Читать книгу Matka Edenu - Chris Beckett - Страница 9

Julia Głębina

Оглавление

Na Ziemi Kolanowców żyło nas około siedemdziesiątki. Dzieliliśmy się praktycznie wszystkim, a także, zupełnie inaczej niż na Głównoziemi, gdzie zawsze ktoś spał, a ktoś inny wstawał, kładliśmy się o tej samej porze, żeby pod koniec każdego wstania móc zejść się na Miejscu Spotkań pośrodku Piasku.

Siedziałam tam, kiedy podszedł do mnie kuzyn Dixon. Przyszła już z połowa Kolanowych, a reszta właśnie się schodziła.

– Myślimy, z Johnnym i Gwiazdeczką, żeby przepłynąć się łodzią do Domu Lona Downika – powiedział. – Tak się zastanawiałem, też byś czasem nie chciała? Bywałaś na Głównoziemi częściej niż wszyscy, a i w Ciemno też wypływałaś, prawda? Nie myślisz, że ciekawie byłoby raz chociaż się tam przepłynąć? A poza tym Johnny usłyszał w Wielkiej Głowie jakąś historię, że niby Johnowi przypływają do nich z drugiej strony Stawu. Moglibyśmy się dowiedzieć, czy to prawda.

Zaśmiałam się.

– Ciekawe, kto w ogóle rzucił taki pomysł. Może zgadnę?

– Gwiazdeczka.

– No, co za zaskoczenie!

– Migotce strasznie strasznie się to nie podoba – powiedział Dixon. – Zła zła jest na wszystkich.

Pokiwałam głową. Migotka miała swoje powody, żeby chcieć, by wszystko zostało po staremu, ale nie byłaby w tym odosobniona. Większość Kolanowych, w tym i ja, uważała, że powinniśmy siedzieć cicho i we własnym towarzystwie. Można by powiedzieć, że po to właśnie powstała Ziemia Kolanowców. Odkąd nasi pradziadkowie tu przybyli, nie było u nas ani jednego zabójstwa, nikogo nie przebito dzidą, nie pobito, ani nie przywiązano do gorącego drzewa. I nie jedna Migotka o tym pamiętała.

– Być może – powiedziałam Dixonowi. – Muszę się zastanowić.

Usiadłam z powrotem i patrzyłam na schodzących się ludzi. Niektórzy byli w lesie, jak Dixon. Inni łowili ryby albo polowali na tłuszczaki na otwartej wodzie za drzewami. Inni jeszcze pracowali na samym Piasku, prali skóry, opiekowali się dziećmi, albo robili coś przy łodziach, jak ja.

Zobaczyłam przychodzącą Gwiazdeczkę, która usiadła między paroma przyjaciółmi. Dziwna dziewczyna. Za dobrze nie wiedziała, gdzie jej miejsce, i przy kim, ale dzięki inteligencji, urodzie i opiece wujka doszła do wniosku, że zawsze dostanie wszystko, co zechce. Zupełne przeciwieństwo swojej siostry, Migotki, która była równie bystra i piękna jak ona, ale spokojnie zadowalała się rzeczami najprostszymi i najbardziej zwyczajnymi.

– Jedziemy z wujkiem i bratem do Domu Lona Downika – usłyszałam, jak głośno mówi swojemu towarzystwu. – Ktoś popłynie z nami?

A potem dostrzegłam, że przyszła Migotka ze swoim dzieckiem i jego ojcem, Metem. Usiedli jak najdalej od Gwiazdki. Widziałam, że Migotka płakała.

Dziewczyny miały tę samą matkę – nazywała się Sen – ale różnych ojców. Tato Migotki był łodziarzem, jak Dixon; ojciec Gwiazdki był strażnikiem z Głównoziemi, którego Sen poznała w Wielkiej Głowie. Nazywał się Czarnoszklany; zapamiętałam, że był głupi, próżny i myślał tylko o sobie. Przez czas jakiś łaził po Ziemi Kolanowców, nadymając się, przechwalając i kłamiąc, potem mu się znudziło i wrócił na Głównoziemię, zanim jeszcze urodziła się Gwiazdeczka. Później dowiedzieliśmy się, że zginął podczas jakiejś bójki. Sen bardzo cierpiała i przez resztę życia powtarzała, że to był idealny facet, a my wszyscy doprowadziliśmy do jego śmierci. I zawsze mówiła Gwiazdeczce, że jest kimś szczególnym, że ma w sobie tę iskrę Czarnoszklanego.

