Читать книгу Młody świat - Chris Weitz - Страница 7

Оглавление

Wielu pisarzy myśli, że tak zwany narrator niewiarygodny w powieści to fajna sprawa. Bo czytelnicy nie mogą być niczego do końca pewni, więc uświadamiają sobie, że na świecie też nie ma prawd absolutnych i wszystko jest względne. Moim zdaniem to trochę słabe. Więc z góry uprzedzam: ja będę narratorką wiarygodną. Totalnie wiarygodną. Możecie mi zaufać.

Pierwsze, co musicie o mnie wiedzieć, to że nie jestem piękna. Jeśli zastanawiacie się, jak sobie mnie wyobrazić, to pamiętajcie – żadna ze mnie gwiazda filmowa.

Raczej zwykła dziewczyna z sąsiedztwa. Tylko że w Nowym Jorku jest trochę inaczej, bo nie mieszkamy w domach, tylko siedzimy na kupie w blokach. Pamiętam, że seriale telewizyjne o przedmieściach, gdzie dzieci bawiły się w swoim ogródku i jeździły po nim na rowerze, zawsze wydawały mi się bardzo egzotyczne.

Czyli co, dziewczyna z sąsiedztwa, tak? Zresztą nieważne. Po prostu nie dajcie się ponieść. Jakaś aktorka charakterystyczna. Zwariowana, dziwaczna najlepsza przyjaciółka, a nie laska z nogami do szyi, wielkim biustem i pięknymi zębami.

Nie to, że uważam się za jakiegoś trolla. Tylko że nawet teraz, na diecie pod hasłem „zmierzch cywilizacji”, nie jestem do końca zadowolona z mojego ciała. Może to przez brak białka. Pewnie nie powinnam się tym przejmować. Szkoda życia.

Ha, ha.

Szkoda życia.

Tato zawsze mi to powtarzał. Mówiłam do niego „tato”, żeby zrobić mu na złość. Wolał, żeby nazywać go Hal, co nie jest takie dziwne, skoro naprawdę miał tak na imię, ale bez przesady, to nie lata sześćdziesiąte, a on i tak nie stałby się od tego młodszy. Niestety, jeśli chodzi o dziewczyny, z którymi chciał uprawiać seks, wybierał takie, które – jak by to ująć – mogłyby być jego córkami. Uh.

No cóż, Haroldzie, teraz już nie żyjesz, tak samo jak mama i wszyscy inni cholerni dorośli. Wymiękli tak, że bardziej się już nie da. I małe dzieci też. Wszystkie małe dzieci. Charlie.

Więc jest kilka rzeczy, które mam za złe moim rodzicom. Na przykład to, że nazwali mnie na cześć Madonny – ale nie matki Jezusa, wiecie, tylko tej laski, która śpiewała Vogue. No weźcie.

Ale czy zamierzam zmienić imię? Nie. Wszyscy to teraz robią, bo uznali, że czemu nie? Stale słyszę teksty w stylu: „Cześć, jestem Katniss”, „Nazywam się Threeyoncé”, „Mówcie mi Ishmael”. To nie dla mnie. Ja wolę zachować chociaż kilka rzeczy z Przedtem, nawet jeśli są koszmarne.

Okej, czyli kłopot (Ma)Donny w dziedzinie odżywiania polega na tym, że ciężko u nas o białko. Węglowodany? Żaden problem. Zdziwilibyście się, ile może stać gówniany nieorganiczny chleb, ten cud nad cudami, zanim obrośnie niebieskim meszkiem. Czasem szczury znajdują go pierwsze. I co wtedy jemy? Szczury. Czyli jakby i tak jemy ten chleb, co nie? W końcu szczury zjadły chleb, a my zjedliśmy szczury.

A co jeszcze jedzą szczury – zanim trafią na nasze talerze? Wiecie co, lepiej nie drążyć tematu.

