Читать книгу Miasto upadłych aniołów - Cassandra Clare - Страница 9

3 Siedmiokrotna pomsta

Оглавление

– Wiecie, co jest fantastyczne? – rzucił Eric, siadając do bębnów. – Mieć wampira w zespole. To jest rzecz, która wyniesie nas na szczyt.

Kirk opuścił mikrofon i przewrócił oczami. Eric wciąż mówił o sukcesach i sławie, ale na razie ich największym osiągnięciem był występ w Knitting Factory i to, że przyszły na niego cztery osoby. Jedną z nich była mama Simona.

– Nie rozumiem, jakim cudem zaprowadzi nas to na szczyt, skoro nikomu nie możemy powiedzieć, że on jest wampirem.

– Szkoda – odezwał się Simon. Siedział przy jednym z głośników, obok Clary, zajętej esemesowaniem, prawdopodobnie do Jace’ego. – I tak nikt wam nie uwierzy, bo tylko na mnie spójrzcie. Jestem Chodzącym za Dnia. – Pokazał na słońce sączące się przez dziury w dachu garażu Erica, ich obecnym miejscu prób.

– Rzeczywiście, trochę to źle wpływa na naszą wiarygodność – przyznał Matt, odgarniając z oczu jasnorude włosy. – Mógłbyś, na przykład, nosić fałszywe kły.

– On nie potrzebuje fałszywych kłów – wtrąciła z irytacją Clary, odkładając telefon. – Ma prawdziwe. Przecież je widzieliście.

To była prawda. Simon musiał wysunąć kły, kiedy przekazywał nowinę zespołowi. Z początku koledzy sądzili, że odniósł ranę głowy albo przeszedł załamanie nerwowe. Kiedy błysnął kłami, zmienili zdanie. Eric nawet stwierdził, że nie jest szczególnie zaskoczony.

– Stary, zawsze wiedziałem, że istnieją wampiry. No bo, wiecie, są ludzie, którzy zawsze wyglądają tak samo, nawet kiedy mają... dajmy na to, sto lat. Jak David Bowie. Bo są wampirami.

Simon postanowił nie mówić kolegom, że Clary i Isabelle są Nocnymi Łowczyniami. To nie on powinien wyjawić ten sekret. Nie wiedzieli również, że Maia jest wilkołakiem. Sądzili, że Maia i Isabelle to dwie gorące dziewczyny, które jakimś cudem zgodziły się chodzić z Simonem. Jak się wyraził Kirk, musiał na nie podziałać „seksapil wampira”. Simona nie obchodziło, jak nazywają przyczynę jego niezrozumiałego powodzenia, dopóki trzymali język za zębami i nie mówili Mai o Isabelle i na odwrót. Na razie udawało mu się zapraszać je na występy na zmianę, tak że nigdy nie pojawiły się obie na tym samym.

– Może powinieneś pokazać kły na scenie, stary? – zaproponował Eric. – Tak jak wtedy nam. Błysnąć nimi przed tłumem.

– Gdyby to zrobił, przywódca nowojorskiego klanu wampirów zabiłby was wszystkich – odezwała się Clary. – Przecież wiecie, prawda? – Pokręciła głową, patrząc na Simona. – Nie mogę uwierzyć, że im powiedziałeś – dodała ściszonym głosem, tak że tylko on ją słyszał. – Oni są idiotami, gdybyś wcześniej tego nie zauważył.

– Są moimi przyjaciółmi – odszepnął Simon.

– Przyjaciółmi i idiotami.

– Chcę, żeby ludzie, na których mi zależy, znali prawdę.

– Tak? – rzuciła Clary niezbyt miłym tonem. – Więc kiedy zamierzasz wyznać ją swojej matce?

Zanim Simon zdążył odpowiedzieć, rozległo się głośne stukanie. Chwilę później drzwi garażu się uniosły i do środka wlało się więcej jesiennego słońca. Simon podniósł wzrok i zamrugał. To był odruch, pozostałość po czasach, kiedy był człowiekiem. Teraz jego oczy nie potrzebowały więcej niż ułamek sekundy, żeby przyzwyczaić się do ciemności albo światła.

W wejściu do garażu stał chłopak, oświetlony od tyłu przez jasne słońce. W ręce trzymał kawałek papieru. Popatrzył na niego niepewnie i wyciągnął rękę w stronę zespołu.

– Cześć – powiedział. – To tutaj znajdę zespół Niebezpieczna Plama?

– Teraz zespół nazywa się Dychotomiczny Lemur – odparł Eric, wstając zza perkusji. – A kto chce wiedzieć?

– Jestem Kyle – odparł chłopak, przechodząc pod uniesionymi drzwiami garażu. Potem się wyprostował i odgarnął z oczu brązowe włosy. Podał kartkę Ericowi. – Przeczytałem, że szukacie wokalisty.

