Читать книгу Miasto upadłych aniołów - Cassandra Clare - Страница 8
2 Upadek
Оглавление– Dobrze się dzisiaj bawiłeś z Isabelle? – Ze słuchawką przyciśniętą do ucha Clary ostrożnie przesuwała się z jednej długiej belki na drugą. Dźwigary znajdowały się na wysokości dwudziestu stóp nad podłogą sali treningowej, urządzonej na strychu Instytutu. Chodzenie po belkach stropowych miało nauczyć ją zachowania równowagi. Clary ich nienawidziła. Cierpiała na lęk wysokości, więc cały trening był dla niej przykrym doświadczeniem mimo elastycznej liny zawiązanej w pasie, która miała ją uchronić przed upadkiem. – Jeszcze nie powiedziałeś jej o Mai?
Simon wymamrotał coś niezrozumiałego, co Clary wzięła za zaprzeczenie. W tle słyszała muzykę. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak jej przyjaciel leży na łóżku z telefonem w ręce, a obok cicho gra stereo. Miał zmęczony głos, śmiertelnie znużony, a to oznaczało, że lekki ton nie oddaje jego prawdziwego nastroju. Na początku rozmowy kilka razy zapytała go, czy dobrze się czuje, ale zbywał jej troskę burkliwymi odpowiedziami.
Prychnęła.
– Igrasz z ogniem, Simonie. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
– Nie wiem. Naprawdę uważasz, że to taka wielka sprawa? – Simon mówił płaczliwym tonem. – Ani razu nie rozmawiałem z Isabelle – ani z Maią – o wyłączności.
– Pozwól, że coś ci zdradzę na temat dziewczyn. – Clary usiadła na belce i zwiesiła nogi. Przez otwarte okna w kształcie półksiężyców wpadał chłodny, nocny wiatr, chłodząc jej spoconą skórę. Zawsze sądziła, że Nocni Łowcy trenują w swoich mocnych, skórzanych strojach, ale okazało się, że wkładają je tylko na późniejsze ćwiczenia z bronią. W trakcie szkolenia, które ona teraz przechodziła – służącego zwiększeniu giętkości, szybkości i wyczucia równowagi – miała na sobie lekką koszulkę bez rękawów i spodnie ściągane w pasie tasiemką. – Nawet jeśli nie rozmawiałeś z nimi o wyłączności, one i tak się wściekną, kiedy odkryją, że umawiasz się z inną i nic o tym nie wspomniałeś. Taka jest zasada chodzenia ze sobą.
– A skąd miałem znać tę zasadę?
– Wszyscy ją znają.
– Myślałem, że będziesz po mojej stronie.
– Jestem po twojej stronie!
– Więc dlaczego nie okazujesz mi więcej zrozumienia?
Clary przeniosła słuchawkę do drugiego ucha i spojrzała w dół. Gdzie się podziewał Jace? Poszedł po drugą linę, obiecując, że wróci za pięć minut. Gdyby przyłapał ją tutaj, jak rozmawia przez telefon, pewnie by ją zabił. Rzadko nadzorował jej trening. Zwykle robiła to Maryse, Kadir albo inni członkowie nowojorskiego Konklawe do czasu znalezienia nowego nauczyciela po śmierci Hodge’a, ale kiedy Jace ich zastępował, traktował swoje obowiązki bardzo poważnie.
– Bo twoje problemy nie są prawdziwymi problemami – powiedziała. – Umawiasz się z dwiema pięknymi dziewczynami jednocześnie. Zastanów się. Przecież to problemy... gwiazdy rocka.
– Problemy gwiazdy rocka to pierwszy krok do zostania prawdziwą gwiazdą rocka.
– Nikt ci nie kazał nazywać swojego zespołu Sprośna Pleśń, przyjacielu.
– Teraz jesteśmy Millenijnymi Szarpiami – oznajmił Simon.
– Posłuchaj, po prostu przemyśl to wszystko jeszcze przed ślubem mamy i Luke’a. Jeśli twoje dziewczyny się tam spotkają i dowiedzą, że umawiasz się z nimi obiema, zabiją cię na miejscu. – Wstała z belki. – Zepsujesz w ten sposób ślub mojej mamy, a wtedy ona też cię zabije. Tak więc zostaniesz zabity dwukrotnie. A ściśle mówiąc, trzykrotnie...
– Nie zaprosiłem żadnej na ślub! – W głosie Simona zabrzmiała panika.