Dawniej paliliśmy zwłoki na potęgę. Wash nazywał to oczyszczaniem przez ogień. Powiedział, że tak robili tacy goście, parsowie, ci od zaratusztrianizmu. Nie, nie pomyliłam się w pisowni. Może nie umiem się tak wysławiać jak Wash i Jeff, ale nie pozwolę im się wywyższać tylko dlatego, że znają mądre słowa i inne takie pierdoły.

Oczyszczanie przez ogień! To były dobre czasy. Zanurzacie bandanę w Chanel No. 5, wciągacie czaderskie różowe rękawiczki North Face’a i do dzieła! Wystarczy ułożyć wysoki stos ze zwłok i postarać się nie zużyć za dużo benzyny – oraz nie zwrócić lunchu, którego i tak było za mało.

Teraz brakuje nam rąk i czasu, żeby pozbyć się wszystkich ciał. Miliony leżą niepogrzebane i z wolna zamieniają się w nawóz, pulsując od mrowiących się robaków. To rekordowo dobry rok dla padlinożerców.

Mam nadzieję, że nie zepsułam wam apetytu. Bo kiedy prosiaczek dostaje kulkę, a ci debile nie wiadomo skąd wreszcie się wynoszą, moja jedyna myśl to: urządźmy grilla! I gdy tylko ktoś zmienia mnie na stanowisku obserwacyjnym (udaję, że mam wszystko gdzieś, bo tak naprawdę jestem bardzo obowiązkowa; szkoda, że moi nauczyciele nigdy się o tym nie dowiedzieli!), pędzę na plac i nie odstępuję Franka ani na krok. Każe kilku naszym związać świni nogi i podciągnąć ją na linie na gałąź, a ja mam ochotę zawołać: „Kanapka z wieprzowiną raz!”. Schabowy, nóżki, ryj, nieważne, i aż mnie nosi z radości, dopóki…

Dopóki mój wzrok nie pada na Jeffersona. Patrzy na mnie i nie wygląda na zadowolonego, a mi przypomina się Wash, który stał jak kretyn przed tymi uzbrojonymi świrami, i coś mi świta, raz, dwa, trzy, aha, już czaję, to dlatego… to dlatego Jefferson jest taki zdołowany. A wtedy sama czuję się jak świnia.

Słuchajcie, głodni ludzie myślą brzuchem. Brzuch jakby naprawdę myśli. Słyszałam gdzieś, że mamy w nim tyle samo receptorów serotoninowych co w mózgu. Więc jesteśmy jak te dinozaury z dwoma mózgami. Zresztą nie tylko to łączy nas z dinozaurami. Na przykład nas też czeka wyginięcie.

Ulubionym dinozaurem Charliego był stegozaur. Miał takiego pluszaka, dał mu na imię Spike.

Stop.

Więc uświadamiam sobie, że Wash próbował popełnić „samobójstwo rękoma policjanta” – tak to się nazywało, kiedy jakiś idiota dochodził do wniosku, że życie po prostu nie ma sensu (a pamiętajmy, że wtedy jeszcze go miało) i rzucał się z bronią na gliniarzy, zmuszając ich, żeby go sprzątnęli…

A może naszła go po prostu masakryczna ochota na porządnego hamburgera i pomyślał: „A co tam, warto spróbować”?

Zastanawia mnie to, więc podchodzę do Washa. Stoi obok drzewa, na które Frank i reszta wciągają świnię, i właśnie przymocowuje linę wiązaniem trakerskim do wygiętego stalowego pręta wystającego z ziemi.

Wash zawsze daje innym dobry przykład. Korpus oficerski Aposi. (Tak pieszczotliwie nazywam Apokalipsę. Brzmi sympatyczniej.) Dociekam dyplomatycznie przyczyn jego decyzji.

– Stary, co to, kurwa, miało być?

Dalej wiąże swój szpanerski węzeł.

Wash:

– O co ci chodzi?

Ja:

– Hm… no nie wiem… czekaj, czekaj… może o to, że stanąłeś przed bandą uzbrojonych jełopów i poprosiłeś, żeby ci podziurawili łeb.

