Читать книгу Prosto z serca - Charles Martin - Страница 6
Rozdział trzeci
ОглавлениеWoda sięgała mi do pasa, była przejrzysta jak dżin i przy braku najlżejszej bryzy gładka jak szkło. Kiedy stała się głębsza, turkus ustąpił głębokiemu granatowi. Z mojej prawej strony słońce chyliło się ku zachodowi, wędrując przez tę piękną scenerię. Sześć metrów pode mną homar umykał do podwodnej kryjówki. Promień słoneczny unosił się zaledwie kilka centymetrów nad dnem oceanu. Dwieście metrów dalej zakotwiczyły dwie łodzie. Dzieciaki na morzu. Fajki do nurkowania, maski. Siatki na homary. Śmiechy. Wokół na materacach dryfowali natłuszczeni olejkiem, smażący się w promieniach słońca dorośli. Unoszący się zapach soli, olejku kokosowego, rumu i zużytego paliwa wskazują, że spędzili w tym miejscu większość dnia.
Niemal każdego weekendu mieszkańcy Miami wypływają z Biscayne Bay przez Stiltsville siedemdziesiąt kilometrów w głąb oceanu. Przybywają wczesnym rankiem i wypełniają to miejsce dziesiątkami łodzi. Północne Bimini, o długości około jedenastu kilometrów i szerokości dwustu metrów – odrobinę większa niż biały punkcik na Atlantyku. Wyspa należy do Bahamów, jest miejscem połowu marlina błękitnego i albuli, przybrzeżną oazą dla socjety Miami, ulubionym miejscem Hemingwaya i jedną z ostatnich pozostałości imperium Jej Królewskiej Mości. Jest także dogodnym miejscem ucieczki dla pozbawionych złudzeń i całkiem dobrym miejscem do życia dla odnoszącego jakie takie sukcesy dilera narkotyków. Plaża za mną pozostała biała i stosunkowo nietknięta. Piasek był usiany setkami muszli. Północny kraniec wyspy, łącznie z tą plażą, przez kilka pokoleń był własnością prywatną, ale niedawno został kupiony przez kasyno, co doprowadziło do szybkiego przekształcenia krajobrazu. W rezultacie urokliwa wioska rybacka ustąpiła najgorszemu, co kasyno miało do zaoferowania. Zgodnie z miejscowym podaniem zaginione miasto Atlantyda znajdowało się dokładnie naprzeciw mojego domu, tuż za szeregiem zakotwiczonych łodzi. Legenda ta zasługuje na uwagę ze względu na niewytłumaczalnie geometryczny kształt formacji skalnych znajdujących się tuż pod powierzchnią wody. Domyślam się, że nie muszę podawać nazwy kasyna. Przedsiębiorczy właściciele już spieniężyli mit i wożą gości do skał łódkami ze szklanym dnem. Nie dziwi, że cała historia znacznie została rozbudowana. Ponoć widziano w tym miejscu syreny.
Wylądowałem na tej wyspie trochę jak Kolumb. Przez pomyłkę. Jimmy Buffett, mieszkający tu od dziesięciu lat, ujął to najtrafniej: „Lata i zimy mijają jak drzazg drobiny…”.
Nadal nie pojawiła się na plaży. Moja lewa stopa zaczęła nerwowo podrygiwać. W każdej chwili może się zjawić. Prawda? Prawda. Magistrat początkowo wzbraniał się, kiedy chciałem zamówić ceremonię ślubną na plaży o siódmej wieczorem, ale kiedy na ladzie położyłem zwitek banknotów, wszystko się zmieniło. Zaczęła się gadka o tym, jak uwielbiają udzielać ludziom ślubu na plaży przy zachodzącym słońcu. Urzędnika też nadal ani śladu, ale ma jeszcze chwilę.