– Chwila! – wykrzyknął Matt. – Powiesiliśmy ogłoszenie jakiś rok temu. Całkiem o nim zapomniałem.

– Taa – mruknął Eric. – Wtedy graliśmy inną muzykę. Teraz przeważnie wycinamy wokale. Masz jakieś doświadczenie?

Kyle, bardzo wysoki, ale wcale nie chudy, wzruszył ramionami.

– Niezupełnie. Ale mówiono mi, że potrafię śpiewać. – Miał powolny, nieco zaciągający sposób mówienia. Bardziej surfer niż południowiec.

Członkowie zespołu spojrzeli po sobie niepewnie. Eric podrapał się za uchem.

– Możesz dać nam chwilę, stary?

– Jasne.

Kyle wyszedł z garażu, drzwi się za nim opuściły. Simon usłyszał, że chłopak cicho pogwizduje na zewnątrz. Brzmiało to jak „She’ll Be Coming’ Round The Mountain”. Niezupełnie bez fałszowania.

– Sam nie wiem – zaczął Eric. – Nie jestem pewien, czy możemy teraz przyjąć kogoś nowego. No bo przecież nie możemy mu powiedzieć o tej historii z wampirem, tak czy nie?

– Nie – potwierdził Simon. – Nie możecie.

– Dobra. – Matt wzruszył ramionami. – Ale szkoda. Potrzebujemy wokalisty. Kirk jest do bani. Bez obrazy, Kirk.

– Chrzań się – burknął Kirk. – Wcale nie jestem do bani.

– Jesteś – powtórzył Matt. – Wielki, włochaty...

– Myślę, że powinniście go przesłuchać – wtrąciła się Clary.

Simon spojrzał na nią z ukosa.

– Dlaczego?

– Bo jest superciachem – wyjaśniła Clary ku zaskoczeniu Simona. Wygląd Kyle’a nie zrobił na nim szczególnego wrażenia, ale z drugiej strony, pewnie nie był najlepszym sędzią męskiej urody. – A wasz zespół potrzebuje trochę seksapilu.

– Dziękuję – rzucił Simon. – W imieniu nas wszystkich bardzo ci dziękuję.

Clary prychnęła ze zniecierpliwieniem.

– Tak, tak, wszyscy jesteście przystojni. Zwłaszcza ty, Simon. – Poklepała go po ręce. – Ale Kyle to prawdziwe ciacho. Moja obiektywna opinia jako kobiety jest taka, że jeśli przyjmiecie Kyle’a do zespołu, podwoi to liczbę waszych fanek.

– Co oznacza, że będziemy mieli dwie fanki zamiast jednej – skwitował Kirk.

– Której? – Matt wyglądał na szczerze zaciekawionego.

– Przyjaciółki kuzynki Erica. Jak ona ma na imię? Ta, która durzy się w Simonie. Przychodzi na wszystkie nasze występy i każdemu, kto chce jej słuchać, mówi, że jest jego dziewczyną.

Simon się skrzywił.

– Ona ma trzynaście lat.

– Tak działa twój seksapil wampira – skomentował Matt. – Damy nie mogą ci się oprzeć.

– Och, na litość boską – zirytowała się Clary. – Nie ma czegoś takiego jak seksapil wampira. Wskazała palcem na Erica. – I nawet nie mów, że Seksapil Wampira brzmi jak nazwa zespołu, bo...

Drzwi garażu się podniosły.

– Hej, koledzy? – To był znowu Kyle. – Słuchajcie, jeśli nie chcecie mnie przesłuchać, w porządku. Może zmieniliście brzmienie, wszystko jedno. Tylko powiedzcie słowo, a ja się zmywam.

Eric przekrzywił głowę.

– Wejdź i pokaż się.

Kyle wszedł do garażu. Simon wlepił w niego wzrok, próbując ocenić, dlaczego Clary uważa, że chłopak jest ciachem. Był wysoki, szeroki w ramionach i smukły, o wydatnych kościach policzkowych, długich czarnych włosach, które lokami opadały mu na czoło i kark, i śniadej cerze ze śladami letniej opalenizny. Długie gęste rzęsy i zdumiewające orzechowo-zielone oczy nadawały mu wygląd gwiazdy rocka. Miał na sobie dopasowany T-shirt i dżinsy, nagie ręce oplatały tatuaże – nie Znaki, tylko zwykłe tatuaże. Wiły się po skórze jak odręczne pismo i znikały pod rękawami podkoszulka.

W porządku, Simon musiał to przyznać. Chłopak nie był odrażający.

– Wiecie co? – odezwał się w końcu Kirk, przerywając ciszę. – On naprawdę jest gorący.

Kyle zamrugał i odwrócił się do Erica.

– Więc chcecie, żebym zaśpiewał, czy nie?

Eric zdjął mikrofon ze statywu i podał go Kyle’owi.

– Śmiało. Próbuj.