Wash zaciska linę i wzrusza ramionami. Wstaje i w końcu patrzy mi w oczy.

– Ludzie potrzebują przywódcy. – W moich ustach nie brzmi to zbyt przekonująco. Zwykle nie mówię takich rzeczy. Ale to prawda.

Wash:

– Niedługo i tak będą musieli znaleźć kogoś innego.

I odchodzi. Tak na marginesie, czegoś takiego nie powinno się robić komuś, z kim prawie się, ten, no wiecie. To bardzo nieuprzejme.

Więc jestem nieźle wkurzona. Ale potem Wash odwraca się i dodaje z uśmiechem:

– Aha, zapraszam na mojego urodzinowego grilla. Dziś wieczorem. Impreza będzie pod hasłem… – zastanawia się chwilę.

Ja:

– Świat po apokalipsie?

Parska śmiechem.

Wash:

– Świat przed apokalipsą. Będziemy udawać, że tweetujemy. Pogadamy o nowym iPhonie, którego premiery nigdy nie będzie. Wrzucimy coś na Snapchata.

Ja:

– Będziemy pytać, czy wyglądamy w czymś grubo. Ściągniemy jakieś dzwonki na telefon.

Wash:

– Właśnie. Będzie świetnie.

I rusza dalej. Ale nie ma tak łatwo! Jego młodszy braciszek, Jeff, wyrasta tuż przed nim i szturcha go w ramię. Stają naprzeciwko siebie, gotowi do walki. Wash i Jeff. Takich rodziców to ja rozumiem. Nazwali synów Washington i Jefferson. Pewnie mówili im rzeczy w stylu: „Synu, już czas, żebyś poznał złotą regułę etyczną”, a w weekendy zabierali ich na żagle i uczyli skrobać ryby czy coś w tym stylu, zamiast pytać, skąd biorą zioło, bo ich diler właśnie trafił za kratki.

Nieważne.

Nie słyszę, o co się kłócą, ale wygląda to dziwnie. Wash próbuje objąć Jeffa, jakby chciał powiedzieć: „Nie martw się”, ale Jeff wyraźnie się martwi. Na jego miejscu pewnie czułabym się tak samo. W końcu Wash przyciąga Jeffa do siebie siłą, a ja odwracam wzrok, bo chłopcy nienawidzą, kiedy ktoś widzi, jak okazują emocje.

Szufladkowanie. Tak to nazwał Wash. Uczucia chowasz do jednej szuflady, a rozum do drugiej. Leżałam mu właśnie z głową na piersi, więc zadarłam brodę i zapytałam: „A jak duża jest szuflada na twoje serce?”, a on spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział i chyba wtedy się zorientowałam, że nie mam co liczyć na apokaliptyczne love story między Donną a Washem.

Frank opiernicza pomocników:

– Gdzie brezent i wiadro?

Planuje zebrać całą krew i zrobić kaszankę w osłonce z jelit. Kilka lat temu pewnie puściłabym pawia na tę myśl, ale teraz zaczynam się ślinić.

Trrrach! Frank wbija ostrze centralnie w brzuch świni, wciska jej w klatkę piersiową dłoń z nożem, robi jedno nacięcie i chlup! – wszystkie wnętrzności wypadają prosto na brezent, jakby odblokował jakąś zasuwę w którejś z maszyn Mózgowca.

– Łapcie krew! – woła i natychmiast otaczają go pomocnicy z wiadrami.

Postanawiam iść do domu. Nie żeby obrzydzał mnie ten widok. Przeciwnie, narobili mi za dużego apetytu.

Mam niedaleko: 25 Washington Square North, urocza kamienica, cztery piętra bez windy, zielone drzwi. Luksusowa nieruchomość, ale dziś rynkiem rządzi klient.

Na placu jest nas tylko kilkaset. W zasadzie każdy znalazł sobie fajną chatę poza Mózgowcem, który mieszka w bibliotece. To nie przenośnia, on naprawdę mieszka w Bibliotece Bobsta.

