Читать книгу Holocaust F - Cezary Zbierzchowski - Страница 7

1. Fran­ci­szek Elias III

Оглавление

Zamiesz­ka­łem w lesie, albo­wiem chcia­łem żyć świa­do­mie, sta­wiać czoło wyłącz­nie naj­bar­dziej waż­kim kwe­stiom, abym w godzi­nie śmierci nie odkrył, że nie żyłem. Nie chcia­łem pro­wa­dzić życia, które nim nie jest, wszak życie to taki skarb; nie chcia­łem też rezy­gno­wać z niczego, chyba że było to abso­lut­nie konieczne.

Więk­szość ludzi jest dziw­nie nie­pewna, czy życie pocho­dzi od dia­bła, czy od Boga, i nie­jako pochop­nie wycią­gnęła wnio­ski, że głów­nym celem czło­wieka na tym świe­cie jest chwa­lić i wiel­bić Pana oraz wier­nie mu słu­żyć. Pro­wa­dzimy jed­nak marne życie mró­wek, acz­kol­wiek bajka utrzy­muje, że dawno temu zamie­niono nas w ludzi; jak Pig­meje wal­czymy z żura­wiami; jeden błąd po dru­gim, jeden sztur­cha­niec po dru­gim, a naj­wyż­szą z naszych cnót nie­po­trzeb­nie prze­paja wielka nik­czem­ność. Tra­wimy życie na dro­bia­zgach.

Luiza łapie mnie za ramię.

Czuję prąd nagłego stra­chu, który bie­gnie przez napięte ciało. Tak jest zawsze, kiedy wmy­ślam się w swoje notatki i ktoś dotknie mnie bez ostrze­że­nia. Nad­po­bu­dli­wość ner­wowa; zaraz zacznę robić idio­tyczne miny, nie­kon­tro­lo­wane świń­skie gry­masy.

Jak ja tego syfu nie­na­wi­dzę.

— Możesz spoj­rzeć na wewnętrzny ekran? — pyta pode­ner­wo­wana. — Facet od pię­ciu minut czeka na połą­cze­nie.

— Mówi­łem, Lu, że teraz z nikim nie roz­ma­wiam.

— Ale tu cho­dzi o naszą lot­nię. Szef ochrony Elias Elec­tro­nics chce, żeby­śmy natych­miast lądo­wali, bo na wieży kon­tro­l­nej padł ostatni ser­wer. Pod­sta­wili już samo­chody.

— To lądujmy. Wydaj dys­po­zy­cje Dawi­dowi.

— Zadzwo­nić do two­jego ojca?

— Tak, i nie zawra­caj­cie mi głowy.

Pro­wa­dzimy marne życie mró­wek – pie­prze­nie! – jak Pig­meje wal­czymy z żura­wiami – nie mogę usta­wić połą­cze­nia z SII-5L – jeden błąd po dru­gim, jeden sztur­cha­niec po dru­gim – ożeż, kurrrr­rwa mmać! – tra­wimy życie na dro­bia­zgach – smark­ną­łem we wła­sny pamięt­nik, w samym środku pisa­nia – życie to taki skarb.

Gme­ram przy tym połą­cze­niu, aż wresz­cie udaje mi się je usta­wić. Komendy kon­fi­gu­ra­cyjne są bar­dziej enig­ma­tyczne od tek­stu, który wcina się z pamięci dłu­go­ter­mi­no­wej. Tho­reau nie jest wcale zły, to naprawdę świetny gość, ale nie teraz, nie w tym miej­scu, teraz wypro­wa­dza mnie z rów­no­wagi. To ma być pamięt­nik, a nie S-rzyg z mózgu; i bez podob­nych prze­bić może się oka­zać trudny do ogar­nię­cia, a ja chciał­bym stwo­rzyć doku­ment cza­sów, w któ­rych przy­szło nam żyć.

Dener­wuje mnie wiele rze­czy, na przy­kład nad­uży­wa­nie wul­ga­ry­zmów w notat­niku, ale wła­ści­wie nie mam wyboru. Kiedy byłem dziec­kiem, leka­rze spie­rali się, czy wystę­pu­jąca u mnie kopro­la­lia to objaw cho­roby psy­chicz­nej, czy uszko­dze­nie neu­ro­lo­giczne. Ponie­waż doszło do tego cią­głe krę­ce­nie głową, tiki, trud­no­ści z kon­cen­tra­cją i nade­kspre­sywną mimiką twa­rzy, uznali, że to naj­praw­do­po­dob­niej zespół Tourette’a, i było poza­mia­tane.

