Читать книгу Holocaust F - Cezary Zbierzchowski - Страница 9

3. Taniec żurawi

Оглавление

Roz­my­śla­łem o matce, a może jed­nak zdrzem­ną­łem się i wyśni­łem nie­wy­raźną, kru­chą postać ubraną w jasną sukienkę i san­dały. Dłu­gie blond włosy prze­świe­tlało słońce. Widzia­łem ją od tyłu – jawny sym­bol opusz­cze­nia, które jak szron osa­dziło się na dnie koły­ski; wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa prze­trwało dzie­się­cio­le­cia, a mogłoby prze­trwać wieki. Matka ode­szła po sło­necz­nym pro­mie­niu do kogoś, kto nawet nie był czło­wie­kiem. Do obcego. Do pier­do­lo­nego Straż­nika Krwi. Niczego nie zmie­nia to, że upły­nęło tyle czasu – przy­naj­mniej nie dla mnie. Może Marina i Junior jakoś się z tym pogo­dzili, a ojciec w schi­zo­idalny spo­sób zra­cjo­na­li­zo­wał sprawę (wiesz, synu, że goro­wie mani­pu­lo­wali ludz­kimi uczu­ciami: to nie jej wina). I może tak było lepiej, bo dzięki temu pozna­li­śmy Harveya, jed­nego z Porzu­co­nych w grze loso­wej pla­zmatu. Ale wiem, że wolał­bym po sto­kroć, by została z nami.

Przed godziną zje­cha­li­śmy z auto­strady. Kon­wój zatrzy­mał się na par­kingu w pobliżu zjazdu numer sto dwa­dzie­ścia. Mamy wró­cić na A1, gdy tylko dosta­niemy potwier­dze­nie ze sztabu Sti­lica, że par­ty­zanci prze­rwali ostrzał przed­mieść Seegardu. Woj­ska fede­ralne bom­bar­dują teraz ich pozy­cje. Daleko, na samej linii hory­zontu, widać poje­dyn­cze bły­ski. To mróz wypala zmu­to­wane chwa­sty, pró­bu­jące się dostać do mia­sta i zająć maga­zyny armii. Ojciec pomy­lił się, zapo­wia­da­jąc nie­prze­rwaną jazdę do Zamku. Teraz – na prze­kór OS-owcom – krąży mię­dzy samo­cho­dami i wście­kłym gło­sem wydaje pole­ce­nia przez komu­ni­ka­tor. Nego­cja­to­rzy dopi­nają ważny kon­trakt z azja­tyc­kim kon­cer­nem F.E.O. Ojciec miał uczest­ni­czyć oso­bi­ście w ostat­nim spo­tka­niu, ale zamiast tego mam­ro­cze coś przez sieć i krąży po wyas­fal­to­wa­nym placu. Już dawno minęła pół­noc, utknę­li­śmy tu na dłu­żej.

Zosta­wiamy dzieci pod opieką Dawida i wyru­szamy na kolejny nie­za­pla­no­wany spa­cer. Biorę Luizę pod rękę. Tuż za bia­łym kra­węż­ni­kiem par­kingu zaczyna się rzadki sosnowy las, bli­żej kłę­bią się wyschnięte krzewy, kar­ło­wate jałowce i inne badyle, nie­zi­den­ty­fi­ko­wane w świe­tle lamp. To wła­śnie stam­tąd dobiega krzyk ochro­nia­rza z halo­ge­nową latarką.

— Bren­dan, zna­la­złem ścierwo!

Nie­ru­chome dotąd krzewy zaczy­nają się chwiać i tylko patrzeć, jak roz­ga­dają się w absur­dal­nym dia­logu (nie­śmier­telne gada­jące krzewy). Zaalar­mo­wani OS-owcy ota­czają teren, trzy­ma­jąc palec na spu­ście pisto­letu. Ubez­pie­czają się nawza­jem. Bren­dan staje bli­sko ojca roz­ma­wia­ją­cego z Anto­nem i Jukim o kontr­ak­cie ze sko­śno­okim tygry­sem. Cie­ka­wość popy­cha nas w stronę, skąd dobiegł krzyk – zaraz obej­rzymy z bli­ska ofiarę syner­gicz­nego sza­leń­stwa. Nie­odrodne dziecko Babi­lonu, które w nie­od­le­głym cza­sie było naszym bliź­nim, czło­wieka cho­rego na Zespół Psy­cho­tyczny S. Ścierwo. (Nie­któ­rzy mówią o nich „zom­bie”).

Facet musiał sie­dzieć w zaro­ślach od dawna. Znaj­du­jemy go w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla ścierwa stu­po­rze. Teraz peł­znie na czwo­ra­kach, zwa­biony świa­tłem halo­genu. Ma na sobie podartą białą koszulę, wąski kra­wat i dziu­rawe gar­ni­tu­rowe spodnie w prążki. Na gołych sto­pach widzę ciemne smugi brudu, może krwi. Zmierz­wione włosy i spo­cona twarz są całe w pia­chu, a kiedy kaszle, z jego płuc zdaje się pry­skać zie­mia.

Kręci się jak pies mię­dzy nogami ochro­nia­rzy, wzbu­dza­jąc ich nie­zdrowy śmiech. To tylko kwe­stia czasu, gdy dosta­nie pierw­szego kop­niaka, potem dru­giego i następ­nego. Odska­kuje, stara się chro­nić przed cio­sami, została w nim resztka pier­wot­nych instynk­tów. Bren­dan udaje, że stu­dzi zapędy chło­pa­ków, ale bawi się rów­nie dobrze jak oni.

