Читать книгу Prosto z serca - Charles Martin - Страница 4

Rozdział pierwszy

Оглавление

Zwolniłem, przepływając między domami na palach w Stiltsville. W wodach Biscayne Bay odbijało się skrzące światło księżyca. Tę porę nocy lubiłem najbardziej. Obserwowałem na radarze podążającą moim śladem nieoświetloną motorówkę. Spodziewałem się ich.

Cztery silniki Mercury Verado 350 z turbodoładowaniem – o mocy tysiąca czterystu koni mechanicznych umożliwiającej osiągnięcie prędkości stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę… To oznacza jedno – trzeba wiedzieć, kiedy nie należy z nich korzystać. Na dachu motorówki zapaliły się reflektory. Cztery snopy światła, niczym w samo południe, oświetliły środkową część mojej trzynastometrowej łodzi motorowej. Agent Russ Spangler, były żołnierz służb specjalnych, w noce takie jak ta żył adrenaliną wywoływaną przez pełnię księżyca. Zastosował właśnie swoją taktykę szoku i przerażenia, polegającą na oślepieniu mnie trzymanym w ręku reflektorem o mocy kilku tysięcy watów. Graliśmy w to już wcześniej. Partnerka Spanglera, agentka specjalna Melanie Beckwith cierpiała na syndrom Napoleona i nadrabiała niedostatki sterydami anabolicznymi, dzięki którym miała muskuły większe od moich.

Mógłbym im się wymknąć, ale sztuka ta nie udałaby mi się. Na radarze widziałem jednostki Straży Nadbrzeżnej, poza tym agenci pewnie wezwaliby samoloty. Mogłem zawrócić na wyspę, byłby to jednak mój ostatni kurs, a nie miałem jeszcze zamiaru wycofywać się z interesu. Byłem właśnie u szczytu kariery.

Silniki za mną dyszały. Użycie ich teraz oznaczałoby, że po raz ostatni płynę tą łodzią, a że kosztowała niemal pięćset tysięcy dolarów, chciałem przepłynąć się nią więcej niż raz. Na tym właśnie polega kłopot z posiadaniem takiej łódki: jeśli chcesz pozostać w biznesie, nie możesz się zbytnio przywiązywać. W zasadzie dotyczy to wszystkiego. I wszystkich. Nie warto się przywiązywać. Na najmniejszy znak dany przez agentów, takich jak Spangler i Beckwith, musiałem być gotowy do zrzucenia w przepaść tego, co kocham.

Po niemal dekadzie w tym biznesie wiele się nauczyłem, ale zawsze kierowałem się żelazną zasadą – unikaj więzi. I dotyczyło to również ludzi. Moje życie oraz wszystko, co ceniłem, wisiało na włosku nad przepaścią i wiedziałem, że w okolicznościach zagrażających mojej wolności runą w otchłań przy pierwszym delikatnym pchnięciu. Przepadną w odmętach wodospadu Niagara. Ta myśl zawsze towarzyszyła moim radościom i nadziejom. A nawet temu, o czym marzyłem. Na wszelki wypadek nie miałem więc nadmiernych oczekiwań. Zachowywałem ostrożność. Nie rzucałem się na głęboką wodę. Zawsze trzymałem karty przy sobie. Nieustannie oceniałem straty i zyski, bo w każdej chwili mogłem zostać zmuszony do ucieczki, zrobienia uniku albo zanurkowania pod powierzchnię.

Nikomu niczego nie zawdzięczam i nie pozwalam, aby ktoś był moim dłużnikiem.

Sprawdziłem godzinę na wodoodpornym marathonie, który dostałem od Shelly. Ona twierdzi, że spóźnię się nawet na własny pogrzeb, więc nastawiła zegarek tak, że spieszył się o pięć minut. Trytowe wskazówki jarzyły się w ciemnościach nocy. Miałem czas. Wyłączyłem silniki i zawróciłem w stronę reflektorów. Agenci Spangler i Beckwith bez trudu sunęli w moją stronę po gładkiej jak lód tafli zatoki. Głos Spanglera roznosił się po wodzie: „Witaj, Charlie Finnie! Domyślasz się, w jakim jestem szoku, widząc cię w tym miejscu o tej porze”.