– Tak, ale one będą się tego spodziewać. Właśnie dlatego dziewczyny mają chłopaków. Żeby ktoś zabierał je na nudne uroczystości. – Clary przesunęła się na brzeg belki i spojrzała w mrok rozjaśniony czarodziejskim światłem. Zobaczyła narysowany kredą na podłodze krąg treningowy. Wyglądał jak środek tarczy. – Teraz muszę skoczyć z sufitu i pewnie zginę straszną śmiercią. Porozmawiamy jutro.
– Mam o drugiej próbę zespołu, pamiętasz? Tam się spotkamy.
– Do zobaczenia. – Rozłączyła się i wsunęła telefon za stanik. Lekkie ubranie treningowe nie miało żadnych kieszeni, więc co innego dziewczyna mogła zrobić?
– Zamierzasz sterczeć tam całą noc?
Jace wkroczył w środek tarczy i spojrzał na nią. Miał na sobie strój bojowy, a nie treningowy jak Clary. Jego jasne włosy pięknie odbijały się od czerni. Z końcem lata odrobinę ściemniały i nabrały barwy starego złota, co, pomyślała Clary, jeszcze bardziej do niego pasowało. Poczuła się absurdalnie szczęśliwa, że teraz, kiedy zna go dostatecznie długo, potrafi dostrzec drobne zmiany w jego wyglądzie.
– Myślałam, że tu wejdziesz! – zawołała. – Zmiana planów?
– To długa historia. – Jace uśmiechnął się szeroko. – No więc? Chcesz poćwiczyć skoki?
Clary westchnęła. Ćwiczenie skoków oznaczało, że musi rzucić się z belki w otchłań i, asekurowana przez elastyczną linę, uczyć się obrotów, kopnięć i uników, odpychając się od ścian i nie martwiąc o twarde podłogi i siniaki. Widziała, jak Jace to robi. Wyglądał wtedy jak fruwający anioł. Sunął w powietrzu, okręcał się i wirował z baletową gracją. Ona natomiast tuż nad podłogą kuliła się jak robak, mimo pewności, że w nią nie uderzy.
Zaczęła się zastanawiać, czy nie ma znaczenia fakt, że urodziła się jako Nocny Łowca, ale nie szkoliła się w sztuce walki od dziecka i może było dla niej za późno, żeby się stać dobrym lub przynajmniej w miarę sprawnym wojownikiem. Albo wrodzone dary zostały nierówno między nich podzielone, tak że Jace dostał cały fizyczny wdzięk, a ona... cóż, niewiele.
– No dalej, Clary – ponaglił ją Jace. – Skacz.
Zamknęła oczy i skoczyła. Przez chwilę czuła się jak zawieszona w powietrzu, wolna od wszystkiego. Potem grawitacja przejęła nad nią władzę i Clary runęła ku podłodze. Odruchowo przyciągnęła do siebie ręce i nogi, mocniej zacisnęła powieki. Lina się napięła i Clary z powrotem pofrunęła w górę. A potem znowu zaczęła spadać. Kiedy zwolniła, otworzyła oczy i stwierdziła, że wisi na końcu liny jakieś pięć stóp nad Jace’em, którym uśmiechał się szeroko.
– Ładnie – powiedział. – Jak spadający płatek śniegu.
– Krzyczałam? – zapytała Clary. – No wiesz, w drodze na dół.
Jace kiwnął głową.
– Na szczęście, nikogo nie ma w domu, bo inaczej uznaliby, że cię morduję.
– Bardzo śmieszne. Nawet byś mnie nie dosięgnął. – Zakręciła nogą i leniwie zawirowała w powietrzu.
Oczy Jace’ego rozbłysły.
– Chcesz się założyć?
Clary znała ten wyraz twarzy.
– Nie – powiedziała szybko. – Cokolwiek zamierzasz zrobić...
Ale on już to zrobił. Kiedy poruszał się szybko, jego pojedyncze ruchy były prawie niewidoczne. Sięgnął ręką za pas, a potem coś błysnęło w powietrzu. Rozległ się świst i odgłos darcia. Lina została przecięta, a Clary, zbyt zaskoczona, żeby krzyknąć, spadła... prosto w ramiona Jace’ego. Impet sprawił, że oboje runęli na podłogę wyłożoną miękkimi matami. Clary wylądowała na Jace’em, a on wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Teraz o wiele lepiej – stwierdził. – Wcale nie krzyczałaś.
