Читать книгу Prosto z serca - Charles Martin - Страница 5
Rozdział drugi
ОглавлениеMojemu dorastaniu towarzyszyło dojmujące uczucie, które spychało na bok wszystkie inne. Że jestem brudny. Bez względu na to, co robiłem, jak bardzo starałem się wyszorować, nigdy nie osiągałem czystości i nie byłem w stanie się domyć. Matka sporadycznie opłacała rachunki za media, ciepła woda należała więc do rzadkich luksusów. Oznaczało to, że kiedy zdarzało mi się przytulić do mamy, jej włosy kwaśno cuchnęły dymem papierosowym i piwem. Wstydziłem się w szkole moich stale nieświeżych i brudnych ubrań. W naszej kuchni piętrzyły się stosy niemytych tygodniami naczyń, a dom opanowały karaluchy, które wyłaziły ze wszystkich kątów i nocą wchodziły do mojego łóżka. W dzieciństwie koledzy rzadko u mnie nocowali. Żeby ukryć swoje zażenowanie, wybierałem zacienione miejsca, gdzie nie docierało słońce, a ludzie nie zwracali na mnie zbytniej uwagi. Skupienie uwagi na sobie było ostatnią rzeczą, jakiej chciałem. To sprawiło, że zacząłem dobrze czuć się w mroku.
Dlatego pewnie tak często uciekam w noc.
Jako nastolatek przeczesywałem plaże w Jacksonville na Florydzie. Byłem bosonogim, jasnowłosym włóczęgą, który nigdy nie musiał wracać do domu o wyznaczonej godzinie i z pogardą traktował wszelkie obowiązki. Miałem dzieciństwo trochę jak Huck Finn i chociaż nie miało to żadnego związku z moim nazwiskiem, upierałem się, że on istnieje. Mieszkaliśmy z mamą po drugiej stronie ulicy, naprzeciw posiadłości stojącej frontem do oceanu, która zasłaniała nam widok, obejrzałem więc tysiące wschodów słońca z naszego bocianiego gniazda na drugim piętrze.
Nie pamiętam taty. Był kierowcą taksówki. Zginął pewnego poranka, gdy miałem trzy lata. Jeśli mama miała do czegoś słabość, to byli to mężczyźni i pieniądze. Zdawała sobie z tego sprawę, więc szybko podjęła ubezpieczenie ojca i spłaciła nasz dom. W głębi duszy była hazardzistką i ryzykantką, o czym mi powiedziała, wyjaśniając swoje uczucie do taty tym, że był partią wysokiego ryzyka, jeśli weźmie się pod uwagę jego zamiłowanie do dżinu. Spłacenie domu oznaczało, że nikt nie mógł go nam odebrać i chociaż nie zawsze mieliśmy co włożyć do garnka, mieliśmy dach nad głową, nawet jeśli ten dach przeciekał. Kiedy bank wysłał nam akt własności, matka uniosła dłonią mój podbródek i powiedziała: „Nigdy nie ryzykuj straty, na którą cię nie stać”. Na jedenaste urodziny dostałem pracę w restauracji na końcu ulicy, obsługiwałem gości za napiwki, żeby pomóc mamie zapłacić rachunki. Myślę, że spłata domu pozwoliła mamie usprawiedliwić przed sobą inne jej decyzje, takie jak przystanek na torze wyścigowym w drodze powrotnej z pracy czy cotygodniowe kupowanie losu za pięćdziesiąt dolców. Upłynęło dużo czasu, zanim zrozumiałem, że choć na pierwszy rzut oka mogło to wyglądać na brak odpowiedzialności, i czasem przez dzień czy dwa mieliśmy pustą lodówkę, mama starała się znaleźć sposób, by dać nam to, czego najbardziej brakowało nam w życiu. Co zostało nam zabrane. Czego stale mieliśmy za mało.
Nadzieję.
To nie znaczy, że jej się to udało, ale całe życie próbowała i za to właśnie ją kochałem. Bez ojca i z nieustannie pracującą matką, a przynajmniej stale nieobecną, od najmłodszych lat musiałem sam się sobą zajmować. Jeśli życie większości dzieci obracało się dookoła spraw związanych ze szkołą, to moje obracało się wokół odpływów, przypływów i kierunku wiatru, które wpływały na wielkość oraz częstotliwość fal.