***

– Wiesz, on naprawdę był dobry – powiedziała Clary. – Trochę żartowałam z tym przyjęciem Kyle’a do zespołu, ale on naprawdę potrafi śpiewać.

Szli Kent Avenue w stronę domu Luke’a. Niebo pociemniało i przybrało szarą barwę, przygotowując się do zmierzchu; nad East River nisko wisiały chmury. Clary sunęła dłonią w rękawiczce po ogrodzeniu, które oddzielało ich od popękanego betonowego nabrzeża. Siatka grzechotała.

– Mówisz tak tylko dlatego, że uważasz go za ciacho – stwierdził Simon.

Clary się uśmiechnęła.

– Nie aż takie ciacho. Nie takie jak najgorętszy facet, jakiego kiedykolwiek spotkałam. – Zapewne Jace, ale Clary była na tyle miła, że nie powiedziała tego na głos. – Pomyślałam sobie jednak, że naprawdę przydałby się w zespole. Skoro Eric i reszta nie mogą mu zdradzić, że jesteś wampirem, nie powiedzą również nikomu innemu. Może to położy kres temu głupiemu pomysłowi. – Znajdowali się prawie przy domu Luke’a, Simon widział po drugiej stronie ulicy okna jarzące się żółto na tle nadciągającej ciemności. Clary zatrzymała się obok przerwy w ogrodzeniu. – Pamiętasz, jak zabiliśmy tutaj bandę Raumów?

– Ty i Jace zabiliście parę demonów. Ja omal nie zwymiotowałem.

Simon pamiętał, ale jego umysł zaprzątały inne sprawy. Myślał o Camille siedzącej naprzeciwko niego przy stoliku i o jej słowach: „Przyjaźnisz się z Nocnymi Łowcami, ale nigdy nie staniesz się jednym z nich. Zawsze będziesz inny”. Zerknął z ukosa na Clary, zastanawiając się, jak by zareagowała, gdyby opowiedział jej o spotkaniu z wampirzycą i o jej propozycji. Wprawdzie nie można mu było zrobić krzywdy, ale przyjaciółka i tak się martwiła o jego bezpieczeństwo.

– Teraz byś się nie przestraszył – powiedziała cicho, jakby czytała mu w myślach. – Teraz masz Znak. – Spojrzała na Simona, nadal oparta się o siatkę. – Czy ktoś w ogóle go zauważył albo o niego pytał?

Simon pokręcił głową.

– Włosy go zakrywają, a poza tym bardzo wyblakł. Widzisz? – Odgarnął grzywkę.

Clary wyciągnęła rękę i dotknęła Znaku. Jej oczy były smutne, jak tamtego dnia w Wielkiej Sali Anioła w Alicante, kiedy wycięła na jego skórze najstarszą klątwę świata.

– Boli?

– Nie. – „Wtedy rzekł Kain do Pana: Zbyt wielka jest wina moja, by można mi ją odpuścić”. – Wiesz, że cię nie winię. Uratowałaś mi życie.

– Wiem. – Jej oczy lśniły. Przesunęła wierzchem dłoni w rękawiczce po twarzy. – Cholera, nienawidzę płakać.

– Lepiej się do tego przyzwyczaj – powiedział Simon, a kiedy jej oczy się rozszerzyły, dodał pośpiesznie: – Miałem na myśli ślub. To już w następną sobotę, tak? Wszyscy płaczą na ślubach.

Clary prychnęła.

– A przy okazji, jak twoja mama i Luke?

– Nieprzyzwoicie zakochani. To po prostu straszne. No, dobrze... – Poklepała go po ramieniu. – Powinnam już iść. Zobaczymy się jutro?

Simon kiwnął głową.

– Jasne. Do jutra.

Patrzył, jak Clary przechodzi przez ulicę i wbiega po schodach prowadzących do frontowych drzwi domu Luke’a. Jutro. Jeszcze do niedawna rzadko się zdarzało, żeby nie widział się z Clary przez kilka dni. Przez chwilę zastanawiał się nad słowami Camille, że jest uciekinierem i wędrowcem. A co powiedział Raphael? „Głos krwi brata twego woła do mnie z ziemi”. Nie był Kainem, który zabił brata, ale ciążyła na nim jego klątwa. To dziwne, pomyślał, czekać, aż straci się wszystko, nie wiedząc, czy to się stanie, czy nie.

Gdy drzwi zamknęły się za Clary, Simon odwrócił się i ruszył Kent Avenue w stronę przystanku linii G na Lorimer Street. Już prawie całkiem się ściemniło, niebo było szaro-czarne. Simon usłyszał za sobą pisk opon, ale się nie obejrzał. Samochody zawsze bardzo szybko jechały tą ulicą, mimo dziur i wybojów. Spojrzał w bok dopiero, kiedy obok niego gwałtownie zatrzymała się niebieska furgonetka.