– Nie zdążyłam.
Zabrakło jej tchu, nie tylko z powodu upadku. Gdy czuła jego bliskość, ręce jej drżały, a serce biło szybciej. Kiedyś sądziła, że może jej fizyczna reakcja na Jace’ego – ich wzajemna reakcja na siebie – z czasem osłabnie, ale tak się nie stało. Jeśli już, było coraz gorzej, im więcej czasu z nim spędzała... albo lepiej, zależnie od punktu widzenia.
Patrząc w jego ciemnozłote oczy, zastanawiała się, czy ich kolor nie stał się intensywniejszy od spotkania z Razjelem na brzegu jeziora Lyn w Idrisie. Nie mogła nikogo o to zapytać. Wszyscy wiedzieli, że to Valentine wezwał Anioła i że Anioł uzdrowił Jace’ego od ran zadanych przez ojca, ale nikt oprócz ich dwojga nie wiedział, że Valentine nie tylko ranił adoptowanego syna. Dźgnął Jace’ego nożem w serce podczas rytuału wezwania, a potem trzymał go w ramionach, kiedy chłopiec umierał. Na życzenie Clary Razjel wskrzesił Jace’ego. Potworność tamtych wydarzeń nadal ją szokowała. Między sobą uzgodnili, że nigdy nikomu nie powiedzą, że Jace umarł. To miała być ich tajemnica.
Jace odgarnął jej włosy z twarzy.
– Żartuję – pocieszył ją. – Nie jesteś taka kiepska. Nauczysz się wszystkiego. Powinnaś widzieć pierwsze skoki Aleca. Zdaje się, że raz nawet kopnął się w głowę.
– Jasne – mruknęła Clary. – Miał wtedy pewnie jedenaście lat. – Zmierzyła Jace’ego wzrokiem. – Przypuszczam, że ty od początku byłeś w tym wyjątkowy.
– Urodziłem się wyjątkowy. – Jace pogładził jej policzek opuszkami palców, bardzo lekko, ale ona i tak zadrżała. Nic nie mówiła. Żartował, ale w pewnym sensie miał rację. Urodził się, żeby być tym, kim był. – Jak długo możesz dzisiaj zostać?
Uśmiechnęła się.
– Skończyliśmy trening?
– Myślę, że skończyliśmy tę część, która była absolutnie konieczna, ale jest jeszcze parę rzeczy, które chciałbym poćwiczyć...
Pociągnął ją w dół, ale w tym momencie drzwi się otworzyły i do sali wkroczyła Isabelle. Obcasy jej wysokich butów stukały o wypolerowaną drewnianą podłogę.
Zobaczywszy Clary i Jace’ego rozciągniętych na podłodze, uniosła brwi.
– Widzę, że się migdalicie. Sądziłam, że mieliście trenować.
– Nikt cię nie nauczył, że nie wchodzi się bez pukania, Iz. – Jace nie wstał, tylko odwrócił głowę w bok i popatrzył na Isabelle z mieszaniną irytacji i czułości.
Clary natomiast zerwała się z podłogi i wygładziła pogniecione ubranie.
– To sala treningowa, czyli przestrzeń publiczna – zauważyła Isabelle, ściągając rękawiczkę z jaskrawoczerwonego aksamitu. – Dostałam je w Trash and Vaudeville. Na wyprzedaży. Podobają się wam? Chcielibyście mieć takie same? – Pomachała do nich.
– Sam nie wiem – odparł Jace. – Myślę, że gryzłyby się z moim strojem.
Isabelle spiorunowała go wzrokiem.
– Słyszeliście o martwym Nocnym Łowcy, którego znaleziono na Brooklynie? – zapytała. – Ciało było w takim stanie, że jeszcze nie wiadomo, kto to jest. Pewnie właśnie tam pojechała mama.
– Tak – potwierdził Jace, siadając. – Zebranie Clave. Wpadłem na nią, jak wychodziła.
– Nic mi nie powiedziałeś – obruszyła się Clary. – Dlatego tak długo ci zeszło z tą liną?
Jace kiwnął głową.
– Przepraszam. Nie chciałem cię wystraszyć.
– On ma na myśli to, że nie chciał zepsuć romantycznego nastroju – skomentowała Isabelle. Przygryzła wargę. – Mam tylko nadzieję, że to nikt z naszych znajomych.