W ósmej klasie na każdy dzień w szkole cztery spędziłem na plaży. Nie dbałem o to. Nie znosiłem szkoły. Z powodu mojej frekwencji, a właściwie jej braku, wychowawca wezwał matkę do szkoły. Usadził nas przed sobą. Spoglądał na kartkę papieru stanowiącą dowód moich przewin.
– Czy zdaje sobie pani sprawę, ile dni nauki opuścił syn w tym roku? Właściwie łatwiej byłoby policzyć te dni, kiedy pojawił się w szkole – dodał, śmiejąc się.
Mama uniosła brew i poprosiła o kartkę.
– Mogę?
Podał jej papier, a ona w trakcie czytania zaczęła nerwowo poruszać nogą. W końcu odgarnęła włosy i zapytała:
– No więc?
– Co pani rozumie przez „no więc”? – Nauczyciel spojrzał na nią, jakby postradała rozum. ‒ Będzie powtarzał ósmą klasę.
Mama wytarła kąciki ust chusteczką.
– Skończyliśmy? – zapytała.
Wychowawca poczerwieniał.
– Czy skończyliśmy? Proszę pani, syn ma ogromne zaległości. Nie martwi się pani o jego przyszłość?
Mama wstała, złapała mnie za rękę i poprowadziła do wyjścia, co było dziwne, bo byłem już niemal jej wzrostu. Kiedy dotarliśmy do drzwi, obróciła się i powiedziała:
– Teraz pójdziemy na cheesburgera, a później mam zamiar kupić mu nową deskę surfingową, bo najwyraźniej bardziej lubi pływać na desce, niż zajmować się tym, co tu robicie.
Uśmiechnęła się i pomachała ręką.
Wychowawcę zamurowało.
– A jego przyszłość?
Mama odgarnęła spłowiałe od słońca włosy z mojej twarzy i odpowiedziała:
– Będę na niego czekała, kiedy tam dotrze.
Mama umarła, kiedy byłem w trzeciej klasie szkoły średniej. Miałem szesnaście lat. Zabiła ją choroba serca i nałogowe palenie – po śmierci taty zaczęła kopcić jak komin. Byłem sam i robiło mi się niedobrze na myśl o tym, że miałbym słuchać kogoś innego. Skończyłem szkołę średnią, wieczorami pracując jako kelner, rozwoziciel pizzy oraz imając się każdego innego zajęcia. Owo „imanie się każdego innego zajęcia” obejmowało także sprzedawanie każdej ilości marihuany, jaką mogłem zdobyć, ćpającym surferom, którzy zamawiali pizzę. To był wygodny sposób budowania sieci klientów.
Sam, mój szef, wykorzystywał pizzerię jako przykrywkę dla dobrze prosperującego handlu narkotykami. Przywoził prochy z Mayport na łodziach do połowu krewetek, a mnie uczynił niezależnym dostawcą. Brałem od niego towar po cenie zakupu, a później dzieliliśmy się zyskami. Zarabialiśmy całkiem sporo. Później dowiedziałem się, że znał ćpunów, z którymi robiłem interesy, i wysokość mojego utargu, dokładnie więc wiedział, ile zarobiłem. Kiedy przy pierwszym rozliczeniu przedstawiłem mu dokładnie taką samą sumę, jakiej się spodziewał, zyskał pewność, że może mi zaufać. „Nie jestem chciwy, nie chcę tylko, żeby ktoś wykopał mnie z mojego domu albo wysłał do państwowej placówki”. Każdej nocy, kiedy wręczałem mu pieniądze, kręcił głową, mrucząc pod nosem: „Do czego to doszło? Uczciwy handlarz narkotyków”. W świecie pozbawionym znaczenia przybrałem tożsamość znajdującą się w zasięgu ręki.
W przerwach między dostawami Sam uczył mnie grać w pokera i szybko odkrył, że mam do tego smykałkę. Nie trzeba studiować Freuda, żeby to zrozumieć. Ciągnęło mnie do ryzyka, a nie do ciężkiej pracy, z której miałby korzyści ktoś inny niż ja sam. Skoro ktoś był wystarczająco głupi, żeby postawić swoje pieniądze w grze, ja zamierzałem być wystarczająco mądry, żeby mu je odebrać. To samo można by powiedzieć o mnie, z jednym zastrzeżeniem – wygrywałem znacznie więcej, niż przegrywałem, a więc – jak to sobie tłumaczyłem – grałem cudzymi pieniędzmi. W przyszłości miało mi się to przydać.