Podoba mi się na północnej stronie placu – blisko do stanowiska snajperskiego, dużo słońca. Sześć sypialni. Tak, zaliczyłam awans społeczny.

Wnętrze urządziłam w stylu „eklektyzm schyłku dziejów”. Tu kradzione krzesło Eamesów, tam skrzynka na mleko, plus kilka drewnianych mebli, które uratowałam z zimowych ognisk. I nie zapominajmy o pułapkach na szczury. Urządzam sobie w domu małe polowanie, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Zaglądam do moich capjentów na pierwszym piętrze. Wspominałam już, że pełnię funkcję plemiennego lekarza? No właśnie. Moja mama była pielęgniarką. Kiedy nie mogła znaleźć opiekunki do dziecka, zabierała mnie na ostry dyżur i pewnie dlatego umiem sobie poradzić ze wszystkimi guzami, sińcami i otwartymi złamaniami, jakie przyniosła ze sobą Aposia.

Oglądam kolano Eddiego Hendrixa. Opuchlizna zeszła. Niedługo stanie na nogi, ale obmacując rzepkę, odkrywam, że więzadło krzyżowe przednie jest zerwane, więc od czasu do czasu będzie mu przeskakiwać kość piszczelowa. Tak przynajmniej wynika z mojego starego podręcznika diagnostyki i terapii Merck Manual. Dawniej można to było naprawić, przeszczepiając więzadło z rzepki albo nawet robiąc alloprzeszczep więzadła pobranego ze zwłok. Dziś masz szczęście, jeśli zabandażują ci nogę. Dobrze mu tak, skoro ryzykował życiem, żeby zagrać w kosza za murem.

Duddie też czuje się lepiej. Dopóki ktoś nie skoczy do szpitala po zapasy, nie będę miała pewności, czy to paciorkowiec, ale jakieś sześćdziesiąt procent z nas ma ich w gardle cały tłum, który tylko czeka, żeby się wydostać. Chciałam go tu przetrzymać, żeby nie zaraził nikogo innego. Poza tym przyjemnie się na niego patrzy.

Po wykonaniu pielęgniarskich obowiązków idę na górę poczytać. Robię magistra z przedapokaliptycznych struktur społecznych na Uniwersytecie Donny. W tej chwili nadrabiam zaległości z lektury magazynów plotkarskich z 2011 roku.

Sypialnia to mój ulubiony pokój. Bo nie ma w nim żadnych cholernych pamiątek z przeszłości. Wiele dziewczyn obwiesza sobie ściany zdjęciami rodziny i dawnych zainteresowań takich jak Disneyland, kucyki, przyjaciele (hurra!), imprezy i tak dalej. Spoko. Jeśli kręcą je bliskie spotkania trzeciego stopnia, nie ma sprawy. Lepsze to niż pornograficzny wystrój u niektórych kolesi. Zdradzę wam pewien sekret, chłopaki. Nic tak nie psuje randki jak przypięty nad łóżkiem plakat z rozkraczoną laską.

Dość szybko robi się ciemno. Pora zapalić świece.

Niektórzy strasznie narzekają na brak elektryczności i różnych udogodnień: sprzętów kuchennych, gorącej wody pod prysznicem i wszystkiego, co wydawało nam się oczywiste.

Ja też zaliczam się do tej grupy.

Mam serdecznie dość tego miejskiego obozu przetrwania. Nie zamierzam udawać, że światło świec nastraja mnie romantycznie na zasadzie: „Och, cudownie się przy nim czyta. W pewnym sensie dużo zyskaliśmy. Dopiero, kiedy się coś straci, można to naprawdę docenić”. Okej, czaję. A ja chcę mieć centralne ogrzewanie. I telewizor. I suszarkę do włosów. I co mi zrobicie?

Zapadający zmrok jest jak śmierć w zwolnionym tempie. Jakby To, Co Się Stało, działo się każdej nocy.

Ale dziś przez okno wpada do pokoju wspaniały zapach…

Świnia.