A ja potem pięć razy wymie­nia­łem ciało (jedno syn­te­tyczne, cztery od zre­se­to­wa­nych), ale ni­gdy nie pozby­łem się tej przy­krej przy­pa­dło­ści.

Zasra­nej przy­pa­dło­ści.

— Raczej zabaw­nej — mówi Luiza, wyska­ku­jąc z lotni. Wła­śnie wylą­do­wa­li­śmy na beto­no­wym skwerku i bie­gniemy do gra­na­to­wego ben­tleya (chiń­sko-nie­miecki sze­ścio­oso­bowy Phan­tom Town Car).

— Zabaw­nej? A pamię­tasz, jak na pierw­szym spo­tka­niu plu­łem na pod­łogę jak kre­tyn?

— Pamię­tam. No i co z tego? Jesteś prze­cież eks­cen­trycz­nym miliar­de­rem.

Aha.

Sia­damy na bia­łej kana­pie samo­chodu, ukła­damy dzie­ciaki do snu. Nie jestem, kurwa, żad­nym eks­cen­trycz­nym miliar­de­rem (nie z tego powodu prze­kli­nam). Myślę, że to kom­pul­sja, podob­nie jak bez­sen­sowne krą­że­nie po domu, kiedy jestem sam. W każ­dym razie to gówno nie sie­dzi w rdze­niu krę­go­wym ani w obwo­do­wym ukła­dzie ner­wo­wym, tylko w moim mózgu, i nikt go stam­tąd nie wycią­gnie. Musiał­bym się prze­ła­do­wać do innej koły­ski, ale to nic pew­nego, za duże ryzyko w tych cza­sach i nie opłaca się przed koń­cem świata robić takich fikoł­ków. Tak już musi zostać; prze­ży­łem, obda­rzony wąt­pli­wym uro­kiem żula, ponad sto dwa­dzie­ścia lat. Mogę prze­żyć jesz­cze kilka, a stara dobra Lore­lei na pewno mi w tym pomoże.

Wjeż­dżamy na obwod­nicę. Wła­śnie zda­łem sobie sprawę, że zosta­łem cra­dle­rem nie­mal równo sto lat temu. Od tam­tego czasu umie­ra­łem kilka razy – na wła­sne życze­nie lub przy­pad­kiem – i zawsze jakoś uda­wało mi się wró­cić. Wiem, że choć ist­nieją inne światy, nie ist­nieje „tam­ten świat”. Kiedy więc ktoś zaczyna snuć wywody o życiu po śmierci, mam ochotę zadu­sić go gołymi rękami. Niech się sam prze­kona (cho­ciaż prze­konać się nie może, jeśli nie jest jed­nym z nas). Czło­wiek pier­wotny niczego nie zoba­czy, a nie sły­sza­łem, żeby cra­dler opo­wia­dał podobne bzdury. No i to jest wła­śnie jeden z absur­dów naszego życia.

— Ale i tak je kochasz, prawda? — dopy­tuje Lu.

— Nie­ład­nie tak pod­glą­dać. — Szczy­pię ją w udo.

Luiza ma pod­gląd on-line wszyst­kiego, rów­nież oso­bi­stego schowka, pozwo­li­łem jej na to w przy­pły­wie sła­bo­ści. Sie­dzimy na ser­we­rze SII-5L, nale­żą­cym do VoidWorks i zabez­pie­czo­nym jak skar­biec Banku Cen­tral­nego; nikt nie­po­wo­łany do niego nie wej­dzie. Po usu­nię­ciu wszyst­kich tajem­nic han­dlo­wych i rodzin­nych, po grun­tow­nym prze­re­da­go­wa­niu tek­stu, kiedy nic już nie zosta­nie z moich wspo­mnień, może zde­cy­duję się je upu­blicz­nić. Oby tylko wtedy miał je kto czy­tać.