Sporty grupowe kłóciły się z moją potrzebą niezależności. Zapisanie się do drużyny sportowej równałoby się gotowości połączenia sił z innymi ludźmi i przyznania, że nie tylko oni mogą liczyć na mnie, lecz także ja na nich. Stwierdzenia w stylu: „pokażę, na co mnie stać”, „wykażę się w grze”, „będę ciężko pracował” były wyraźnie sprzeczne z moją skłonnością do pływania na fali. Byłem raczej nastawiony na rywalizację i nie bałem się współzawodnictwa. W istocie je lubiłem. Indywidualne zmagania, takie jak bieganie albo zapasy, to było coś dla mnie. W tych sportach wynik zależał wyłącznie ode mnie. Postanowiłem jednak pozostać elastyczny i po raz pierwszy w życiu poddałem się treningowi faceta w szortach podciągniętych niemal pod pachy. Nieczęsto wprawdzie brałem udział w treningach, co doprowadzało ich do szału, nie znoszę jednak przegrywać, i rzadko przegrywałem, dlatego trenerzy nie wyrzucali mnie z drużyny, co było o tyle interesujące, że w ogóle mi na tym nie zależało.
To samo tyczyło się szkoły. Prace domowe traktowałem jako stratę czasu. Myślałem: „Mówicie mi, co mam wiedzieć, dajcie mi więc ten test, żebym mógł zakuć i zdać”. Byłem w stanie zapamiętać większość tego, co zobaczyłem lub usłyszałem, dzięki czemu dobrze wypadałem na sprawdzianach i w większości sprawozdań z czynionych przeze mnie postępów w nauce pisano: „Charliemu brakuje etyki pracy, ale ma olbrzymi potencjał”. Nie potrafię zliczyć, ile razy pojawiały się określenia: „nadzwyczaj bystry”, „niedostatecznie zmotywowany” i moje ulubione: „kipi zdolnościami”.
Sam nie wiem, co było przyczyną: zdobycie stanowego mistrzostwa w zapasach, czas poniżej pięciu minut w biegu na tysiąc sześćset metrów, utrata obojga rodziców przed ukończeniem siedemnastego roku życia czy też fakt, że zabrakło mi tylko trzech poprawnych odpowiedzi do zdobycia kompletu punktów w teście końcowym, w związku z czym przydzielono mi doradcę, który nalegał, żebym poszedł do college’u – grunt, że ukończyłem szkołę z doskonałymi stopniami, kilkoma stypendiami i propozycjami z kilku szkół wyższych.
Mój nauczyciel angielskiego powiedział, że powinienem rozważyć wstąpienie do piechoty morskiej. Ja wybrałem jednak Harvard.
Koledzy z klasy nadali mi tytuł „Prawdopodobnie Pierwszy Prezydent Elekt z Kartoteką Przestępczą”. Anglista niezmiernie interesował się, dokąd pójdziemy po ukończeniu szkoły i czym będziemy się zajmowali. „Musisz mieć plan!” – taki tytuł nosiło nasze ostatnie wypracowanie. Po planie A mieliśmy opisać plany B i C. Zawsze uważałem, że belfer powinien się trochę wyluzować. Rozluźnić krawat. Przestać pleść bzdury. Chciał, żebyśmy napisali esej na osiem‒dwanaście stron i odpowiedzieli na kilka pomocniczych pytań. Mój składał się z jednego, bardzo krótkiego akapitu: „Mój plan A to brak planu. Logiczne jest więc, że nie mogę mieć planów B i C. Przyszłość będzie na mnie czekała tam, gdzie ją zaniosę”. Dostałem pałę z tej pracy. Nauczyciel z niedowierzaniem przyjął wiadomość o college’u, który wybrałem. A właściwie był po prostu wściekły i oświadczył, że nie zasługuję na taką szansę. Rozzłościł się jeszcze bardziej, gdy się dowiedział, że zostałem zwolniony z czesnego.
