Читать книгу Matka Edenu - Chris Beckett - Страница 8
Gwiazdeczka Strumyk
ОглавлениеMoja siostra była ode mnie inna inna. Jak tylko usłyszała od Johnny’ego tę historię o metalu i ludziach z drugiej strony Stawu, w jej oczach zobaczyłam strach. Kiedy zaś Dixon powiedział, że to wszystko nieprawda, wyraźnie się uspokoiła. Ze mną było dokładnie na odwrót. Po historii Johnny’ego jakby otworzyła się przede mną nowa droga, poczułam ekscytację, całą głowę wypełniły mi myśli o nowych możliwościach. A gdy Dixon to wszystko wyśmiał, wyjście zniknęło, z powrotem zamykając mnie na nudnej nudnej Ziemi Kolanowców.
* * *
Wujek Dixon ostrożnie stukał okrągłym kamieniem, co parę uderzeń przystając, żeby wytrzeć dłonie o pasoskórę. Owalny kawał kory, odcięty od gorącego drzewnego soku, skurczył się i zaczął odstawać od twardego drewna pod spodem i od reszty żywej kory. Gdyby odpowiednio długo poczekać, sam by odpadł.
– Jak tam, rusza się?! – zawołałam.
– Już prawie prawie. – Pot na jego twarzy zalśnił w świetle drzew. – Spróbujemy. Uwaga, łap!
Nadstawiłam dłonie, żeby złapać ciężki kamień i położyć go ostrożnie w łódce. Na piaszczystej Ziemi Kolanowców kamienie to cenna rzecz.
Dixon wsunął palce w szparę w korze i zaczął delikatnie ciągnąć.
– Spokojnie – mruczał do siebie pod nosem. – Spokojnie... O, no, jest! Gotowi? Leci!
Długi owal kory z szurgotem zsunął się z pnia – cała nowa łódź. Czy raczej cała nowa łódź, kiedy się to oczyści, oszlifuje i pokryje warstwami soku drzewnego i koźlego tłuszczu, żeby zatkać maleńkie dziurki.
– Proszę bardzo – powiedział wujek Dixon.
Za każdym razem, kiedy warstwa kory czysto odeszła od pnia, miał taki sam ton. Ile razy by to powtarzał, przyjemność była taka sama.
– No dobra, gotowi?
Dysząc od żaru i z wysiłku, ostrożnie ostrożnie opuścił korę, aż ktoś z nas był w stanie sięgnąć dolnego brzegu i podtrzymać go nad wodą. Potem szybko szybko zlazł z drzewa.
– Na bystre oko Jeffa. – Westchnął z ulgą, schodząc z powrotem w chłód. – Jak przyjemnie przyjemnie.
Ochlapał wodą twarz i pulchny brzuch, a my tymczasem ostrożnie ułożyliśmy gorący kawał kory w wolnej łodzi. Mówił to samo pewnie już z tysiąc razy.
– Ładnie poszła i gładko. Ani rysy na niej. Będzie dobra dobra łódź. W Wielkiej Głowie dostaniemy za nią pięć sześć szklanych noży, co najmniej.
– Coś widzę, że ostatnio idzie nam lepiej niż wszystkim innym na Kolanie – odezwał się Johnny.
Wujek Dixon z zadowoleniem kiwnął głową, gramoląc się do łódki.
– No. Ale to wszystko kwestia doświadczenia, nie? Ja to robię, odkąd taki mały byłem. Umiem wypatrzeć dobrego kolanowca, no i wiem, kiedy kora jest gotowa. A te wszystkie młodziaki próbują rwać za wcześnie, myślą, że oszczędzą trochę czasu, ale nigdy nie oszczędzają. Bo ile to czasu oszczędziłeś, gdy na środku łodzi wyrwiesz sobie dziurę i musisz zaczynać od nowa? No a ile dobrych drzew zmarnowali? Nowa kora już nie odrasta tak ładnie, i...
To nasze całe życie, pomyślałam nagle. Tym się zajmujemy, to są nasze przyjemności: kora, co ładnie odeszła, łódka, co dobrze pływa, a raz na jakiś czas wycieczka do innego podobnego miejsca z garstką ludzi, ledwie parę mil po wodzie.