Kierowca wyłączył silnik, wyszarpnął kluczyki ze stacyjki i otworzył drzwi. To był wysoki mężczyzna w szarym dresie z kapturem i w adidasach. Nisko zsunięty kaptur zakrywał mu prawie połowę twarzy. Kiedy nieznajomy wyskoczył z samochodu, Simon dostrzegł w jego ręce długi, lśniący nóż.

Później myślał, że powinien był wtedy uciekać. Był wampirem, szybszym od każdego człowieka. Powinien od razu rzucić się do ucieczki, ale był zbyt zaskoczony. Stał bez ruchu, podczas gdy mężczyzna z nożem ruszył prosto na niego i powiedział coś cichym, gardłowym głosem w języku, którego Simon nie znał.

Simon zrobił krok do tyłu.

– Posłuchaj – zaczął, sięgając do kieszeni. – Możesz wziąć mój portfel...

Mężczyzna rzucił się na niego i wbił mu nóż w pierś. Simon spojrzał z niedowierzaniem w dół. Wszystko działo się tak wolno, jakby czas stanął w miejscu. Simon zobaczył nóż sterczący z jego piersi, przebitą skórę kurtki. Raptem nóż przesunął się w bok, jakby ktoś szarpnął napastnika za ramię. Mężczyzna krzyknął, gdy nagle pofrunął w górę niczym marionetka pociągnięta za sznurki. Simon rozejrzał się gorączkowo. Z pewnością ktoś musiał usłyszeć albo zauważyć zamieszanie, ale nikt się nie pojawił. Napastnik wciąż krzyczał i miotał się jak szalony, podczas gdy jego koszula rozeszła się z przodu, jakby została rozdarta niewidzialną ręką.

Simon patrzył z przerażeniem na wielkie rany, które pojawiły się na torsie mężczyzny. Jego głowa poleciała do tyłu, z ust trysnęła krew. Napastnik nagle przestał krzyczeć i runął na chodnik, jakby niewidzialna ręka wreszcie go puściła. Po zetknięciu z ziemią rozpadł się jak szkło na tysiąc lśniących kawałków.

Simon opadł na kolana. Nóż, który miał go zabić, leżał niedaleko, w zasięgu jego ręki. Tylko on został po napastniku, nie licząc stosu migoczących kryształków, które już zaczynał rozwiewać silny wiatr. Simon ostrożnie dotknął jednego.

To była sól. Spojrzał na swoje ręce. Drżały. Wiedział, co się stało i dlaczego.

„I rzekł Pan do niego: Nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie”.

A więc tak wyglądała ta siedmiokrotna pomsta.

Ledwo dotarł do rynsztoka. Zgiął się wpół i zwymiotował krwią.

***

W chwili, kiedy Simon otworzył drzwi, zrozumiał, że się przeliczył. Myślał, że matka już śpi, ale tak nie było. Siedziała w fotelu naprzeciwko frontowych drzwi, obok stolika, na którym leżał telefon. Od razu zauważyła krew na kurtce syna.

Ku jego zaskoczeniu nie zaczęła krzyczeć, tylko zakryła dłonią usta.

– Simon!

– To nie moja krew – uspokoił ją pośpiesznie. – Byłem u Erica i Mattowi poleciała krew z nosa...

– Nie chcę tego słuchać. – Rzadko używała ostrego tonu. W podobny sposób mówiła w ostatnich miesiącach choroby jego ojca, głosem nabrzmiałym niepokojem. – Nie chcę więcej słuchać kłamstw.

Simon rzucił klucze na stolik.

– Mamo...

– Wciąż mówisz mi same kłamstwa. Mam tego dość.

– To nieprawda – zaczął się bronić, choć wiedział, że matka ma rację. – Po prostu teraz dużo się dzieje w moim życiu.

– Wiem. – Matka wstała fotela. Zawsze była chuda, ale teraz zrobiła się wręcz koścista. W ciemnych włosach, takiego samego koloru jak u Simona, pojawiło się jeszcze więcej srebrnych nitek. – Chodź ze mną, młody człowieku. Natychmiast.

Zaskoczony Simon poszedł za nią do małej jasnożółtej kuchni. Tam matka zatrzymała się i wskazała na blat szafki.

– Raczysz mi to wyjaśnić?

Simonowi zaschło w ustach. Na blacie, niczym rząd ołowianych żołnierzyków, stały buteleczki z krwią, które trzymał w małej lodówce w swojej szafie. Jedna była do połowy opróżniona, pozostałe pełne. Czerwony płyn lśnił oskarżycielsko. Matka znalazła również puste woreczki po krwi, które mył i przezornie chował w torbie na zakupy przed wyrzuceniem ich do śmietnika. One też leżały na blacie niczym groteskowa dekoracja.

– Z początku myślałam, że w butelkach jest wino – powiedziała Elaine Lewis drżącym głosem. – Potem znalazłam woreczki, więc otworzyłam butelki. To jest krew, prawda?

