadł, nagle czujny.

– Eric?

– Nie. To ja. Kyle.

– Kyle? – powtórzył bezmyślnie Simon, zanim sobie przypomniał... gość, którego zgodzili się przyjąć na głównego wokalistę. Omal znowu nie opadł na ziemię. – A, racja. Nie ma na razie żadnego z chłopaków, więc jeśli chciałeś poćwiczyć...

– W porządku. Nie po to przyszedłem. – Kyle wszedł do garażu, mrugając w półmroku. Ręce trzymał w tylnych kieszeniach dżinsów. – Jesteś... nie wiem, jak masz na imię... basistą, tak?

Simon wstał i otrzepał kurz z ubrania.

– Jestem Simon.

Kyle rozejrzał się po garażu, marszcząc brwi.

– Wczoraj zostawiłem tu klucze. Chyba. Szukałem ich wszędzie. O, są. – Zanurkował za zestaw perkusyjny i chwilę później wyłonił się stamtąd, triumfalnie pobrzękując kluczami. Oparł się o jeden z głośników. Wyglądał mniej więcej tak samo jak poprzedniego dnia. Miał na sobie niebieski T-shirt pod skórzaną kurtką, a na szyi złoty medalik z jakimś świętym. Ciemne włosy były tym razem w jeszcze większym nieładzie. – A więc sypiasz tutaj? Na podłodze?

Simon kiwnął głową.

– Wyrzucili mnie z domu. – Nie była to cała prawda, ale tylko tyle miał ochotę powiedzieć.

Kyle pokiwał ze współczuciem głową.

– Mama znalazła ukryte zioło, co? Niedobrze.

– Nie. Nie zioło. – Simon wzruszył ramionami. – Mieliśmy różne opinie co do mojego stylu życia.

– Więc dowiedziała się o twoich dwóch dziewczynach? – Kyle uśmiechnął się szeroko. Był przystojny, Simon musiał to przyznać, ale w przeciwieństwie do Jace’ego, który, zdaje się, dokładnie wiedział, jaki jest przystojny, Kyle sprawiał wrażenie, jakby nie czesał się od wielu tygodni. Była w sobie miła otwartość i przyjazna szczenięcość. – Tak, Kirk mi o nich powiedział. Dobrze ci, stary.

Simon pokręcił głową.

– Nie o to poszło.

W garażu na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją Kyle.

– Ja też nie mieszkam w domu. Odszedłem parę lat temu. – Objął się rękoma i zwiesił głowę. Głos miał cichy. – Od tamtej pory nie rozmawiałem z rodzicami. To znaczy, sam sobie dobrze radzę, ale... rozumiem cię.

– Twoje tatuaże – powiedział Simon, dotykając lekko swoich ramion. – Co oznaczają?

Kyle wyciągnął przed siebie ręce.

– Shaantih shaantih shaantih – wyrecytował. – To mantry z Upaniszad. Sanskryt. Modlitwy o pokój.

Normalnie Simon uznałby, że robienie sobie sanskryckich tatuaży jest trochę pretensjonalne. Ale teraz tak nie pomyślał.

– Szalom.

Kyle zamrugał.

– Co?

– Oznacza pokój – wyjaśnił Simon. – Po hebrajsku. Po prostu przyszło mi do głowy, że te słowa brzmią trochę podobnie.

Kyle zmierzył go wzrokiem, jakby się nad czymś zastanawiał. W końcu powiedział:

– To zabrzmi trochę po wariacku...

– No, nie wiem. W ciągu ostatnich miesięcy moja definicja wariactwa stała się dość elastyczna.

– ...ale mam mieszkanie. W Alphabet City. I mój współlokator właśnie się wyprowadził. Są tam dwie sypialnie, więc mógłbyś u mnie przenocować. Jest łóżko, i w ogóle.

Simon się zawahał. Z jednej strony, wcale nie znał Kyle’a, a wprowadzenie się do mieszkania nieznajomego wydawało się beznadziejnie głupim posunięciem. Mimo pokojowych tatuaży ten facet mógł się okazać seryjnym mordercą. Z drugiej strony, ponieważ zupełnie nie znał Kyle’a, miałby pewność, że nikt nie będzie go u niego szukał. A zresztą, co z tego, nawet gdyby ich nowy wokalista okazał się seryjnym mordercą? – pomyślał Simon z goryczą. Kyle wyszedłby na tym gorzej niż on, podobnie jak rabuś zeszłej nocy.

– Wiesz, chyba skorzystam z twojej propozycji, jeśli mówisz serio – rzekł w końcu.

Kyle kiwnął głową.

– Moja furgonetka stoi na zewnątrz, jeśli chcesz pojechać ze mną do miasta.

Simon schylił się po worek żeglarski i przewiesił go przez ramię. Schował telefon do kieszeni i rozłożył ręce.

– Chodźmy.

Miasto upadłych aniołów

Подняться наверх