Jedziemy z Luizą i dziećmi do Zamku. Opu­ści­li­śmy Rammę około dwu­dzie­stej, pół godziny po tym, jak ojciec dostał cynk od Blum­felda o zbli­ża­ją­cym się zagro­że­niu. Wła­ści­wie o dwóch zagro­że­niach: wra­ca­ją­cym po raz szó­sty H.O.D. i nowej ofen­sy­wie Sza­rań­czy, któ­rej armia może nie powstrzy­mać. Za dużo wam­pi­rów kręci się po oko­licy, za dużo ścierwa. Dla mnie śmierć to nic nowego, Luiza w ogóle nie umrze, ale boję się o dzieci. Nie zasłu­żyły na to, żeby tra­fić w ręce zawi­ru­so­wa­nych spa­me­rów Syner­gii. Oni potra­fią ata­ko­wać nawet ludzi bez gniazd i tylko po to, żeby znisz­czyć życie.

SI kie­ru­jące oddzia­łami Death Angel rzu­ciły do walki wszyst­kie siły, ale Sza­rań­cza infe­kuje codzien­nie tylu nowych, że nasze super­kom­pu­tery rów­nie dobrze mogłyby robić sza­lik na dru­tach. Efekt będzie iden­tyczny. Coś stało się w Szta­bie Gene­ral­nym – nie bar­dzo wia­domo co. Pew­nie część woj­sko­wych prze­szła znowu na stronę par­ty­zan­tów.

Lecie­li­śmy wcze­śniej trau­mo­lo­tem (nie­na­wi­dzę pie­przo­nych lotni i anty­pola), ale padł Sys­tem Kon­troli Lotów i prze­sie­dli­śmy się do limu­zyny. Trzy opan­ce­rzone samo­chody ruszyły auto­stradą do Seegardu. Czarny wóz Secu­rity Corps jedzie przed ben­tleyem, drugi ubez­pie­cza tyły. Chło­paki z Oddzia­łów Spe­cjal­nych Elias Elec­tro­nics Ltd. od początku wojny prze­wieźli tyle cen­nych ładun­ków, że chyba dotrzemy w jed­nym kawałku. To około czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów, rzut bere­tem od Seegardu, nasza rodowa posia­dłość. Zamek wznosi się na wzgó­rzu Radec, skąd roz­ta­cza się widok na rezer­wat i stu­hek­ta­rowe ran­czo. Teren jest ogro­dzony dru­tem pod napię­ciem, wyso­kim na trzy metry, a pod­zam­cze i dzie­dzi­niec umoc­nione są jak woj­skowy bun­kier; obsa­dza je pra­wie pół tysiąca ludzi. Zapra­szamy nie­pro­szo­nych gości.

Teo­re­tycz­nie mogli­śmy schro­nić się pod Rammą, na tere­nie któ­re­goś z zakła­dów. Sta­cjo­nują tam praw­dziwe armie, które będą bro­nić maszyn (i przy oka­zji swo­ich rodzin) do upa­dłego, ale Junior słusz­nie zauwa­żył, że ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo wybu­chu maga­zy­nów, więc lepiej zary­zy­ko­wać podróż do Zamku. Wkrótce przy Wiel­kich Roz­jaz­dach dołą­czymy do kon­woju z pół­nocy, któ­rym jedzie ojciec z Junio­rem i zarzą­dem EE. Anton jest ode mnie star­szy o trzy lata, a „Juniora” odzie­dzi­czył po ojcu. Ja tra­fi­łem jesz­cze gorzej, jestem Fran­ci­szek Elias III (po dziadku i pra­dziadku, twór­cach Elias Elec­tro­nics). Trzeci Fran­ci­szek – poża­ło­wa­nia godny brak wyobraźni przy wybie­ra­niu imion dla potom­stwa. Moim zda­niem to wina matki (świeć Nie­obecny Panie nad jej nie­ist­nie­jącą duszą). Imię jed­nak nie jest naj­waż­niej­sze, podob­nie jak ciało. Naj­waż­niej­sze, że pocho­dzimy z tych Elia­sów.