Chwilę później zbiegam po schodach i wypadam na ulicę, obiecując capjentom, że coś im przyniosę. Obiecuję im surówkę z białej kapusty, domowe ciasteczka, tartę orzechową i różne inne bzdury.

No dobra, nasz plac w blasku ognia wygląda naprawdę całkiem fajnie. Palą się wszystkie pochodnie na latarniach. Rozsiane po naszym półhektarowym czyśćcu nadają wszystkiemu czerwonożółtą poświatę. Ogień nie płonie zbyt jasno, ale przynajmniej oddycha tlenem jak my. Żyje.

Ścieżki wytyczone są ogrodowymi lampami solarnymi z supermarketu Target. Dają słabe światło, ale dzięki nim przynajmniej nie potkniesz się o tyczkę do fasoli. A ja podskakuję z radości. Poważnie, biegnę w podskokach na środek placu ze swoją miską. Gońcy wracają już na stanowiska strzeleckie z jedzeniem dla czujek. Reszta ustawia się grzecznie w kolejce do rożna zrobionego z ławki treningowej, którą musiał skądś wytrzasnąć Mózgowiec. Tam, nad stosem płonących połamanych krzeseł biblioteki, na gryfie sztangi obraca się nasz prosiaczek.

Wszyscy jakoś tak pod koniec podstawówki czytaliśmy Władcę much, więc wiemy, że od niedopieczonego mięsa można się pochorować.

Frank wrzuca ciężkie płaty świńskiego brzucha na tacę.

– Zasypcie je solą – mówi.

Zobaczyłam przyszłość – to bekon.

Na placu stoi mnóstwo starych foteli i kanap. W deszczowe dni śmierdzą stęchlizną, ale teraz są suche i wygodne. Można się na nich wyciągnąć i patrzeć w gwiazdy. Jeśli wiatr wieje w dobrą stronę, unosząc dym z ognisk z Uptown, widać rozgwieżdżone niebo, zupełnie jak na wsi. Tyle gwiazd, a wszystkie jakby miały nas gdzieś.

Ktoś gra na gitarze – na szczęście to Jack Toomey, a nie Jo, który uznaje tylko piosenki Beatlesów. Ktoś skombinował piwo. Bo wiecie, dorosłych już nie ma. Inne dzieciaki palą trawkę hodowaną w ogródkach na dachach. Rośnie jak na drożdżach. Wash zakazał twardych narkotyków i mocnych alkoholi, co ma sens. Musisz być czujny, inaczej ktoś cię napadnie i poderżnie ci gardło.

Mózgowiec wlewa odrobinę drogocennej benzyny do jednego ze swoich drogocennych generatorów. Nazywa je Jenny. Każdej nadaliśmy inne nazwisko: Jenny Jones, Jenny Craig, J-Lo, Jenny Agutter, która grała w jakimś filmie o Australii, który podoba się Jeffowi. Dziś to Jennie Honda Garth zasila projektor, dzięki któremu oglądamy film – w jakości Blu-Ray – na prześcieradle rozpiętym między dwoma drzewami.

Leci plemienny faworyt, Gwiezdne wojny, część IV: Nowa Nadzieja. Trochę mylący tytuł, bo w zasadzie to pierwsza część serii, ale nieważne.

Dziewczyny z reguły nie rozumieją Gwiezdnych wojen albo kojarzą tylko seksowną księżniczkę Leię w złotym bikini, bo chcą się za nią przebrać na Halloween. Ja w dzieciństwie marzyłam, żeby zostać Hanem Solo. Ten koleś to prawdziwy twardziel. I przemytnik narkotyków. W końcu te tajemne skrytki Sokoła Millennium nie służyły do transportu nielegalnych mieczy świetlnych.

Pytam Jeffersona, którym chciałby być bohaterem, a on odpowiada:

– To chyba oczywiste. Lukiem.

Fakt, to oczywiste.

Ja:

– Według mnie bliżej ci do C-3PO.

Rumieni się.