Włożyłem ręce do kieszeni i uśmiechnąłem się do agentki Beckwith. Po mistrzowsku odegrałem dla niej Humphreya Bogarta: „Ze wszystkich barów…”.

Agentka wskoczyła na pokład mojej łodzi i przywiązała jej dziób do rufy swojej motorówki. Uśmiechnęła się w milczeniu.

– Wygląda na to, że treningi kulturystyczne się opłaciły – zauważyłem, kiwając głową.

– Nie ruszaj się i siedź cicho – rzuciła w moją stronę.

Agencja do spraw Walki z Narkotykami, Straż Nadbrzeżna oraz Instytut Gospodarki Wodnej mają szerokie uprawnienia śledcze, Spangler i Beckwith nie przejmowali się więc zbytnio łamaniem moich konstytucyjnych praw. Wiedzieli też, że nie zamierzam ich pozwać ani dzwonić do adwokata. Spędzili kolejne pół godziny – razem z owczarkiem niemieckim o imieniu Molly – na przetrząsaniu mojej łodzi. Próbowali wywęszyć choćby ślad narkotyków. Założyłem ręce na piersi i z zainteresowaniem im się przyglądałem. Byłem pod prawdziwym wrażeniem, kiedy agent Spangler wciągnął skafander płetwonurka, żeby przeprowadzić inspekcję kadłuba. Przez około czterdzieści minut oboje przeszukiwali łódź, pozostawiwszy Molly wiernie siedzącą u moich stóp. Podrapałem ją między uszami, a potem pozwoliłem jej polizać moją dłoń. Owczarek położył jedną łapę na moim udzie i wysunął łeb w moją stronę. Kiedy nie patrzyli, nakarmiłem psa smakołykami w kształcie kości. Po niemal dwóch godzinach daremnego sapania i pocenia się agenci zdali raport komuś siedzącemu w biurze z drugiej strony telefonu, odczepili cumę i bez słowa opuścili pokład.

Ktoś dał im cynk, że tej nocy wypływam. Istotnie, wypłynąłem, ale ta sama osoba dała mi cynk, że dała im cynk. Liczy się to, kto więcej zapłaci, a Colin, mój partner w interesach, płaci więcej. Spangler i Beckwith uprzykrzali mi życie już od ładnych pięciu lat. Tak jak wcześniej zespół Miller i Marks. Nigdy jednak mnie nie złapali, choć wypływałem dwadzieścia, trzydzieści, a może nawet pięćdziesiąt razy, żeby załadować łódź. I tej nocy też nie zamierzałem dać się złapać.

Od niechcenia odpaliłem silniki i patrzyłem ze zdumieniem, jak Spangler i Beckwith kierują się na północ. Nucąc pod nosem: „Na-na-na-na, na-na-na-na, hej, hej, hej…”, wpłynąłem cicho w labirynt kanałów zasilających zatokę. Sunąłem przez mrok, mijając trzydziestometrowe jachty i rezydencje warte dwadzieścia milionów dolarów, gdzie lansował się każdy, kto coś znaczył w Miami. Robiłem interesy w wielu z tych domostw, ale jednym ze źródeł mojego sukcesu był fakt, że to, co się zaczynało ode mnie, pozostawało ze mną. Umiałem zachować tajemnicę, a także wiedziałem, co i jak ryzykować.

Płynąłem krętym labiryntem ze świadomością, że Beckwith zainstalowała na mojej łodzi więcej niż jeden nadajnik GPS. Pierwszy założyła wiele miesięcy temu i od tamtej pory bawimy się w kotka i myszkę. Dzisiejszy pokaz musiał zostać zorganizowany w celu zainstalowania drugiego nadajnika. Urządzenie pewnie zaczęło wysyłać sprzeczne sygnały z powodu korozji wywołanej przez sól morską. Oczywiście kwas solny, który wylałem na nadajnik, pewnie także zrobił swoje. W sumie trudno powiedzieć.