Jeste­śmy fami­lijną giga­kor­po­ra­cją, od początku wojny zaro­bi­li­śmy brutto dwa miliardy ECU, czyli ponad sie­dem miliar­dów via­nów. A ja od początku podróży wypie­przy­łem już z VoidWorks trzy­dzie­stu ludzi i szef związ­ków zawo­do­wych nawet nie pisnął. Mieli zapi­sany w kontr­ak­cie zakaz korzy­sta­nia z bez­po­śred­nich łącz Syner­gii i nie przy­jęli pomocy medycz­nej w usu­nię­ciu gniazd. O dwu­dzie­stej upły­nął ter­min. Nie mogłem dłu­żej cze­kać, aż mi się któ­ryś pod­łą­czy i zacznie świ­ro­wać na tere­nie zakładu. Nasza kon­ser­wa­tywna poli­tyka, z któ­rej śmiało się tylu sze­fów innych firm, nasza decy­zja, by wyeli­mi­no­wać z zespołu ludzi z aidami (kry­ty­ko­wana przez Rzecz­nika Praw Oby­wa­tel­skich, dopóki go nie wymie­ni­li­śmy), oka­zała się jedy­nym słusz­nym roz­wią­za­niem. Zwięk­szone moż­li­wo­ści roz­woju, które ofe­ro­wało bez­po­śred­nie połą­cze­nie z sie­cią, nie bilan­so­wały się w żaden spo­sób ze skalą zagro­żeń: psy­cho­zami wiru­so­wymi typu S, szpie­go­stwem prze­my­sło­wym, uza­leż­nie­niem od wir­tu­al­nych kre­ato­rów decy­zyj­nych, auty­zmem odsta­wien­nym, i tak dalej. Prze­ko­na­łem ojca, żeby wpro­wa­dzić odpo­wied­nie klau­zule do kon­trak­tów, a ludzi już zatrud­nio­nych nama­wiać do ope­ra­cji albo wywa­lać z naganą w papie­rach. I jestem z tego dumny. Nikt z rodziny Elia­sów ani z jej naj­bliż­szego oto­cze­nia nie ma prawa choćby otrzeć się o Syner­gię.

— Nie prze­sa­dza­ła­bym z tą czy­sto­ścią — zauważa leni­wie Luiza. — Bycie cra­dle­rem to tro­chę więk­sza eks­tra­wa­gan­cja niż zało­że­nie sobie gniazda. Nie mówiąc o mnie. — Uśmie­cha się pod nosem.

Lu ma rację. Ale też nie powie­dzia­łem, że gło­simy powrót czło­wieka do dzi­kiej natury. Sto­pień cybor­gi­za­cji rodziny to jedno, a wysta­wia­nie się na pastwę roz­pie­przo­nych aidów i łado­wa­nych bez­po­śred­nio do mózgu hac­ker­skich eks­kre­men­tów to co innego. Koły­ska jest odcięta od oto­cze­nia w spo­sób nie­mal dosko­nały, bez­prze­wo­dowe połą­cze­nie z Syne­tem II nie powo­duje nad­pi­sy­wa­nia jej zawar­to­ści, można krą­żyć po sieci bez żad­nych upgre­adów. Podob­nie rzecz się ma z elek­tro­nicz­nym mózgiem Luizy. Moż­li­wość zain­fe­ko­wa­nia nas jest mniej­sza niż w przy­padku czło­wieka w sta­nie pier­wot­nym, bo mamy zało­żone bio­za­pory na paso­żyty ata­ku­jące komórki ner­wowe.

Koły­skę ma w rodzi­nie sie­dem osób: ojciec, Anton i Marina (nasza sio­stra), wuj Car­ter i jego druga żona Kler, ich córka Inka oraz ja. Dodat­kowe uspraw­nie­nia robi­li­śmy przy nie­któ­rych cia­łach (głów­nie Anton), ale to rzecz nie­trwała. To, że wizu­al­nie i na pozio­mie DNA nie jeste­śmy tacy jak kie­dyś, było na początku trudne do zaak­cep­to­wa­nia, ale z wie­kiem czło­wiek przy­wyka do wszyst­kiego. Pamię­tam jesz­cze Antona jako chu­dego blon­dyna z posta­wioną do góry czu­pryną – teraz jest ciem­no­skó­rym zwa­li­stym face­tem o feno­ty­pie Remar­czyka z Połu­dnia. Tro­chę mnie kosz­to­wało przy­zwy­cza­je­nie się do tego, ale czego się nie robi dla uko­cha­nego brata, z któ­rym napa­rza­łem się w dzie­ciń­stwie o każdy samo­cho­dzik. Miał widać swoje powody, że wybrał taką sko­rupę.