Realizując swój nie tak znów bardzo romantyczny plan, zapytałem Shelly, gdzie chciałaby wyjść za mąż. „Dokładnie tu” – odparła, wskazując na swoje stopy. Co wyjaśnia powód, dla którego tu się znalazłem. Wyobrażała sobie, że zachodzące słońce oświetla jej twarz. Bryza od morza rozwiewa włosy. My trzymamy się za ręce. Wierzyła, że ślub tutaj, w tej turkusowej wodzie, zmyje pamięć o jej pierwszym małżeństwie i cierpieniu, jakiego w nim zaznała. Nigdy nie byłem żonaty, ale to nie znaczy, że nie mam wspomnień i nie zaznałem cierpienia. Stałem tam, w wodzie po kostki, patrząc na nią. Jej targane wiatrem włosy smagały oczy i policzki. Owijały się wokół kostiumu. Bosa. Opalona. Uśmiechnięta. Szła w moją stronę. Brała mnie za rękę.
Odruchowo spojrzałem na nadgarstek, żeby sprawdzić godzinę, ale zegarka nadal nie było. Tylko jasnobrązowa linia w miejscu po pasku. Shelly będzie zadawać pytania, a ja muszę wymyśleć historyjkę, która nie będzie wierutnym kłamstwem.
Colin zapowiedział, że weekend spędzi na bertramie – osiemnastometrowym wędkarskim jachcie napędzanym przez dwa dieslowe silniki z doładowaniem, z których każdy ma moc ponad tysiąca koni mechanicznych. Biorąc pod uwagę pojemność zbiorników na paliwo i wydajność silników, bertram miał zasięg kilku tysięcy mil i był idealną łodzią na dłuższe wyprawy do archipelagu Keys, a nawet do wybrzeży Kuby i dalej na południe. Jacht wyposażony był w trzy prywatne kabiny, kuchnię i część wspólną, nie wspominając rozległej przestrzeni od strony dziobu i rufy, gdzie można się wyciągnąć w odosobnieniu albo zasiąść na krześle łowieckim i stoczyć walkę z tuńczykiem lub marlinem. Bez wątpienia na łodzi nie brakowało miejsca dla Marguerite, Zaula i Marii.
Choć Floryda pod wieloma względami jest piękna, cierpi z powodu problemu, którego nie potrafił rozwiązać żaden polityk. W razie sztormu lub katastrofy naturalnej tylko kilka dróg umożliwia ewakuację. Biorąc pod uwagę liczbę osób zamieszkujących stan, drogi momentalnie zmieniają się w parking uniemożliwiający szybką ucieczkę. Colin kupił bertrama jako środek transportu dla swojej rodziny na wypadek konieczności szybkiego opuszczenia domu. Z czasem łódź zaczęła jednak służyć także do podróżowania na wyspy. Urządzali sobie takie wycieczki kilka razy w miesiącu. Osiągana przez jacht prędkość czterdziestu węzłów oznaczała, że Colin mógł odpalić silnik, przepłynąć przez kanały, minąć Stiltsville i dotrzeć do Bimini w niespełna półtorej godziny.
Shelly tego ranka miała zrobić obchód, przed południem i po południu planowała kilka zabiegów, potem chciała załatwić parę spraw, zrobić drobne zakupy i o wpół do piątej spotkać się z Colinem w porcie.
Penetrowałem horyzont, wypatrując łodzi, ale nie dostrzegłem śladu bertramu. To, że Shelly jeszcze się nie zjawiła, mogło oznaczać jedną z dwóch rzeczy: zaczęła mieć wątpliwości, w co raczej nie chciało mi się wierzyć, albo w pracy wydarzyło się coś niespodziewanego, czym musiała zająć się osobiście i co skutkowało spóźnieniem się na własny ślub. Jeśli chodzi o Colina, cieszył się moim szczęściem. Trudno mi było wyobrazić sobie inny niż kłopoty rodzinne powód tego, że jeszcze nie stał na plaży. Skoro nie rzucił kotwicy, najprawdopodobniej wydarzyło się coś poważnego i nagłego. Nieobecność obojga oznaczała, że to „coś” zatrzymało ich jednocześnie. W awarię łodzi wątpiłem. Ale być może Colin potrzebował zawodowej pomocy Shelly. To znaczy lekarza.