Zaczęli Miller i Marks. Wtedy odkryłem GPS po kilku dniach i sprzedałem łódź facetowi, który używał jej do kursowania po Kanale Panamskim. Pomyśleli, że odbieram towar w Meksyku. Wysłali łodzie, helikoptery oraz samoloty i ta nieudana operacja trochę ich kosztowała. Nie byli zadowoleni. Facet, który kupił łódkę, opowiadał, że nieco się zdziwili, widząc, że łowi marlina u wybrzeży Meksyku. Agent Miller podobno zaczął rzucać się jak dziki, kiedy pomyłka wyszła na jaw. Jeszcze bardziej zaskoczeni byli kilka godzin później, gdy odkryli, że nie ruszyłem się ze swojego ganku w Bimini i bujam się w hamaku z kubkiem kawy w ręku, obserwując horyzont. „Może kawy?”– zapytałem z szatańskim uśmieszkiem.

Wpatrywałem się w przestrzeń ponad wodą, a z tyłu rozlegał się warkot silników. Chociaż nie była to moja łódź, bardzo ją polubiłem, dlatego Colin pozwolił mi nadać jej nazwę. Nazwałem ją Legendarna Kariera. Jutro stuknie mi czterdziestka i jedno można powiedzieć o moim życiu – jest legendarne. Zacumowałem, sprawdziłem radar i zorientowałem się, że Spangler i Beckwith nie odpłynęli daleko. Nie tylko oni mieli nadajniki GPS. Obie strony mogą grać w tę samą grę. Sprawnie zarządzaliśmy przedsiębiorstwem, ale nasz model biznesowy był dość specyficzny. Prowadziliśmy niewielką ekskluzywną firmę działającą na honorowych zasadach – jeśli można mówić o honorze wśród złodziei – i staraliśmy się ograniczyć ryzyko. Sprzedawaliśmy towar wyłącznie sprawdzonym klientom. Przyjmowaliśmy płatności tylko za pośrednictwem przelewu na konta w rajach podatkowych. Sami też określaliśmy miejsce odbioru. A przede wszystkim nigdy, przenigdy nie dostarczaliśmy towaru w miejsce wskazane przez klientów ani w wyznaczonym przez nich czasie. Informowaliśmy ich o realizacji zamówienia dopiero po fakcie. Jeśli chcieli mieć towar natychmiast i do domu, musieli zrezygnować z naszych usług. Dzięki temu modelowi utrzymaliśmy się w biznesie, a tropiący nas Beckwith i Spangler zawsze pozostawali trzy kroki za nami.

Wyłączyłem silniki i nastawiłem dzbanek na kawę. Wiedziałem, że zgłodnieją w czasie przeszukiwania łodzi, umieściłem więc pudło z pączkami na podniesionej podłodze jednego z przednich włazów, obok stosu ubrudzonych smarem kamizelek ratunkowych. Na pewno szybko je znaleźli. Do pudełka przykleiłem żółtą karteczkę z uśmiechniętą buźką i nagryzmolonymi słowami: „Częstujcie się”. Na tylnym pokładzie, w pobliżu silników, również na podniesionej podłodze, obok jednej z sadz postawiłem miskę z ulubionym jedzeniem Molly – sarninę z jagnięciną.

Podniosłem spławik wskazujący umiejscowienie pułapki na kraby i rozwinąłem kombinezon piankowy. Woda nie była zbyt zimna, ale matowa czerń mniej rzucała się w oczy niż moja jasna skóra. Ubrałem się, zainstalowałem automat oddechowy, ześlizgnąłem się do wody, włożyłem płetwy i zacząłem wpław pokonywać osiemsetmetrowy odcinek dzielący mnie od brzegu. Nie spieszyłem się. Moje butle zostały podrasowane dwoma skuterami pegasus thruster. Są to urządzenia do podwodnego napędu, dzięki którym osiągałem prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Na powierzchni równałoby się to jakimś dwóm węzłom. Trzymałem się też skutera H-160, co przypominało trochę trzymanie się torpedy. Za sprawą tych urządzeń pędziłem bezgłośnie i niezauważenie pod wodą, a jednocześnie nie byłem zmęczony, gdyby okazało się, że muszę skorzystać z nóg.