Kiedy wszedłem na scenę, wręczył mi dyplom „z wyróżnieniem za szczególne osiągnięcia”, wymamrotał coś pod nosem. Uścisnąłem mu rękę z szerokim uśmiechem i zapytałem: „Czy ten tupecik rzeczywiście tak łaskocze, jak się wydaje?”. Nauczyciel niespokojnie rozejrzał się, przygładzając włosy prawą ręką. „Wygląda na łaskoczący” ‒ dodałem.
Moja decyzja dotycząca wyboru uczelni była prosta. Harvard to droga szkoła, a nauka tam była coś „warta”. Skoro okazali się wystarczająco głupi, żeby mi dać stypendium, ja byłem wystarczająco mądry, żeby z niego skorzystać. Byłem też wystarczająco mądry, żeby wiedzieć, że nie pasuję do marynarki, bo tam wykrzykiwano by mi rozkazy w twarz. Fort Leavenworth mnie nie pociągał.
A poza tym nigdy jeszcze nie byłem w Bostonie.
Przetrwałem college w takim sam sposób jak szkołę średnią. Robiłem tylko tyle, żeby sobie poradzić, ale nic mnie nie zafascynowało. Zawsze dobrze radziłem sobie z cyframi, dlatego kiedy doszło do wyboru kierunku głównego, przedmioty związane ze światem finansów wydawały się odpowiednim tropem.
W połowie drugiego roku znużył mnie mój trener i jego nieustanne nalegania, żebym trenował według ułożonego przez niego planu. Nie przerywając biegania, powiedziałem, żeby pocałował się w dupę, i dodałem, żeby w to samo miejsce wsadził sobie stoper.
Chociaż moje stypendium pokrywało czesne, mieszkanie i wyżywienie, nie miałem wysokiego uposażenia. Jeśli dodam do tego, że nauka nigdy nie sprawiała mi zbytniej przyjemności, nietrudno będzie zrozumieć, jak wiele nocy spędziłem na grze w pokera.
Byłem dobrym graczem, ale szybko zdałem sobie sprawę, że poker nikogo nie wyróżnia i dobra passa bez ostrzeżenia może się odwrócić. Poza tym nie znosiłem przegrywać. Zacząłem więc szukać sposobów, żeby przechylić szalę na własną korzyść. Oszukiwanie narzucało się jako oczywiste rozwiązanie, czemu nie byłem przeciwny. Ten styl gry można było jednak uprawiać tylko przez ograniczony czas, a przyłapanie na kantowaniu oznacza koniec kariery. Pewnej nocy zostałem zaproszony do gry i poznałem – jak ich później zacząłem przezywać – „w czepku urodzonych”. Były to bogate dzieciaki korzystające z funduszy powierniczych, które poker traktowały jako rozrywkę. W zasadzie nie obchodziło ich, czy wygrywają, czy przegrywają. Cieszyły ich sława i działanie. Skorzystałem z ich lekkomyślności i zaoferowałem swoje usługi. Pod koniec drugiego roku miałem pieniądze na koncie i zacząłem wyrabiać sobie nazwisko.
Jako gracz miałem dwie umiejętności, które dawały mi przewagę niemal nad każdym. Po pierwsze, nigdy nie bałem się ryzyka. Po drugie, umiałem odczytywać mowę ciała, niczym pismo Braille’a. Tego nie można się wyuczyć. Albo się z tym rodzisz, albo nie. Do gry o wysokie stawki trzeba było dostać zaproszenie. Rozgrywki prowadził syn potentata z Doliny Krzemowej. Pewnej nocy usiadłem do stolika i zgarnąłem całą pulę. Ograłem wszystkich. To była dobra noc. Zarobiłem kilka tysięcy. Jeden z rozgoryczonych graczy zasugerował, że oszukiwałem, i spreparował dowód na poparcie tego oskarżenia. Przestano zapraszać mnie do stolika. Jako student przedostatniego roku nie miałem zbyt wielu możliwości, znalazłem się w kropce. Do czasu aż pewien piątoroczniak zaczął się przechwalać swoimi umiejętnościami, wyzwałem go więc na publiczny pojedynek „wygrany bierze wszystko”. Jeśli wziąć pod uwagę jego fundusz powierniczy, spędzał zaskakująco dużo czasu w Vegas i Atlantic City, próbując przekonać wszystkich, że wie, co robi. Lubił mówić o sobie, że jest „zawodowym karciarzem”, ja jednak miałem wątpliwości. Gdyby był tak dobry, jak twierdził, nie gadałby tyle. A jeśli już, to nie przez tak długi czas. Wcześniej czy później poker każdego nauczy pokory. W jego przypadku miało się to stać wcześniej.