Simon nic nie odpowiedział. Nie mógł dobyć głosu.

– Ostatnio zachowywałeś się dziwnie – ciągnęła matka. – Wciąż byłeś poza domem, nic nie jadłeś, prawie nie spałeś, masz przyjaciół, których nigdy nie poznałam ani nawet o nich nie słyszałam. Sądzisz, że nie widzę, kiedy mnie okłamujesz? Widzę, Simonie. Myślałam, że może chodzi o narkotyki.

Simon odzyskał głos.

– Dlatego przeszukałaś mój pokój?

Matka się zarumieniła.

– Musiałam! Pomyślałam... że jeśli znajdę tam narkotyki, będę mogła ci pomóc, wysłać na leczenie. Ale to? – Gwałtownym gestem wskazała na butelki. – Nawet nie wiem, co o tym sądzić. Co się dzieje, Simonie? Trafiłeś do jakiejś sekty?

Simon pokręcił głową.

– Więc powiedz mi prawdę – zażądała matka. Jej usta drżały. – Bo jedyne wyjaśnienia, które przychodzą mi do głowy, są straszne i chore. Simonie, proszę...

– Jestem wampirem – wypalił Simon. Nie miał pojęcia, jak i dlaczego to zrobił, ale stało się. Słowa zawisły między nimi w powietrzu niczym trujący gaz.

Pod matką ugięły się kolana. Opadła na kuchenne krzesło.

– Co powiedziałeś? – wyszeptała.

– Jestem wampirem – powtórzył Simon. – Od dwóch miesięcy. Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej. Nie wiedziałem jak.

Policzki Elaine Lewis zrobiły się białe jak kreda.

– Wampiry nie istnieją, Simonie.

– Istnieją. Nie prosiłem o to, żeby stać się wampirem. Zostałem zaatakowany. Nic nie mogłem zrobić. – Nieoczekiwanie wrócił myślami do ulotki, którą dawno temu dała mu Clary, o tym, jak ujawniać rodzicom swoją orientację. Wtedy wydawało mu się to zabawne, teraz już nie.

– Wydaje ci się, że jesteś wampirem – powiedziała z rezygnacją Elaine. – Wydaje ci się, że pijesz krew.

– Piję krew. Zwierzęcą.

– Przecież jesteś wegetarianinem. – Matka była na skraju łez.

– Byłem. Teraz już nie jestem. Nie mogę. Żywię się krwią. – Simon miał ściśnięte gardło. – Nigdy nie skrzywdziłem żadnego człowieka. Nigdy nie piłem ludzkiej krwi. Nadal jestem tym samym człowiekiem. Nadal jestem sobą.

Matka walczyła o odzyskanie panowania nad sobą.

– Twoi nowi przyjaciele... to też wampiry?

Simon pomyślał o Isabelle, Mai, Jace’em. Nie mógł teraz zacząć opowiadać o Nocnych Łowcach i wilkołakach. Tego byłoby za wiele.

– Nie. Ale wiedzą, że ja nim jestem.

– Czy oni... dawali ci narkotyki? Zmusili cię, żebyś coś wziął? Jakieś środki, które powodują halucynacje? – Matka sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała jego odpowiedzi.

– Nie. Mówię prawdę, mamo.

– Nie – wyszeptała. – Wydaje ci się, że to jest prawda. O, Boże, Simon. Tak mi przykro. Powinnam była wcześniej zauważyć. Znajdziemy ci pomoc. Jakiegoś dobrego lekarza. Nieważne, ile to będzie kosztowało...

– Nie mogę pójść do lekarza, mamo.

– Możesz. Musisz. Może do szpitala...

Simon wyciągnął do niej rękę.

– Zbadaj mi puls.

Matka spojrzała na niego zdezorientowana.

– Co?

– Puls. Weź moją rękę. Jeśli wyczujesz puls, w porządku. Pójdę z tobą do szpitala. Jeśli nie, musisz mi uwierzyć.

Matka otarła łzy i powoli sięgnęła po jego dłoń. Tak długo opiekowała się ojcem Simona, kiedy chorował, że umiała mierzyć puls jak pielęgniarka. Przycisnęła palec wskazujący do wnętrza jego nadgarstka.

Simon obserwował, jak zmienia się wyraz jej twarzy, od cierpienia i zdenerwowania po zaskoczenie, a potem przerażenie. Nagle puściła jego rękę, zerwała się z krzesła i cofnęła gwałtownie. Jej oczy były ogromne i ciemne w bladej twarzy.

– Kim jesteś?

Simonowi zrobiło się niedobrze.

– Mówiłem ci. Wampirem.

– Nie jesteś moim synem. Nie jesteś Simonem. – Elaine drżała. – Jaka żywa istota nie ma pulsu? Co z ciebie za potwór? Co zrobiłeś z moim dzieckiem?