Sunąłem kanałami, aż dostrzegłem przed sobą znak świetlny. Uwolniłem się od sprzętu, wyplątałem z mokrego kombinezonu – pozwalając, aby opadły na znajdujące się dwanaście metrów pode mną dno – i wypłynąłem obok pathfindera, który trzy dni wcześniej załadowałem i przycumowałem w tym miejscu. Odwiązałem cumę i odbiłem. Pół godziny później gapiłem się na nadbrzeże, gdzie imprezowali raper ze świtą, drużyna koszykarska, artysta tworzący w stylu pop-art z zespołem, właściciel funduszu hedgingowego ze wszystkimi dziewczętami, jakie mógł kupić, i jedna czwarta elity Miami. Jeśli mieli ochotę wciągać przez nos swoje pieniądze, było to ich prawo, ich przywilej i ich problem. Ja tylko zapewniałem im nocną dostawę. Gdybym tego nie robił, znaleźliby kogoś innego. Oto prawo podaży i popytu.

Zbliżyłem się do wybrzeża, nad którym niosło się dudnienie, którego źródłem było odbywające się w domu przyjęcie. W ciemnościach wyładowałem i ułożyłem w stos kilka paczek wewnątrz ukrytego zagłębienia za zamykanym na kłódkę schowkiem na nadbrzeżu. Byłem tu już wcześniej. To był dobry klient. Dokładnie wyczyściłem szafkę, doprowadzając ją do pierwotnego stanu, wysłałem esemes z informacją o dostawie, wskoczyłem do łodzi i zniknąłem.

Godzinę później płynąłem między mangrowcami, kierując się w stronę Legendarnej Kariery. Cztery motorówki otaczały moją łódź. Była oświetlona niczym pas lotniczy. Jakby drugie przeszukanie mogło ujawnić to, czego nie udało się znaleźć za pierwszym razem. Wściekli agenci Beckwith i Spangler miotali się, rzucając mięsem i wszystkim, co nie było przytwierdzone do pokładu. Molly stała na rufie z pyskiem zanurzonym głęboko w pudełku z pączkami. Najwidoczniej zaczęła od ciastek obsypanych pudrem, bo jej zwykle czarne wargi i nos pokrywał biały proszek. Osiemset metrów od łodzi migotał szyld całonocnej pizzerii. Opłynąłem motorówki, kupiłem duży kawałek pizzy i wróciłem na pokład z pudełkiem w ręku.

– Cześć, może kawałek pizzy? ‒ zaproponowałem.

Wcale im się to nie spodobało. Ale ponieważ nie znaleźli ani narkotyków, ani gotówki, ani dowodu, że wcześniej miałem jedno lub drugie, nie mogli zrobić nic więcej poza rzuceniem kilku kolejnych przekleństw i stwierdzeniem, żebym spadał.

Co też zrobiłem.

Po przebyciu krętych kanałów przycumowałem w marinie, a następnie pieszo poszedłem do mojego motoru beach cruiser. Po kilku kilometrach znalazłem się przed tylnymi drzwiami domu Colina. Marguerite kazała zainstalować szafki w korytarzu, gdzie dzieci wrzucały wszystkie przybory szkolne i sportowe ciuchy, łącznie z cuchnącymi potem skarpetkami i podkoszulkami, kiedy wchodziły tylnym wejściem. Gdy zostałem członkiem ich rodziny, Colin kazał dodać jedną dla mnie. I jak w przypadku większości tego, co robił Colin Specter, miał po temu więcej niż jeden powód.