Łatwo wygrać w pokera, jeśli wiesz, przy którym rozdaniu licytować. Proste, nie? I tu łatwo się pomylić. Mój rywal, chcąc się popisać i odebrać mi pewność siebie, w trzecim rozdaniu poszedł na całość, ale zablefował w nieodpowiednim momencie. Wyrównałem stawkę, postawiłem wszystkie żetony i sprawdziłem. Krupier położył ostatnią kartę. Wtedy mój przeciwnik pobladł, zorientowawszy się, że ful zawsze bije strita. W puli znajdowało się siedemnaście tysięcy dolarów. Połowa należała do niego. Dziewczyna wsparta na ramieniu nieszczęśnika nagle musiała pójść do toalety. Jego „przyjaciele” też się odsunęli, nie chcąc, aby łączono ich z przegranym. Dostrzegłem błysk w jego oku i – słowo daję – niemal go powstrzymałem. Znów pomyślałem jednak, że skoro jest tak głupi, żeby…
By zachować twarz, posłał uśmiech zebranym w sali.
– Wszystko albo nic.
Rzuciłem pieniądze na stół.
– Co masz?
Położył na stole kluczyki do swojego audi. Wkoło rozległy się ochy i achy. Przyjaciele zaczęli klepać go po plecach, dziewczyna wróciła z przerwy na siusiu i wślizgnęła się na miejsce obok niego. Nie miałem samochodu, a myśl o zdobyciu auta przemówiła do mnie. Kiwnąłem w stronę krupiera, który rozdał karty. Okazało się, że i tym razem mi sprzyjały.
Wyszedłem nie tylko z dodatkowymi ośmioma i pół tysiącami dolarów, lecz także z kluczykami do audi i początkami legendarnej sławy. Okazało się, że samochód należał do ojca chłopaka, który nazajutrz zadzwonił do mnie z propozycją odkupienia maszyny. Zgodziłem się na sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. To była dobra noc. Zarówno wtedy, jak i teraz nie chodziło o pieniądze. Chodziło o to, żeby nikt nie mówił mi, że nie mogę robić tego, na co mam ochotę.
Wiadomości się rozeszły i ze wszystkich stron zaczęły nadchodzić zaproszenia do gry. Problem polegał na tym, że zapraszali mnie faceci, którzy robili to samo, co ja wcześniej – polowali na kogoś z pieniędzmi. Słyszałem to w ich głosach i odczytywałem z ruchów. Rozegrałem kilka partii i niemało wygrałem, ale wiedziałem, że mnie urabiają. Powoli piekli, zmiękczali i filetowali, żeby odebrać mi ostatniego centa. Pracowali nade mną, czekając na odpowiednią chwilę, żeby zaatakować. Nigdy jednak nie dałem im tej satysfakcji. Ku ich skrajnemu zdumieniu w pewną czwartkową noc usiadłem do stołu i zgarnąłem wszystko, zarabiając wystarczająco dużo, żeby starczyło mi na resztę życia. Zbierałem żetony w milczeniu, ale kiedy spojrzałem im w oczy, wiedziałem, że ich to zabolało i już nigdy więcej się nie powtórzy. Okres opieki się zakończył. W następnym tygodniu miało zacząć się spłacanie długu. Przewidziawszy to, zrobiłem coś, czego zupełnie się nie spodziewali. Nie mogli uwierzyć, że kiedy zaczęło mi dobrze iść i wyrobiłem sobie nazwisko, wycofałem się z gry i sobie poszedłem.
Nie spodobało im się to, a ponieważ mieli układy na mieście, pomijano mnie w każdej rozgrywce, nie tylko w samym Bostonie i okolicach, lecz także w całej północno-wschodniej części kraju. To nie miało dla mnie znaczenia. Poker mnie znużył tak samo jak Boston. Kierowałem wzrok w stronę horyzontu, szukając nowej gry. I znalazłem ją.
W Londynie.