– Jestem Simon... – Zrobił krok w stronę matki.

Elaine krzyknęła. Jeszcze nigdy nie słyszał z jej ust takiego krzyku i nie chciałby więcej go usłyszeć. To był straszny dźwięk.

– Odejdź ode mnie. – Jej głos się załamał. – Nie zbliżaj się. – Zaczęła szeptać: – Barukh ata Adonai sho’me’a t’fila...

Wstrząśnięty Simon uświadomił sobie, że matka się modli. Tak się go bała, że próbowała odpędzić go modlitwą. A co gorsza, on to poczuł. Imię Boga sprawiło, że ścisnął mu się żołądek, rozbolało go gardło.

Matka ma rację, że się modli, pomyślał, poruszony do głębi. Był przeklęty. Nie należał do tego świata. „Jaka żywa istota nie ma pulsu?”.

– Mamo – wyszeptał. – Mamo, przestań.

Spojrzała na niego wielkimi oczami. Jej usta nadal się poruszały.

– Mamo, nie musisz się tak denerwować. – Usłyszał własny głos jakby z oddali, cichy i kojący, obcy. Mówiąc, nie odrywał oczu od matki, wbijał w nią wzrok jak kot czający się na mysz. – Nic się nie stało. Zasnęłaś w fotelu w salonie. Miałaś zły sen, o tym, że przyszedłem do domu i powiedziałem ci, że jestem wampirem. Ale coś takiego nigdy się nie wydarzyło.

Matka zamrugała. Przestała się modlić.

– Ja śniłam – wyszeptała.

– Tak, to był tylko zły sen – zapewnił ją Simon. Zbliżył się i położył dłoń na jej ramieniu. Tym razem matka się nie cofnęła. Jej głowa zaczęła opadać jak u zmęczonego dziecka. – Tylko sen. Nie znalazłaś niczego w moim pokoju. Nic się nie stało. Po prostu spałaś, to wszystko.

Wziął ją za rękę, zaprowadził do salonu i posadził w fotelu. Elaine uśmiechnęła się, kiedy syn otulił ją kocem, i zamknęła oczy.

Wtedy Simon poszedł do kuchni i szybko, metodycznie, wyrzucił butelki z krwią i puste pojemniki do śmieci. Zawiązał worek i zaniósł go do swojego pokoju. Tam zmienił zakrwawioną kurtkę na czystą, wrzucił pośpiesznie kilka rzeczy do worka żeglarskiego. Zgasił światło i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Matka nadal spała, kiedy szedł przez salon. Zatrzymał się przy fotelu i lekko dotknął jej ręki.

– Zniknę na kilka dni – wyszeptał. – Ale nie będziesz się martwić ani oczekiwać mojego powrotu. Będziesz myśleć, że jestem na szkolnej wycieczce. Nie musisz dzwonić. Wszystko jest w porządku.

Zabrał rękę. W przyćmionym świetle jego matka wyglądała na starszą i jednocześnie młodszą, niż pamiętał. Skulona pod kocem, była mała jak dziecko, ale na jej twarzy pojawiły się nowe zmarszczki, których nie pamiętał.

– Mamo – wyszeptał.

Poruszyła się, gdy dotknął jej dłoni. Nie chciał jej budzić, więc cofnął rękę i bezszelestnie ruszył do drzwi, biorąc po drodze klucze ze stolika.

***

Instytut był cichy. Ostatnio zawsze panowała w nim cisza. Jace nabrał zwyczaju otwierania na noc okna, więc słyszał ruch uliczny na York Avenue, od czasu do czasu wycie karetki i klaksony. Słyszał również dźwięki, których uszy przyziemnych nie rejestrowały. Sączyły się przez całą noc do jego snów: szum powietrznego motocykla wampirów, trzepot skrzydeł wróżki, odległe wycie wilków w czasie pełni księżyca.

Teraz była druga kwadra, księżyc rzucał tyle światła, że Jace mógł czytać wyciągnięty na łóżku. Przed sobą trzymał otwartą szkatułkę ojca i przeglądał jej zawartość: stelę, sztylet myśliwski o srebrnej rękojeści z inicjałami SWH i – najbardziej interesujący dla niego – plik listów.

W ciągu sześciu tygodniu nabrał zwyczaju czytania jednego listu co wieczór, żeby spróbować zrozumieć człowieka, który był jego biologicznym ojcem. Powoli wyłaniał się przed nim obraz myślącego młodego mężczyzny z surowymi rodzicami, którego zafascynował Valentine i Krąg, ponieważ dawał mu okazję wyróżnienia się w świecie. Pisał do Amatis nawet po ich rozwodzie, o czym ona Jace’mu nie powiedziała. Z listów przebijało rozczarowanie Valentine’em i odraza wobec działalności Kręgu, ale rzadko, jeśli w ogóle, wspominał w nich matkę Jace’ego Celine. To wydawało się zrozumiałe – Amatis nie chciała słyszeć o swojej następczyni – ale Jace’owi bardzo się to nie podobało. Jeśli nie kochał jego matki, dlaczego się z nią ożenił? Skoro tak bardzo nienawidził Kręgu, dlaczego go nie opuścił? Valentine był szaleńcem, ale przynajmniej trzymał się własnych zasad.