Przy­błęda pro­stuje się nie­spo­dzie­wa­nie. OS-owcy natych­miast biorą go na muszkę, hełmy koor­dy­nują lufy pisto­le­tów. Ale męż­czy­zna nie rzuca się na nikogo, odchyla tylko ciało do tyłu, unosi łok­cie na boki i na sztyw­nych nogach zaczyna krą­żyć po placu. Prze­krzy­wia głowę raz w prawo, raz w lewo, drob­nymi krocz­kami prze­mie­rza pustą prze­strzeń, by zaraz zawró­cić i przede­fi­lo­wać przed nami w drugą stronę. Cza­sem wstrzą­sają nim dresz­cze i stro­szy nie­wi­dzialne pióra; cza­sem z gar­dła dobiega skrze­kliwy gul­got. Musiał wymie­nić się pli­kami S z wir­tu­al­nym Żura­wiem. Truchta w tańcu godo­wym, przy­glą­da­jąc się oto­cze­niu spod przy­mknię­tych powiek.

— Jesteś pta­kiem? — pyta roz­ba­wiony Anton.

Tan­cerz wydaje nie­okre­ślony dźwięk. Od biedy można wziąć go za potwier­dze­nie, ale Anto­nowi to nie wystar­cza. Chwyta gościa za skó­rzany pasek kra­wata i przy­ciąga do sie­bie. Ochro­nia­rze ner­wowo ści­skają broń, z okna may­ba­cha wyglą­dają pod­eks­cy­to­wane Chloe i Janca, a z mer­ce­desa nawet Wer­ner i Marquez, wice­pre­zesi EE, oraz towa­rzy­szący im Leon Gra­ves. W świe­tle lamp bie­leją siwe skro­nie i twa­rze bez wyrazu.

— Jesteś pie­przo­nym Żura­wiem? — dopy­tuje Junior.

Bale­arica regu­lo­rum — z ust sza­leńca pły­nie zaska­ku­jąco wyraźny szept.

— Koron­nik szary, ptak z rodziny żura­wio­wa­tych — mówi Luiza, gła­dząc się po czaszce poro­śnię­tej ciem­nym mesz­kiem. Pięk­nie zapro­jek­to­wany gest zamy­śle­nia. — Z odczytu fal mózgo­wych: facet był orni­to­lo­giem i utoż­sa­mił się z obiek­tem badań.

— Zostawmy go, chyba nie jest groźny — pro­po­nuje Sam, jeden z ochro­nia­rzy.

— Nie ma pew­no­ści, czy zna­lazł się tu przy­pad­kiem — odzywa się Juki. — Trzeba spraw­dzić wszyst­kie kanały.

Luiza kła­dzie szczu­płą dłoń na roz­grza­nym czole ścierwa. Wyko­nuje jed­no­stajny ruch, jakby bło­go­sła­wiła go zna­kiem krzyża. Pra­wie widać iskry prze­ska­ku­jące mię­dzy powłoką skóry a kciu­kiem.

— Nie ma śla­dów trans­mi­sji — oznaj­mia po chwili — ale zapi­suje na aidzie wszystko, co widzi, do póź­niej­szego odtwo­rze­nia lub wymiany. Mam go wyka­so­wać?

Czerw­cowa noc jest cicha i nie­śmiała, nie chce sama odpo­wie­dzieć na to pyta­nie.

— Mam go wyka­so­wać? — powta­rza Luiza.

Kiwam głową. Nie po raz pierw­szy wydaję wyrok śmierci.

Sięga dło­nią za ucho męż­czy­zny, gdzie wykwi­tło kie­dyś syner­giczne gniazdo. Pociera je pal­cem tak długo, aż z opuszki wychyla się łącze w S-stan­dr­dzie, przy­go­to­wane na takie oka­zje. Potem oboje nie­ru­cho­mieją, a ciało faceta ogar­nia deli­katne drże­nie. Mam dostęp przez SII do wizu­ali­za­cji pro­cesu, który pod­syła mi Lu. Przez śro­dek wewnętrz­nego ekranu prze­suwa się nie­bie­ski pasek; rośnie nie­ubła­ga­nie pod mru­ga­jącą komendą „Czysz­cze­nie zaso­bów pamięci”. Dziew­czyna jest bez­li­to­sna, nisz­czy zapis krótko- i dłu­go­ter­mi­nowy, pliki sys­te­mowe, opro­gra­mo­wa­nie dostępu plat­formy i dane nawi­ga­cji sie­cio­wej. Po kolei migają obrazki i frag­menty fil­mów sym­bo­li­zu­jące wyszar­py­wane z mózgu zasoby. Kiedy pasek dobiega końca, ciało wali się na zie­mię bez czu­cia, bły­skają białka oczu.

Męż­czy­zna leży zre­se­to­wany, jego mózg jest tylko plą­ta­niną białka i bez­u­ży­tecz­nych nano­ru­rek. Przy­pusz­czal­nie to nie­po­trzebna śmierć, nie możemy jed­nak ryzy­ko­wać. Nikt nie wie­dział, że zatrzy­mamy się wła­śnie tutaj, ale ostroż­ność Jukiego wiele razy rato­wała nam skórę – nie da się w stu pro­cen­tach wyklu­czyć, że to nie przy­pa­dek. Myśle­nie, że ukry­jemy się sku­tecz­nie, jest w tych cza­sach co naj­mniej nie­po­ważne; wszyst­kich i wszystko śle­dzą nie­stru­dzone pro­gramy szpie­gu­jące, zarówno w realu, jak i w VR. Trzeba więc zama­ni­fe­sto­wać swoją siłę na tyle wyraź­nie, by poten­cjal­nemu napast­ni­kowi ode­chciało się wyko­ny­wać dal­sze ruchy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Holocaust F

Подняться наверх