– Wujku?! – zawołała Gwiazdeczka, patrząc na nas pięknymi, bystrymi, niespokojnymi oczami. – Angie mówi, że też chce płynąć!

Ktoś siedzący obok uciszył ją. Schodzili się ostatni ludzie – ostatni z tych, którzy w ogóle przyjdą, bo zawsze ktoś jest za daleko. Wszyscy usiedliśmy, zamilkliśmy i znieruchomieliśmy. Później zjemy tłuszczaka, który teraz piecze się nad ogniem pośrodku Miejsca Spotkań. A jedząc, będziemy rozwiązywać nasze problemy i uspokajać lęki: mamy dość czarnoszkła na narzędzia? Czyja teraz kolej iść na kozły? – ale od czasu Pierwszego Jeffa na początku zawsze jest chwila ciszy.

– Naprawdę tu jesteśmy – powiedziała kobieta imieniem Caroline.

Zawsze ktoś tak zaczynał.

Tak ciągle mówił Pierwszy Jeff, a jego słowa widniały na korze wielkiego kolanowca na skraju Miejsca Spotkań.

NA PRAWDE TU JESTEŹMY, mówiły litery, choć mało kto z nas umiał je przeczytać. Większość ludzi wolała uczyć dzieci bardziej praktycznych rzeczy.

Cisza pogłębiła się. Ludzie przestali patrzeć po sobie i wpatrzyli się we własne dłonie, oczy, piasek. Słuchali pulsowania drzew, trzasku ognia, szumu fal załamujących się w oddali, na brzegu lasu.

– Naprawdę tu jestem – mieli powtarzać po cichu; wszyscy chyba wiedzieliśmy z doświadczenia, że jeśli się to zrobi, to wszystkie niepokoje i lęki zbledną, przynajmniej do pewnego stopnia, i nie będziemy już odczuwać braku czegokolwiek.

A czasami, jeśli uda nam się znaleźć ten punkt idealnej równowagi pomiędzy doskonałym skupieniem a zbyt wielkim wysiłkiem nasze oczy przestaną należeć do nas i staną się oczami Patrzącego, czyli świata, który w milczeniu obserwuje z góry, co się na nim dzieje, i nic nie chce.

Gwiazdeczka, nawet choćby chciała, nie była do tego zdolna, a dziś w ogóle nie była w nastroju. Wzrok miała rozbiegany, a palce bębniły po ziemi.

* * *

Pomyślałam o tych opowieściach z Wielkiej Głowy, o przypływających zza wody Johnowych. Parę razy już to słyszałam, ale starałam się o tym zapomnieć. Wielkogłowi ciągle wciskali nam różne bzdury, wiedząc, że tylko od nich dowiadujemy się nowin o całym Edenie. Pamiętam, że któregoś razu Kolanowi wrócili stamtąd cali podekscytowani, bo ktoś im nagadał, że w Okrągłej Dolinie wylądowali ludzie z Ziemi!

Ale może to prawda, że Johnowi wrócili? Kiedyś przebyli Śnieżne Ciemno między górami, choć wszyscy myśleli, że to niemożliwe. Kto by teraz powiedział, że i Ciemna na Stawie nie da się przepłynąć? A skoro to przeżyli, myślałam, to pewnie dalej mają ze sobą pierścień, ten pierścień dla którego zginęło tyle osób, który należy do matki nas wszystkich.

Mówi się o miłości matki, ale zapomina o jej władzy. Władzy nad życiem. Władzy pozwalającej dawać i zabierać. Johnowi i Davidowi walczyli o ten pierścień jak bracia i siostry bijący się o miłość matki, rozpaczliwie, nie licząc się z przelaną krwią.

Ale nad Jeffem, którego własna matka kochała z całego serca, pierścień nie miał żadnej władzy.

– To tylko pierścień – mówił. – Pewnie, przyleciał z Ziemi, tak, należał kiedyś do Geli, ale to tylko pierścień.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Matka Edenu

Подняться наверх