Wsunąłem dłoń na górną półkę mojego boksu, sięgając do tylnego narożnika, gdzie znajdowała się niewidoczna z przodu przegródka. Wystarczająco dużo, żeby schować w niej telefon komórkowy albo kartę SIM. Miałem kilka takich skrytek. Palcami wymacałem nową kartę wielkości znaczka pocztowego, szybko włożyłem ją do telefonu, wyrzuciłem starą do śmietnika, po czym wsunąłem komórkę do plecaka.

Robiłem to już wcześniej setki razy.

Na kanapie w salonie siedziała Maria. Miała włosy splecione w warkoczyki. Ozdobione kokardkami. Na jej twarzy dostrzegłem ślady kosmetyków do makijażu matki. Ubrana była w różowe trykoty do tańca. Oglądała nasz ulubiony film z kubełkiem popcornu na kolanach przyciśniętych do klatki piersiowej. Usiadłem obok niej w chwili, kiedy zakonnice zaczęły śpiewać o kłopocie, jakim była dla nich obecność Marii w klasztorze. Prawdziwa Maria – ta, która siedziała obok mnie na kanapie – poruszała stopą w takt melodii i nie potrzebowała dodatkowej zachęty, by przyłączyć się do chóru, wypełniając śpiewem salon i kuchnię. Doskonale wiedziała, że skupia na sobie całą naszą uwagę i że kurtyna na scenie jej życia poszła w górę. Stała teraz na kanapie, wyśpiewując początkowe wersy pięknym głosem. Z podniesionymi brwiami, szelmowskim uśmiechem wędrującym po ustach, figlarnym głosem zadawała mające już niemal pół wieku pytanie zawarte w piosence dotyczącej sposobów rozwiązania problemu, jakim jest Maria.

Maria i ja po raz pierwszy obejrzeliśmy Dźwięki muzyki, kiedy dziewczynka miała cztery lata. Colin i Marguerite byli zmuszeni poprosić mnie o zaopiekowanie się ich córeczką. Nie miałem pojęcia o dzieciach, zwłaszcza małych, włączyłem więc film, który miał nam pomóc wspólnie spędzić czas. Podziałało, a my od tamtej pory obejrzeliśmy go setki razy. W wieku dwunastu lat Maria znała każdą kwestię równie dobrze jak grający w filmie aktorzy.

Dziewczynka przeskoczyła z kanapy na stół bilardowy, obróciła się, zrobiła piruet i wykonała plié nad blatem, zostawiając na filcu drobne ślady stóp. Była zupełnie nieświadoma, co robi z wiszącą lampą, wymachując rękami. Jej problem ze zwróceniem na siebie uwagi „tłumu” był związany z tym, że my – dorośli – tak wiele razy oglądaliśmy jej występ, że znużeni niezmiennością przedstawienia, pragnąc odmiany, zawiązaliśmy spisek upośledzonych rytmicznie idiotów. Robiąc to, stworzyliśmy własną wersję otoczonej czcią piosenki. W kuchni Colin i Marguerite śpiewali tandetny, synkopowy rap, ja natomiast udawałem całkowitego ignoranta rytmicznego, niezdarnie stepując, pstrykając palcami i wyjąc z wyczuciem melodycznym kojota.

Małpy grające na garnkach i patelnia lepiej trzymałyby rytm.

Maria, z rękami na biodrach, odśpiewała może jedną zwrotkę, po czym spostrzegła, że pokój ogarnia całkowity muzyczny chaos. Dziewczynka uniosła brwi, zacisnęła usta, ciężko westchnęła i patrząc na nas z pogardą, wróciła do jedzenia popcornu na kanapie. Wrzucając garść prażonej kukurydzy do ust, odgarnęła kosmyk włosów z twarzy i zajęła się pisaniem na iPhonie esemesa do przyjaciółki. Jej palce przekazywały jedną wiadomość, usta inną.

– Ale wy jesteście starzy.

– Masz rację – zaśmiałem się.