– Nie sądzę. Ciało porzucono w opuszczonej fabryce. Leżało tam kilka dni. Gdyby to był ktoś, kogo znamy, zauważylibyśmy, że go nie ma. – Jace odgarnął włosy za uszy. Patrzył na Isabelle z lekkim zniecierpliwieniem, jakby był zirytowany, że poruszyła ten temat.
Szkoda, że nic mi nie powiedział, pomyślała Clary, nawet gdyby miał tym zepsuć nastrój. To, co robili Nocni Łowcy, narażało ich na ciągły kontakt ze śmiercią. Lightwoodowie nadal opłakiwali najmłodszego syna Maksa, który zginął tylko dlatego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Dziwne, że Jace bez szemrania zaakceptował jej decyzję o porzuceniu ogólniaka i rozpoczęciu szkolenia. Unikał jednak rozmowy o niebezpieczeństwach związanych z życiem Nocnego Łowcy.
– Idę się ubrać – oznajmiła i ruszyła do drzwi prowadzących do małej przebieralni znajdującej się obok sali treningowej.
Szatnia była bardzo prosto urządzona: jasne drewniane ściany, lustro, prysznic i wieszaki na ubrania. Na ławie przy drzwiach leżały równo ułożone ręczniki. Clary szybko się wykąpała i przebrała w zwykłe ubranie: rajstopy, wysokie buty, dżinsową koszulę i nowy różowy sweter. Spojrzawszy na siebie w lustrze, zauważyła, że na rajstopach ma dziurę, a wilgotne kręcone rude włosy tworzą na jej głowie kołtun. Nigdy nie wyglądała tak idealnie jak Isabelle, ale Jace’owi najwyraźniej to nie przeszkadzało.
Gdy wróciła do sali treningowej, Isabelle i Jace już porzucili temat zabitego Nocnego Łowcy i omawiali nowy: randki Isabelle z Simonem, dla Jace’ego najwyraźniej jeszcze bardziej przerażający.
– Nie mogę uwierzyć, że zabrał cię do prawdziwej restauracji. – Jace sprzątał maty i sprzęt, a Isabelle opierała się o ścianę i bawiła nowymi rękawiczkami. – Sądziłem, że w jego wyobrażeniu powinien zmusić cię na randce, żebyś patrzyła, jak on gra w „World of Warcraft” ze swoimi porąbanymi przyjaciółmi.
– Ja jestem jednym z jego porąbanych przyjaciół – odezwała się Clary. – Dziękuję.
Jace uśmiechnął się do niej szeroko.
– To właściwie nie była restauracja, tylko tania knajpka – sprostowała Isabelle. – Z różową zupą, której kazał mi koniecznie spróbować. A w ogóle był bardzo słodki.
Clary od razu poczuła wyrzuty sumienia, że nie powiedziała jej – ani Jace’owi – o Mai.
– Mówił mi, że mieliście ubaw.
Isabelle pomknęła ku niej wzrokiem. Miała dziwną minę, jakby coś ukrywała, ale ten wyraz twarzy szybko zniknął, tak że Clary nie była pewna, czy jej się nie przywidziało.
– Rozmawiałaś z nim?
– Tak. Zadzwonił do mnie kilka minut temu. Tylko po to, żeby się zameldować. – Clary wzruszyła ramionami.
– Rozumiem – powiedziała Isabelle nagle chłodnym tonem. – Cóż, jak już wspomniałam, był bardzo słodki. Nawet trochę za słodki. To może być nużące. – Wcisnęła rękawiczki do kieszeni. – W każdym razie to nic poważnego. Zwykłe randkowanie.
Sumienie Clary ucichło.
– Czy wy kiedyś rozmawialiście, no wiesz, o wyłączności? – spytała.
Isabelle wyglądała na szczerze przerażoną.
– Oczywiście, że nie. – Ziewnęła i przeciągnęła się jak kot. – No dobrze, pora do łóżka. Zobaczymy się później, gruchające gołąbki.
Wyszła, zostawiając za sobą chmurę jaśminowych perfum.
Jace spojrzał na Clary i zaczął rozpinać strój ochronny nałożony na ubranie.
– Chyba musisz już iść do domu?