Jefferson i ja wbijamy sobie po przyjacielsku szpile jakby już od przedszkola. Ja wypominam mu, że jest potwornym sztywniakiem. To koleś, który zawsze mówi pełnymi zdaniami. On czepia się, że za dużo przeklinam i stale mówię „jakby”.

I ma rację, ale co z tego? Ja to widzę tak. Wszyscy uważają „jakby” za zwykły zapychacz, puste kalorie i tak dalej, co nie? Ale moim zdaniem to czysta dyskryminacja.

Weźmy metafory i porównania. Je jakby każdy docenia. Bez nich nie istniałaby poezja. A o co chodzi w metaforze? O to, że coś jest takie, jak coś innego. Właściwie można powiedzieć, że cały nasz język opiera się na porównaniach. To jest dobre, to jest złe, podmiot, czasownik, orzeczenie. To dlatego „jakby” jest takim przydatnym słowem. Dzięki niemu podkreślasz, że słowa nie oddają w stu procentach twoich myśli. Oddają je tak jakby. To oznaka lingwistycznej pokory. Uznanie faktu, że świat nie jest czarno-biały, a ludzie rozumieją się nawzajem tylko mniej więcej. Wiecie, co mam na myśli?

W każdym razie Mózgowiec mówi, że chciałby być R2-D2. Co za zaskoczenie. Robotem, którego nie rozumie nikt oprócz C-3PO? Ta.

Jefferson:

– Właściwie to jestem zdania, że prawdziwym bohaterem tego filmu jest właśnie R2-D2.

Ja:

– Jak to?

Jefferson:

– Przecież to on przewozi plany Gwiazdy Śmierci, prawda? To on ucieka z rebelianckiego Łamacza Blokad, to on doprowadza do tego, że Luke go kupuje, a potem to on ucieka i znajduje Obi-Wana. To on naprawia hipernapęd. Na koniec trafia go Darth Vader, ale i tak udaje mu się przetrwać. Poważnie, w całej tej historii jest najbardziej rozwiniętą wewnętrznie postacią.

Ja:

– Nie ma innej opcji, jesteś Sifripioł.

Jefferson z jakiegoś powodu wzdycha i cmoka przez cały film, a kiedy zielony gostek próbuje zastrzelić Hana Solo w barze, ciska w ekran kamieniem. Odległa galaktyka marszczy się lekko. Nawet nie pytam, co mu jest.

Wracam za to myślami do chwili, której wolałabym nie pamiętać. Jestem jak narkoman, który szuka następnej działki.

Cofam się pamięcią o dwa lata, do samych początków Choroby.

Jeszcze niedawno mama spędzała każdą chwilę w szpitalu, usiłując zatamować napływ pacjentów. Ale teraz zachorował też Charlie, więc została w domu. Ledwo udaje jej się dbać o siebie – Choroba dopadła i ją. Mam wrażenie, że wszyscy dorośli w mieście są chorzy. Nikt nie wyłącza telewizora, więc nadaje w salonie jak najęty. W wiadomościach podają, że Choroba rozprzestrzenia się po całych Stanach Zjednoczonych i że w Europie odnotowano już pierwszy przypadek.

Słyszę, że mama gdzieś wymiotuje. Charlie dostaje niesamowicie wysokiej gorączki.

– Czy ja umrę? – pyta łamiącym się głosem.

– Nie, kochanie, nie umrzesz – kłamię, przecierając mu czoło. Nie wiem, dlaczego nic mi nie jest, skoro on jest chory. – Chcesz jeszcze trochę wody?

– Nie – odpowiada cicho. – Chcę, żebyś mnie przytuliła. Poprzytulasz mnie, dopóki nie poczuję się lepiej? – Kiwam głową, a on zaczyna płakać. Kładę się obok niego na łóżku i przyciskam go mocno do siebie. – Boję się zasnąć. Boję się, że już się nie obudzę.

Ja też się tego boję. Ale uspokajam go:

– Nic ci nie będzie, kochanie. Wyzdrowiejesz. Idź spać. Odpocznij trochę. – I tulę go do siebie, a on zasypia na zawsze.

Młody świat

Подняться наверх