Odstawiła kubełek z popcornem, usiadła po turecku na kanapie, nadęła policzki i wytarła tłuste dłonie o rękaw mojej koszuli.

Czym prędzej się do niej przysunąłem, żeby wykonać jeden z moich popisowych numerów komicznych, który niegdyś sprawiał, że zrywała boki i płakała ze śmiechu. Teraz jednak, kiedy była prawie nastolatką, już na nią tak nie działał. Zrobiła dojrzały gest dłonią i nawet nie odrywając oczu od telefonu, powiedziała:

– Gadaj zdrów.

Roześmiałem się, pocałowałem ją w czoło i poszedłem do kuchni, wcześniej jednak wysypałem jej na głowę zawartość do połowy pustego kubełka z kukurydzą.

– Wujku Charlie! – Podskoczyła i zerwała się na równe nogi z zaróżowioną buzią. ‒ Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś. ‒ Miała szeroko rozwarte oczy i protestowała z nieco przesadnym dramatyzmem. ‒ Właśnie pofarbowałam włosy…

Kocham tę dziewczynkę.

– To tylko potwierdza to, co już wszyscy wiemy – odparłem.

– Co? – zapytała, patrząc na mnie zmieszana.

Przybiłem żółwika z Colinem, który wiedział, co będzie potem.

– Że rzeczywiście masz problem.

– Wujku Charlie!

Uciekłem do kuchni przed gradem popcornu. Zrobiłem nalot na lodówkę, zjadłem trochę resztek, co – jako ojcu chrzestnemu Marii i jej starszego brata Zaula – należało do moich pseudorodzicielskich praw. Nikt długo się nie boczył i Maria wkrótce pojawiła się w kuchni, żeby pokazać mi swój olśniewający tornister, a także dać okazję do wyrażenia podziwu, co też uczyniłem. Potem wzięła mnie za rękę i zaciągnęła za róg do drzwi pralni, gdzie na wieszaku wyeksponowała nowy kostium kąpielowy, który dostała od mamy. Z ręką opartą na biodrze, mrugając w rytm potupywania, powiedziała:

– Tata mówi, że muszę go zwrócić do sklepu.

Kostium był wielkości serwetki, więcej w nim było sznurka niż materiału. Odwróciłem się do Colina i kiwając głową, odparłem:

– Dobry pomysł.

Maria lekko trzepnęła mnie po ramieniu.

– Nie pomagasz.

– Niczego nie zakrywa. Poza tym jest biały – zauważyłem, biorąc kostium do ręki. ‒ Jest prawie przezroczysty – dodałem, naciągając materiał.

– O to właśnie chodzi. Widziałeś moje rywalki – odparła, trzepocząc rzęsami.

Uniosłem jej brodę i odrzekłem:

– Skarbie, ty nie masz rywalek. Nie ma innej dwunastolatki na tej planecie, która mogłaby się z tobą równać. Poza tym nie interesują cię chyba faceci dbający tylko o to, jak wyglądasz.

– To zadziałało z mamą i tatą.

– Ma rację – przyznała ze śmiechem Marguerite.

– To zupełna nieprawda. Kategorycznie zaprzeczam. Odwróciłaś moją uwagę grą na pianinie. Nigdy nawet nie widziałem cię w tym bikini w biało-niebieskie paski z cienkimi sznureczkami po bokach – odezwał się Colin.

– Colinie Specterze! – zawołała Marguerite ponad moim ramieniem – nie rozpoznałbyś nawet „do re mi”.

Maria nie sprawiała wrażenia przekonanej i nadal oczekiwała, że ją poprę.

– Spójrz na to z innej strony: rak skóry to dziś poważny problem, a twój tata i ja próbujemy cię przed nim uchronić – spróbowałem jeszcze raz.

Pociągnęła mnie za rękę i zaprowadziła do swojego najnowszego zdjęcia.

– Taaa, jasne, pomagacie mi. Pomagacie mi w staniu się największą – ułożyła dłonie w literę „L” i przyłożyła je do czoła – lamerką na plaży.