Wydawało mi się, że stoję w wodzie od godziny, wyszedłem więc na piasek i zapytałem starszą kobietę z psem:
– Wie pani może, która jest godzina?
– Piętnaście po ósmej – odparła, spojrzawszy na zegarek.
Coś mi tu nie grało. Stałem z założonymi rękami i zaciśniętymi ustami. Miałem wprawdzie telefon komórkowy, ale rzadko z niego korzystałem i zupełnie nie wiedziałem, jak przekazać numer, pod którym można się ze mną skontaktować. Regularne korzystanie z komórki było ryzykowne, bo organy ścigania mogły namierzyć moje miejsce pobytu. Z tego powodu Colin co tydzień, a czasem nawet kilka razy w tygodniu, dawał mi nową kartę SIM. Nowy aparat dostawałem natomiast przynajmniej raz w miesiącu. Początkowo próbowałem zapamiętać każdy nowy numer, ale zrezygnowałem, kiedy doszedłem do dwudziestego numeru i czwartego telefonu. Tylko Colin znał mój aktualny numer, a dla potwierdzenia swojego geniuszu i pamięci fotograficznej nigdy go nie zapisywał. Wszystko przechowywał w głowie. To pozwalało nam tak długo i z takim sukcesem pozostawać w grze.
Słońce zaszło, a światło księżyca zastąpiło promienie słoneczne, kiedy usłyszałem wirnik helikoptera. Colin nie cierpiał korków – gardził nieskutecznością – zwykle więc używał śmigłowca, żeby dotrzeć na ważne spotkanie biznesowe albo skoczyć na wyspę na lunch. Maszyna zatoczyła koło, wylądowała. Shelly wysiadła i wolno ruszyła w moją stronę.
Nie miała na sobie sukni ślubnej.
Jej lekarski fartuch wyglądał, jakby został opryskany purée ziemniaczanym. Podeszła z założonymi rękami i zatrzymała się w pewnej odległości. Widać było, że płakała. Po policzkach nadal płynęły jej łzy. Ruszyłem w jej stronę, a ona zrobiła krok w tył, nie patrząc na mnie. Kiedy helikopter się uciszył, rzuciła mi spojrzenie, odwróciła wzrok, a potem znów na mnie popatrzyła, tym razem przez dłuższą chwilę.
Nigdy wcześniej nie widziałem w jej oczach takiego smutku.
Wiatr chłostał plażę, a piasek smagał mnie po łydkach i kostkach. Po minucie Shelly odgarnęła włosy z twarzy i znów założyła ręce. Silniej objęła się ramionami.
Zrobiła krok do tyłu. Jej oczy znów zaszły łzami. Zaczęła mówić, odwróciwszy wzrok.
– Wczoraj wieczorem Lotnicze Pogotowie Ratunkowe przywiozło dziewczynkę. Pitbull pogryzł jej twarz. Straciła dużo krwi. ‒ Shelly spojrzała na mnie. ‒ Znalazła się między złymi ludźmi, robiącymi złe rzeczy. ‒ Wpatrywała się w swoje dłonie, po czym wreszcie spojrzała mi w oczy. Spędziłam osiem godzin, próbując… ‒ Przerwała. Cała się trzęsła.
Chciałem ją przytulić, ale odwróciła się i z całej siły mnie spoliczkowała. A później jeszcze raz.
– Weź sobie jej uśmiech – wycedziła przez zaciśnięte zęby i pokręciła głową. ‒ Nie jestem pewna, czy ona…
Czekałem. Pokręciła głową i wytarła nos ręką. Dokończyła, mamrocząc coś niezrozumiałego. Utrzymując dystans, wyciągnęła drugą rękę, jakby chciała mi coś podać. Zareagowałem, a ona nie odrywała wzroku od zaciśniętej, lekko trzęsącej się pięści. Dotknąłem jej dłoni, rozwarła palce i upuściła mój zegarek. Był lekki i miał pobrudzone szkiełko. Nie mogłem odczytać godziny.