Patrzę na Iana i Emi­lię. Dzie­ciaki chra­pią na kana­pie naprze­ciwko nas. Jeśli uda się prze­trzy­mać koniec świata, musimy jak naj­szyb­ciej zapusz­ko­wać im mózgi, gdy tylko leka­rze stwier­dzą zatrzy­ma­nie wzro­stu (mniej wię­cej za pięt­na­ście lat). Unie­za­leż­nie­nie się od śmierci – przy­naj­mniej czę­ściowe – otwiera inną per­spek­tywę, daje wię­cej czasu i wię­cej pew­no­ści, zmniej­sza wpływ fata­li­zmu, który roz­sza­lał się po Roku Zero. Cza­sem mam wra­że­nie, że choć­by­śmy pękli, sta­nie się to, do czego dąży pro­gram świata. Bra­kuje tej zmien­no­ści, która wystę­po­wała, zanim odszedł Bóg. Dla­tego na wszelki wypa­dek lepiej mieć pod ręką rein­kar­na­tor EE. Wiem, co mówię, już umie­ra­łem.

Takich jak my, cra­dle­rów, jest na ziemi nie­wielu, sza­cuje się, że około pięt­na­stu–osiem­na­stu tysięcy. Koły­ska kosz­tuje kilka milio­nów via­nów, tyle co dzie­sięć oka­za­łych domów. Jej insta­la­cja, wła­ściwe opro­gra­mo­wa­nie i dal­sza obsługa to kolej­nych parę baniek (że o kosz­tach zabiegu w rein­kar­na­to­rze nie wspo­mnę). Dla­tego to zabawa dla elit; masy ładują sobie do czaszki chiń­skie syner­giczne uspraw­nia­cze oraz japoń­skie i ame­ry­kań­skie pod­róbki. Nam koły­ski zapew­niały przez dzie­się­cio­le­cia spo­kojny bieg dłu­go­dy­stan­sowca, im gniazda umi­lają sprint: feerią barw i wra­że­niem, że wszystko można zdo­być. To jed­nak tylko wra­że­nie. Prze­ła­do­wa­nie infor­ma­cją nikomu jesz­cze nie otwo­rzyło drzwi do raju.

Cra­dle­rów jest mało, za to takich dziew­czyn jak Luiza nie ma wcale; są tylko zbli­żone para­me­trami. Stwa­rza­li­śmy ją przez kilka lat, wyko­rzy­stu­jąc bada­nia pro­wa­dzone na potrzeby woj­ska. Cho­ciaż Blum­feld sie­dział nam na karku, labo­ra­to­ria VoidWorks, które od dekady pro­du­ko­wały andro­idy bojowe, dla mnie przy­po­mniały sobie, że zaczy­na­li­śmy od naj­lep­szych love­doll na świe­cie. Sam pro­jek­to­wa­łem jej twarz, usta­la­łem para­me­try syl­wetki, odru­chy emo­cjo­nalne, moto­rykę i tem­pe­ra­ment. Wpro­wa­dzi­li­śmy też ele­ment loso­wo­ści, żeby dodać tro­chę pie­przu. Mogłem stwo­rzyć dziew­czynę ze snów, mogłem zro­bić z niej ete­ryczną elfkę albo demona, który nie roz­staje się z pej­czem. Mogłem usta­lić, jak szybko ma się uczyć i czy pod tym wzglę­dem prze­sko­czy kie­dyś swo­jego pana.

Byłem szla­chet­nym demiur­giem i dałem jej wszystko co naj­lep­sze – zary­zy­ko­wa­łem nawet eks­pe­ry­men­talny symu­la­tor wol­nej woli.

— Mam nadzieję, że mnie sły­szysz, Lu?

— Sły­szę, Fran­ciszku, mój ty męż­czy­zno ide­alny.

— I oczy­wi­ście to doce­niasz.

— Każ­dego dnia. Poza chwi­lami, kiedy ładuję bate­rie.

Lubię zło­śli­wość Luizy. Zaśle­pił­bym się bez tego, zapadł na koły­skowy para­liż. Ona robi dziurki w mojej puszce, wie­trzy mi głowę i kiedy trzeba, daje kopa w tyłek.

Fran­ci­szek Elias III będzie pierw­szym z rodu, który poj­mie za żonę stu­pro­cen­to­wego andro­ida.

Holocaust F

Подняться наверх