Clary z niechęcią skinęła głową. Przekonanie matki, żeby pozwoliła jej rozpocząć trening Nocnego Łowcy, było długą i nieprzyjemną kłótnią. Jocelyn z uporem przypominała, że przez całe życie starała się chronić ją przed kulturą Nocnych Łowców, którą uważała za niebezpieczną, nie tylko pełną przemocy, ale również izolacjonistyczną i okrutną. Jeszcze rok wcześniej, przypomniała córce, jej decyzja, żeby szkolić się na Nocnego Łowcę, oznaczałaby, że już nigdy więcej nie mogłaby rozmawiać z matką. Clary odpowiedziała, że Clave zawiesiło tę zasadę, a nowa Rada pracowała nad zmianą Prawa, co oznaczało, że Clave się zmieniło, odkąd Jocelyn była dziewczynką, a poza tym Clary powinna wiedzieć, jak się bronić.
– Mam nadzieję, że to nie z powodu Jace’ego – powiedziała w końcu Jocelyn. – Wiem, jak to jest być w kimś zakochanym. Chce się przebywać blisko tej osoby, robić to, co ona, ale...
– Nie jestem tobą – odparowała Clary, starając się pohamować gniew. – Nocni Łowcy nie są Kręgiem, a Jace to nie Valentine.
– Nic nie mówiłam o Valentinie.
– Ale o nim myślałaś – stwierdziła Clary. – Może i wychował Jace’ego, ale Jace nie jest taki jak on.
– Mam nadzieję, że nie – wyszeptała Jocelyn. – Ze względu na nas wszystkich.
W końcu ustąpiła, ale pod pewnymi warunkami.
Clary mieszkała nie w Instytucie, tylko z matką u Luke’a. Jocelyn otrzymywała cotygodniowe raporty od Maryse, by mieć pewność, że córka się uczy, a nie tylko gapi przez cały dzień na Jace’ego, czy o co tam się martwiła. Clary nie wolno było spędzać nocy w Instytucie.
– Żadnego zostawania na noc w miejscu, gdzie mieszka twój chłopak – oznajmiła twardo Jocelyn. – Nie obchodzi mnie, że to Instytut. Nie, i już.
Chłopak. To słowo nadal robiło na niej wstrząsające wrażenie. Tak długo wydawało się niemożliwe, że Jace kiedykolwiek zostanie jej chłopakiem, że będą dla siebie kimś innym niż brat i siostra. Ta świadomość była trudna do zniesienia. Już lepiej nigdy więcej się nie widywać, doszli do wniosku, albo najlepiej umrzeć. A potem stał się cud. Minęło już sześć tygodni, ale Clary wciąż nie miała dość tego określenia.
– Muszę iść do domu – powiedziała z żalem. – Już prawie jedenasta, a mama się denerwuje, jeśli wracam po dziesiątej.
– W porządku. – Jace rzucił górną część stroju na ławkę. Pod spodem miał T-shirt. Przez cienką bawełnę Clary widziała Znaki, niczym cienkie atramentowe zacieki na wilgotnym papierze. – Odprowadzę cię.
W Instytucie panowała cisza. Akurat nie mieszkali w nim żadni Nocni Łowcy z innych miast. Robert, ojciec Isabelle i Aleca, pomagał w Idrisie ustanowić nową Radę, Hodge i Max odeszli na zawsze, Alec podróżował z Magnusem. Clary miała wrażenie, że pozostali mieszkańcy są gośćmi w prawie pustym hotelu. Chciałaby, żeby inni członkowie Konklawe pojawiali się częściej, ale przypuszczała, że na razie dają Lightowoodom spokój ze względu na żałobę. Czas na wspominanie Maksa i czas na zapomnienie.
– Miałeś ostatnio wieści od Aleca i Magnusa? – zapytała. – Dobrze się bawią?
– Na to wygląda. – Jace wyjął z kieszeni telefon i podał go Clary. – Alec wciąż przysyła mi irytujące fotki. Mnóstwo podpisów w stylu: „Szkoda, że was tu nie ma, albo i nie”.
– Trudno mu się dziwić. To mają być romantyczne wakacje.
Przeglądając zdjęcia w komórce Jace’ego, Clary chichotała. Zakochani pod wieżą Eiffela: Alec jak zwykle w dżinsach, Magnus w pasiastej marynarskiej bluzie, skórzanych spodniach i śmiesznym berecie. W Ogrodach Boboli Alec nadal miał na sobie dżinsy, a Magnus obszerną wenecką pelerynę i kapelusz gondoliera. Wyglądał jak Duch w Operze. Przed muzeum Prado był ubrany w lśniącą kurtkę matadora i buty na platformie; w tle Alec spokojnie karmił gołębie.