– Maria miała go na ręku, kiedy ją przywieźli – powiedziała, patrząc na przedmiot. Załamał jej się głos, ale po chwili się opanowała. ‒ Przy nim jej rączka wydawała się jeszcze mniejsza.
Wreszcie to do mnie dotarło. Zakłuło mnie w sercu.
– Moja Maria? – zapytałem podniesionym głosem.
Shelly przełknęła ślinę, ale nic nie powiedziała. Właśnie ją straciłem.
– Przeżyje? ‒ naciskałem.
Shelly tylko wzruszyła ramionami i pokiwała głową. Zrobiła krok w stronę helikoptera i powiedziała przez ramię:
– Colin… – zawahała się, spojrzała na swoje dłonie i ciągnęła: ‒ powiedział mi… wszystko. Począwszy od dnia, kiedy się spotkaliście. ‒ Pokręciła głową z niedowierzaniem. ‒ Odparłam, że nie znam człowieka, o którym mówi. Nigdy go nie spotkałam. Mężczyzna, którego kochałam, nigdy by mnie nie okłamał. Nie wystawił na niebezpieczeństwo. Nigdy nie wykorzystałby mnie w taki sposób – dodała ostrym tonem. Zamilkła. ‒ Kiedy wychodziłam ze szpitala, zobaczyłam trzech gliniarzy siedzących w samochodach i piszących raporty. Silni faceci. Tatuaże. Czarne mundury. Byli z Marią, kiedy ją przywieziono. Zapytałam, czy kogoś podejrzewają. Rzucili tylko: „Corazóna Negro” i dodali, że ścigają go od dziesięciu lat. Twierdzili, że jest jak duch. ‒ Znów spojrzała mi w oczy. Zadrżała. ‒ Powinieneś był mi powiedzieć.
Shelly mieszkała w Miami od dawna, bardzo dobrze mówiła po hiszpańsku. Znacznie lepiej ode mnie. Nie proponowała tłumaczenia, a ja nie prosiłem.
Wiedziałem, co to znaczy, a także, że ona to wie.
Fala sięgnęła naszych stóp. Shelly uklękła, zanurzyła dłoń w wodzie i obmyła krew, którą na ręce pozostawił brudny zegarek. Pilot helikoptera zrozumiał mowę jej ciała i śmigło maszyny zaczęło się kręcić. Wirować. Kiedy wstała, otarła oczy z łez i spojrzała na mnie. Miała spuchniętą, spowitą ciemnością twarz, a jej oczy przypominały tlące się węgielki.
– Charlie, czy ty kiedyś pomyślałeś, że życie nie jest partią pokera, a my nie jesteśmy żetonami, które rzucasz na stół, bo „tak ci się podoba”? ‒ Jej oczy i twarz znów stały się stalowo zimne. ‒ Jest w tobie zło. I… ‒ wskazała dłonią ślady krwi – ono plami wszystkich z wyjątkiem ciebie. Koniec. ‒ Podeszła do mnie. ‒ Nigdy więcej nie próbuj się ze mną skontaktować. ‒ Odwróciła się i popatrzyła na wodę. ‒ Nigdy.
Obejmowała się ramionami, wiatr szarpał jej ubranie i targał włosy. Wsiadła do helikoptera, który uniósł się nad plażą, skierował na zachód i zniknął w ciemnościach nocy. Nie byłem w stanie powiedzieć słowa. Jej odejście złamało mi serce. Nie jestem pewny, czy równie mocno pragnąłem ożenić się z Shelly, jak nie chciałem jej stracić. Ślub mówił coś o niej. Nasze rozstanie mówiło coś o mnie. I to oskarżenie mnie przerażało.
Rozdzieliła nas prawda o mnie.