Z drugiej strony, Jace czuł się jeszcze gorzej z tego powodu, że wolał Valentine’a od swojego prawdziwego ojca. Co z niego za człowiek?

Pukanie do drzwi wyrwało go ze spirali samooskarżeń. Wstał z łóżka i poszedł otworzyć, spodziewając się Isabelle, która chciała pewnie coś pożyczyć albo na coś ponarzekać.

Ale to nie była Isabelle, tylko Clary.

Ubrana nie tak jak zwykle, tylko w mocno wycięty czarny top, narzuconą na niego białą bluzkę i krótką spódniczkę, na tyle krótką, że było jej widać nogi aż do połowy ud. Rude włosy zaplotła w warkocze, luźne kosmyki przykleiły się do skroni, jakby na dworze lekko padało. Uśmiechnęła się na jego widok i uniosła brwi. Były miedziane, podobnie jak delikatne rzęsy okalające zielone oczy.

– Nie wpuścisz mnie?

Jace wyjrzał korytarz. Dzięki Bogu, pusto. Wziął Clary za ramię, wciągnął do pokoju i zamknął drzwi. Oparł się o nie i zapytał:

– Co tutaj robisz? Wszystko w porządku?

– Tak. – Clary zrzuciła buty i usiadła na brzegu łóżka. Spódniczka podjechała w górę, pokazując więcej ud. Widok nie poprawił koncentracji Jace’ego. – Tęskniłam za tobą. Mama i Luke śpią. Nie zauważą, że mnie nie ma.

– Nie powinno cię tu być. – Jego słowa zabrzmiały jękliwie. Jace nienawidził się za to, że je wypowiada, ale wiedział, że musi to zrobić z powodów, których Clary nawet nie znała. I miał nadzieję, że nigdy ich nie pozna.

– Cóż, jeśli chcesz, żebym sobie poszła, to pójdę. – Wstała z łóżka. Jej oczy jarzyły się zielenią. Zrobiła krok w jego stronę. – Ale przyszłam tutaj taki kawał drogi, że mógłbyś przynajmniej pocałować mnie na dobranoc.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Niektóre rzeczy trzeba zrobić, nawet jeśli jest to zły pomysł. Clary wtuliła się w niego niczym delikatny jedwab. Jace wsunął dłonie w jej włosy i przesiał je między palcami, rozplótł warkocze, aż włosy opadły jej na ramiona, tak jak lubił. Pamiętał, jak wielką miał na to ochotę, kiedy pierwszy raz ją zobaczył, ale wtedy odrzucił ten pomysł jako szalony. Ona była Przyziemną, obcą, nie było sensu jej pragnąć. A potem pocałował ją po raz pierwszy, w szklarni, i omal nie doprowadziło go to do szaleństwa. Kiedy zeszli na dół, przeszkodził im Simon. Jace jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnął kogoś zabić jak Simona w tamtym momencie, choć wiedział, że chłopak nie zrobił nic złego. Ale jego odczucia nie miały nic wspólnego z intelektem, a kiedy sobie wyobraził, że Clary zostawia go dla Simona, ta myśl przyprawiła go o mdłości i przeraziła tak, jak jeszcze żaden demon.

A potem Valentine oznajmił mu, że są bratem i siostrą, i Jace uświadomił sobie, że są rzeczy gorsze, zdecydowanie gorsze niż to, że Clary zostawia go dla kogoś innego. Gorsza była świadomość, że miłość do niej jest czymś kosmicznie niewłaściwym, a najczystsze i najsilniejsze uczucie w jego życiu zostało bezpowrotnie zbrukane. Pamiętał słowa ojca, że kiedy anioły upadają, ich udręka jest tym straszniejsza, że kiedyś widziały twarz Boga, a teraz nigdy więcej jej nie zobaczą. Jace wtedy pomyślał, że wie, jak one się czuły.

Te refleksje wcale nie sprawiły, że mniej pragnął Clary. Po prostu jego pragnienie zamieniło się w torturę. I czasami cień tego cierpienia sprawiał, że kiedy ją całował, tak jak teraz, przytulał ją do siebie jeszcze mocniej. Clary wydała odgłos zaskoczenia, ale nie zaprotestowała, kiedy wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.

Położyli się na nim, gniotąc listy. Jace odsunął szkatułkę. Jeszcze nigdy nie leżeli razem w łóżku tak jak teraz. Kiedyś spędzili noc w jej pokoju w Idrisie, ale prawie się wtedy nie dotykali. Jocelyn nie pozwalała córce zostawać na noc w Instytucie, gdzie mieszkał Jace. Nie przepadała za nim, a on wcale się jej nie dziwił. Wątpił, czy sam siebie bardziej by lubił, gdyby był na jej miejscu.