– Oddaj mi to, zanim dojdziesz do foteli z Indii – powiedział Jace, zabierając jej komórkę. – Magnus jest w sari. Niektórych rzeczy nigdy się nie zapomina.
Clary się roześmiała. Gdy dotarli do windy, Jace wcisnął guzik. Po chwili jej drzwi otworzyły się z przeciągłym zgrzytem i oboje weszli do środka. Kiedy winda ruszyła w dół – Clary sądziła, że nigdy nie przyzwyczai się do gwałtownego szarpnięcia w chwili startu – Jace zbliżył się do niej w półmroku i przyciągnął ją do siebie. Położył jej dłonie na swojej piersi, tak że poczuła jego twarde mięśnie pod T-shirtem i bicie serca pod nimi.
– Szkoda, że nie mogę zostać – wyszeptała.
– Nie żałuj. – W jego głosie było napięcie, które ją zaskoczyło. – Jocelyn nie chce, żebyś się stała taka jak ja. I wcale się jej nie dziwię.
– Jace, dobrze się czujesz? – spytała, zdumiona nutą goryczy w jego tonie.
Zamiast odpowiedzieć, pocałował ją, mocno tuląc do siebie. Przycisnął ją do chłodnego lustra w metalowej ramie, otoczył ramieniem w talii, wsunął dłonie pod sweter. Zawsze lubiła sposób, w jaki ją obejmował. Ostrożnie, ale nie aż tak delikatnie, by czuła, że on ma większą kontrolę nad sytuacją niż ona. Żadne z nich nie panowało nad tym, co do siebie nawzajem czują, i Clary się to podobało. Lubiła, kiedy jego serce tak dudniło, że czuła je na skórze, lubiła, kiedy szeptał z ustami na jej ustach.
Winda zatrzymała się ze zgrzytaniem, krata się rozsunęła. Clary zobaczyła pustą nawę katedry, migotliwy blask świeczników stojących wzdłuż środkowego przejścia. Przywarła do Jace’ego, zadowolona, że w windzie panuje półmrok, dzięki czemu nie widzi w lustrze swojej rozpalonej twarzy.
– Mogłabym jeszcze chwilę zostać – wyszeptała.
Jace nie odpowiedział. Wyczuła w nim napięcie i sama też zaczęła się denerwować. To było coś więcej niż pożądanie. Całe jego ciało drżało, kiedy wtulił twarz w zagłębienie jej szyi.
– Jace – szepnęła Clary.
Puścił ją nagle i cofnął się o krok. Jego policzki płonęły, oczy się jarzyły.
– Nie – rzekł zdecydowanym tonem. – Nie chcę dawać twojej matce kolejnego powodu, żeby mnie nie lubiła. Ona już uważa, że jestem wcieleniem swojego ojca...
Umilkł, nim Clary zdążyła zaprotestować: „Valentine nie był twoim ojcem”. Jace starał się używać nazwiska Morgenstern, nigdy nie mówił „mój ojciec”... jeśli w ogóle go wspominał. Zwykle unikał tego tematu, a Clary nigdy nie powiedziała mu o skrywanych obawach jej matki, że jest taki jak Valentine. Wiedziała, że sama sugestia bardzo by go zraniła. Jedyne, co mogła robić, to trzymać tych dwoje z dala od siebie.
Zanim się odezwała, Jace otworzył szarpnięciem drzwi windy.
– Kocham cię, Clary – wyznał, nie patrząc na nią, tylko na wnętrze kościoła, na rzędy zapalonych świec. Ich złote płomyki odbijały się w jego oczach. – Bardziej niż kiedykolwiek... Boże. Chyba bardziej niż powinienem. Wiesz o tym, prawda?
Clary wyszła z windy i odwróciła się do Jace’ego. Chciała mu powiedzieć tysiąc rzeczy, ale on już odwrócił od niej wzrok i wcisnął guzik. Zaczęła protestować, ale drzwi się zatrzasnęły i winda ruszyła z powrotem na wyższe piętra Instytutu. Przez chwilę gapiła się na wizerunek Anioła z rozpostartymi skrzydłami i uniesionym wzrokiem. Anioł był namalowany na wszystkim.
Jej głos wypełnił echem puste pomieszczenie, kiedy powiedziała:
– Ja też cię kocham.