* * *
– A może popłyniemy do Domu Lona Downika? – zapytałam, gdy w końcu powiosłowaliśmy w stronę Piasku. Za nami, w wolnej łodzi, ciągnęliśmy cztery owalne kawały kory. – Moglibyśmy tam posprzedawać łodzie zamiast w Wielkiej Głowie. I dowiedzielibyśmy się, czy historia Johnny’ego to prawda, czy nie.
Migotka oczywiście była zupełnie przeciwna.
– Co za durny pomysł, wiesz, Gwiazdka? Wiosłować przez dziesięć wstań, a do tego to niebezpieczne. No i co za sens? Wszystko, czego potrzeba, mamy w Wielkiej Głowie.
Wokół nas, pod nami, ponad nami, świeciły zielonożółte lampki.
– Ty, Migotko, nie musisz płynąć – odpowiedziałam. – Rozumiem, jesteś na to dużo dużo za rozsądna i za dorosła, ale reszta? Dlaczego nie?
Pokręciła głową.
– Powinnaś już mieć własne dziecko, wiesz? Wtedy byś myślała o czymś innym, a nie tylko o własnej frajdzie. Byś się ustatkowała i dotarłoby do ciebie, co jest naprawdę ważne.
– Ale ty, Migotko, od razu byłaś ustatkowana. Byłaś staromatką, zanim ci jeszcze cycki wyrosły, a teraz to tylko jedno ci w głowie: Mikey Mikey.
– Na fiuta Toma, to nieładnie! – zaprotestował Johnny.
Migotka skrzywiła się.
– To nic, Johnny. Przyzwyczaiłam się.
Machaliśmy wiosłami i machaliśmy. Hmmmf hmmmf hmmmf hmmmf, robiły drzewa.
– Co w ogóle za sens żyć – zapytałam – jeśli od razu, jak przestajemy być dziećmi, to w głowie nam tylko mieć dzieci? To jakby chodzić w kółko w kółko i w kółko i nigdy nigdzie nie dojść.
– Ale po co mamy w ogóle gdzieś dojść, co? – zapytał wujek Dixon. – Jeff Czerwoniuch ciągle mówił: „Jesteśmy tutaj”. Ludzie ciągle chcą być tam, ale gdziekolwiek pójdziesz, choćby i najdalej, zawsze będziesz tutaj. Lepiej się do tego przyzwyczaj.
– Jeff może i tak mówił, ale o ile pamiętam, nie został w Okrągłej Dolinie. A potem i z Głównoziemi wypłynął, prawda?
Stąd w ogóle wzięliśmy się my, Jeff przeprowadził grupę ludzi na Ziemię Kolanowców, żeby oddzielić się od ciągłych walk o pierścień, które trwały po Podziale. Ci ludzie byli naszymi prapradziadkami.
Johnny parsknął śmiechem.
– Tu Gwiazdka ma rację. Jeff różne rzeczy mówił, ale naprawdę nie był z tych, co siedzą na miejscu.
– Łatwo by to nie było – powiedział Dixon. – Dziesięć wstań mocnego wiosłowania, w stronę Alp. I to samo z powrotem. Ciężko by to było. I przepadłaby nam masa czasu na robienie łodzi.
– Dokładnie! – wykrzyknęła Migotka. – Dwadzieścia wstań ciężkiej ciężkiej pracy, z tego połowa w paskudnej ciemności. I w tym czasie można byłoby robić nowe łodzie. Nie ma to sensu. Jak się zastanowić, to też niesprawiedliwe wobec reszty. Wszyscy inni na Piasku będą pracować z sensem, a wy – tylko wiosłować, kompletnie bez celu.
Nie zwróciłam na nią uwagi.
– Ty byś popłynął, co, Johnny? – zapytałam.
Johnny zerknął z poczuciem winy na Migotkę.
– No, chyba tak. Bo czemu nie? Raz tylko.
Nasza siostra prychnęła pogardliwie.
– Wystarczy, że zagada do ciebie tym słodziutkim dziecinnym głosikiem i już, tak?
– Oj, wujku, popłyńmy. Proszę – powiedziałam. – Eden jest taki wielki wielki, a my nigdy nie byliśmy nigdzie poza tą parszywą Wielką Głową.