Dorastałem w raczej dysfunkcyjnej rodzinie. W zasadzie to nie miałem prawdziwej rodziny. Najwspanialsze chwile przeżywałem w domu Colinów, słuchając rozmów i śmiechów, uczestnicząc w życiu rodzinnym, trzymając Marię za rękę oraz zobowiązując się do opieki nad dziewczynką i jej bratem w razie śmierci ich rodziców. Za każdym razem, kiedy tu przychodziłem, jadłem popcorn, całowałem Marię w czoło, naśmiewałem się z Marguerite z Colina, korzystałem do woli z lodówki, kładłem nogi na stoliku, zmywałem naczynia i wyrzucałem śmieci – robiłem wszystko, żeby przedłużyć te chwile i w pełni je wykorzystać.

Rodzina Colina rzadko wychodziła tymi samymi drzwiami co ja, więc kiedy oni opuścili dom frontowymi, ja wycofałem się na tył, gdzie w przedsionku wpadłem na Zaula, który właśnie wynosił śmieci.

– Cześć, chłopaku! – zawołałem.

Uściskałem go, a raczej próbowałem to zrobić. Był chłodny. Zdystansowany. Wokół jego napakowanej mięśniami i sterydami postaci roztaczał się zapaszek nieświeżego dymu papierosowego. W wieku niespełna osiemnastu lat ulotniła się cała jego dawna bezpośredniość. Dziwny dzieciak. Na głowie miał przekrzywioną bejsbolówkę z płaskim daszkiem. Uniósł głowę w niedokończonym powitaniu.

– Charlie – odpowiedział.

Znaczący był brak słowa „wujku”. Szczerze ucieszyłem się z tego spotkania.

– Twój tata mówił, że dziś wieczór zajmujesz się siostrą.

Chłopak przytaknął. Trzymał w jednym ręku przepełnioną torbę ze śmieciami, a ja zdałem sobie sprawę, jak bardzo jest umięśniony. Kiwnął głową, mówiąc:

– Może wybierzemy się na nocną przejażdżkę Żółtą Płetwą, czy coś w tym stylu.

Żółta Płetwa to była należąca do Colina siedmiometrowa łódź napędzana silnikiem Yamaha o mocy trzystu koni mechanicznych. Wyposażona była też w najnowocześniejszą elektronikę, trudno więc byłoby im się zgubić.

– Świetny pomysł. To będzie wspaniała wycieczka. Zwłaszcza w taką pogodę.

Przytaknął z wymuszonym uśmiechem. Wskazał za siebie.

– Ona lubi stawać na mostku… i być Marią ‒ dodał, wzruszając ramionami.

Wydawało się, że przygniata go jakiś niewidzialny ciężar. Miał podkrążone oczy i zachrypły, zmęczony głos. Śmieci zaczęły wypadać z przepełnionego worka.

– Lepiej już pójdę to wyrzucić.

Zniknął w garażu, a ja wyszedłem tylnymi drzwiami w ciemność. Chwilę stałem przed domem, żeby dać uszom i oczom czas na przyzwyczajenie się do mroku nocy, po czym, myśląc o Zaulu, z ciężkim sercem ruszyłem do przystani.

Pokonałem Legendarną Karierą siedemdziesiąt kilometrów w niecałą godzinę, w nocy spałem niespokojnie, a gdy słońce wschodziło nad Atlantykiem, siedziałem już na ganku nad kubkiem kawy, wypatrując moich czterdziestych urodzin i zbliżającego się ślubu. Chociaż miałem powody do świętowania, na moim czole pojawiła się pionowa zmarszczka, kiedy zerknąłem na lewy nadgarstek. Pusty nadgarstek. Zniknął zegarek, który dała mi Shelly. Zgubiłem go w ciągu ostatniej doby i nie miałem pojęcia gdzie.

A to nie wróżyło niczego dobrego.

Prosto z serca

Подняться наверх