– Kocham cię – wyszeptała Clary. Zdjęła mu podkoszulek i opuszkami muskała blizny na jego plecach. Ta w kształcie gwiazdy na jego ramieniu była bliźniaczką jej własnej, pamiątką po aniele, którego krew oboje dzielili. – Nigdy nie chcę cię stracić.

Jace przesunął rękę w dół, żeby podciągnąć jej bluzkę. Drugą dłoń oparł o materac i poczuł zimny metal. Sztylet myśliwski musiał wypaść na łóżko razem z resztą zawartości szkatułki.

– To się nigdy nie stanie.

Spojrzała na niego.

– Skąd możesz być pewien?

Jace zacisnął dłoń na rękojeści noża. Kiedy go uniósł, blask księżyca wpadający przez okno odbił się od klingi.

– Jestem pewien – powiedział i opuścił sztylet.

Ostrze przebiło jej ciało jak papier, usta otworzyły się w wyrazie zaskoczenia, krew zmoczyła przód białej koszuli, a Jace pomyślał: „Boże, tylko nie znowu”.

***

Przebudzenie się z koszmaru było jak wypadnięcie przez szybę w oknie. Ostre odłamki pocięły Jace’ego, zanim usiadł, dysząc ciężko. W odruchu ucieczki stoczył się z łóżka i uderzył w kamienną podłogę dłońmi i kolanami. Zimne powietrze wlewające się przez otwarte okno przyprawiło go o dreszcze, ale oczyściło z resztek snu.

Jace spojrzał na swoje ręce. Nie było na nich krwi. Prześcieradła i koce utworzyły splątany kłąb od jego miotania się, ale szkatułka z rzeczami ojca nadal stała na szafce nocnej, gdzie ją postawił przed zaśnięciem.

Kiedy pierwszy raz miał koszmary, zwymiotował zaraz po przebudzeniu. Teraz już się pilnował, żeby nic nie jeść kilka godzin przed pójściem spać, więc ciało mściło się na nim gorączką i spazmami mdłości. Teraz też chwycił go skurcz. Jace zwinął się w kłębek i wymiotował na sucho, dopóki atak nie minął.

Kiedy było po wszystkim, przycisnął czoło do chłodnej kamiennej podłogi. Pot stygł na jego ciele, koszula lepiła się do skóry, a on zastanawiał się, czy te sny w końcu go zabiją. Próbował wszystkiego, żeby się od nich uwolnić: pigułek nasennych i wywarów, runów snu, runów spokoju i zdrowienia. Nic nie działało. Sny wkradały się jak trucizna do jego umysłu, a on nie mógł nic zrobić, żeby je przepędzić.

Nawet na jawie trudno mu było patrzeć na Clary. Zawsze potrafiła go przejrzeć jak nikt inny, a Jace mógł jedynie sobie wyobrażać, co by pomyślała, gdyby wiedziała, o czym on śni. Przekręcił się na bok i spojrzał na szkatułkę stojącą na nocnej szafce. Odbijał się od niej blask księżyca. I pomyślał o Valentinie. O Valentinie, który uwięził i torturował jedyną kobietę, którą w życiu kochał, który nauczył swojego syna – obu swoich synów – że kochać znaczy niszczyć.

Jego myśli wirowały jak szalone, kiedy w kółko powtarzał słowa, które stały się dla niego czymś w rodzaju mantry i jak w mantrze zaczęły tracić indywidualne znaczenie.

Nie jestem taki jak Valentine. Nie chcę być taki jak on. Nie będę taki jak on. Nie będę.

Zobaczył Sebastiana – a właściwie Jonathana – swojego jakby brata, szczerzącego się do niego spod czupryny srebrnobiałych włosów, o czarnych oczach jarzących się bezlitosną uciechą. I zobaczył, jak wbija nóż w ciało Jonathana, a potem toczy się ono w stronę rzeki, krew miesza się z trawą i wodorostami.

Nie jestem taki jak Valentine.

Nie żałował, że zabił Jonathana. Gdyby miał okazję, zrobiłby to znowu.

Nie chcę być taki jak on.

Z pewnością nie jest normalne zabicie kogoś – w dodatku swojego własnego adoptowanego brata – i to, że z tego powodu zupełnie nic się nie czuje.

Nie będę taki jak on.

Ale ojciec nauczył go, że zabijanie bez litości to cnota, a być może nigdy nie da się zapomnieć nauk rodziców. Nieważne, jak bardzo by się tego chciało.

Nie będę taki jak on.

Może ludzie tak naprawdę nigdy się nie zmieniają.

Nie będę.

Miasto upadłych aniołów

Подняться наверх