Na fiuta Toma, cały nasz wodny las miał może dwie mile na dwie, a i do Wielkiej Głowy było może z dziesięć.
– W sumie to ja bym chciał zobaczyć ten Lon Downik, póki żyję – powiedział po chwili Dixon. – No wiecie: na oko Jeffa, przecież to łódź, co przywiozła z nieba pierwszych ludzi! To coś, co każdy powinien zobaczyć. Zwłaszcza jeśli samemu się robi łodzie, tak jak ja.
Całkiem jakby myślał, że Lon Downik z Ziemi nie za bardzo się różnił od jego kawałów natłuszczonej kory!
– Może nawet dałoby się podpatrzeć jakąś sztuczkę, dwie – dodał.
* * *
Piasek, gdzie mieszkaliśmy, był małą, suchą wysepką pośrodku naszego wodnego lasu, Ziemi Kolanowców. Drzewa przerastały go równo i ciągnęły się po drugiej stronie, jakby nie widziały żadnej różnicy między suchą ziemią a ziemią, która była trzy stopy pod wodą. A zresztą, co w tym dziwnego, skoro ich korzenie, jak mówią, sięgają milę pod ziemię, do ognistego świata Podziemia?
– Czyli płyniemy, tak? – Naciskałam wujka Dixona, kiedy wciągaliśmy łodzie na piach. – Na pewno, tak? Jak tylko zrobimy odpowiednio dużo łodzi?
Nic nie powiedział, kiedy nieśliśmy świeżo ściętą korę do jego szałasów na łodzie, nic nie powiedział, kiedy układaliśmy ją starannie jedną na drugiej. Dopiero kiedy szliśmy na Miejsce Spotkań, wreszcie się zdecydował.
– No tak. Płyniemy. Bo czemu by nie?
Rzuciłam mu się na szyję.
– Dziękuję, dziękuję, wujku! Dziękuję, dziękuję. Jesteś najlepszym wujkiem na całym Piasku!
Roześmiał się i pocałował mnie.
– Zobaczymy, czy uda mi się namówić Julię. W końcu nie na darmo ma na nazwisko Głębina. Dobra jest na wodzie, będę się czuł bezpieczniej, jeśli z nami popłynie.
Migotka wybuchnęła płaczem.
– Wujku, nie płyńcie! Proszę!
Dixon parsknął śmiechem, zażenowany, i próbował ją także przytulić, ale mu nie pozwoliła.
– Migotko, będziemy na siebie uważać, obiecuję!
– Nigdzie nie płyńcie! Nie dość, że to niebezpieczne, że to strata czasu! Po co zwracać na siebie uwagę? Przecież chcemy, żeby Głównoziemia dała nam spokój, prawda?
– Na Głównoziemi już wiedzą, że my tu jesteśmy, Migotko – wtrącił Johnny.
– Niektórzy może wiedzą, ale po co mówić wszystkim. Nie potraficie się cieszyć z tego, co macie?
– Tylko zobaczyć – powiedział wujek Dixon, znów próbując ją objąć.
Odepchnęła go. Nie zamierzała pozwolić, żeby poczuł się dobrze z tą decyzją.
– Ja tylko chcę, żeby moje dziecko miało spokojne życie. Nam niczego więcej nie potrzeba. Po co ryzykować jakieś zagrożenia dla naszych dzieci?
I Dixon, i Johnny nie lubili nikogo denerwować i zawsze odruchowo próbowali łagodzić sprawę. Natomiast ja byłam na siostrę wściekła.
– Na fiuta Toma – powiedziałam. – Twój Mikey to nie jest jedyne, co się liczy na świecie.
– No... nie, pewnie, że nie, ale go kocham i to mój obowiązek opiekować się nim. Wiem, że ty nikim się nie przejmujesz, ale ja tak.
I odeszła od nas szybkim krokiem, cała zapłakana, żeby znaleźć swojego ukochanego synka. Ja powtórzyłam sobie, jakie to nudne, tak gorliwie ustatkować się jako matka i nic poza tym. I starałam się nie zauważać, jak zazdrosna jestem o miłość, którą to dziecko obdarza.