Читать книгу Dzielnym będzie przebaczone - Chris Cleave - Страница 7
ОглавлениеWojnę wypowiedziano o jedenastej piętnaście, a Mary North zgłosiła się jako ochotniczka w południe. Zrobiła to podczas lunchu, jeszcze zanim odebrała telegramy, na wypadek, gdyby jej matka się temu sprzeciwiła. Odłożyła ukończenie studiów na później. Zjechawszy na nartach z Mont-Choisi, porzuciła sprzęt u stóp zbocza i już z Lozanny nadała telegram do War Office. Po dziewiętnastu godzinach, wciąż ubrana w narciarski sweter, dotarła w kłębach pary na dworzec St Pancras. Usłyszała ostry gwizd pociągu. Czyli Londyn. Miasto zakochane w nowych początkach.
Od razu pośpieszyła do War Office. Mapka, którą jej przesłali, jeszcze pachniała atramentem. Mary ruszyła śpiesznie przez miasto, by nie uronić choćby minuty tej wojny, zmartwiona, że już coś ją ominęło. Gdy przebiegała przez Trafalgar Square, machając na taksówki, z chodnika zrywały się gołębie, a trzepot ich skrzydeł był niczym dźwięk tysiąca noży stukających w wypełnione bordeaux kieliszki z prośbą o uwagę. Za chwilę się zacznie – ta przerażająca i wspaniała batalia, której w żaden sposób nie mogli wygrać bez niej.
Bo, w końcu, o co chodziło na wojnie, jak nie o morale w hełmach i dżipach? A czym było morale, jak nie stoma milionami drobnych rozmów, których suma da żołnierzom odwagę przeć naprzód? Istotą wojny były pogawędki, od których Mary była prawdziwym ekspertem. Tamten ranek był taki, jak jej nastrój – bezchmurny i jak żaden dotąd. Dziesięć tysięcy młodych kobiet śpieszyło pod przejrzystym londyńskim niebem, by zająć pozycje na rozkaz wydany w Whitehall, w starych, przepastnych, wyłożonych marmurem komnatach tej bestii. Mary z radością dołączyła do tego ochoczego tłumu.
List z War Office nie zawierał innych szczegółów i dobrze to wróżyło. Mianują ją oficerem łącznikowym lub attaché przy sztabie generalnym. Wszystkie funkcje wymagające elokwencji przydzielano dziewczynom z dobrych domów. Pojawiła się nawet plotka, że szukają szpiegów, co najbardziej przemawiało do wyobraźni, bo umożliwiało odgrywanie podwójnej roli.
Mary złapała taksówkę i pokazała mapkę kierowcy. Przyjrzał się jej, odsuwając na długość ręki i wpatrując się w czerwony krzyżyk w miejscu, gdzie miała się zgłosić. Mary miała wrażenie, że chwila ta ciągnie się w nieskończoność.
– To ten duży budynek przy Hawley Street?
– Tak. Najszybciej jak się da – odpowiedziała Mary.
– Czyli szkoła.
– Nie sądzę. Mam się zameldować do wojska.
– Nie słyszałem, żeby było tam coś innego. Pozostałe budynki to domy mieszkalne.
Mary już otworzyła usta, żeby zaprzeczyć, ale się powstrzymała i zaczęła poprawiać rękawiczki. Jasne, że to żadna błyszcząca wieża tuż przy siedzibie Gwardii Konnej z tabliczką „Ministerstwo Szalonych Intryg”, tylko jakiś niepozorny budynek.
– Oczywiście. Pewnie mianują mnie nauczycielką.
– To by się zgadzało. – Skinął głową taksówkarz. – Bo połowę nauczycieli w Londynie wyślą na wojnę.
– W takim razie miejmy nadzieję, że trzcinki okażą się skuteczne w walce przeciwko czołgom.
Taksówkarz zawiózł ją na Hawley Street z nie większym pośpiechem niż ten, na jaki zasługuje nauczycielka. Mary przyjęła pozę zwykłej młodej kobiety, dla której jazda taksówką stanowi wielką ekstrawagancję, a perspektywa zatrudnienia w charakterze nauczycielki jest czymś wyjątkowo ekscytującym. Jej mina wskazywała, iż jest szczerze pochłonięta tym co tu i teraz, niczym – jak sobie wyobrażała – miny krów bądź gęsi.
Kiedy podjeżdżali pod budynek szkoły, Mary czuła, że jest obserwowana. Dla zasady dała taksówkarzowi cztery razy mniejszy napiwek niż zwykle. W końcu to był jej pierwszy test. Ruszyła nieśmiałym krokiem zwykłej dziewczyny, która stawia się na rozmowę w sprawie posady. Jakby nie chciało się przed nią rozstąpić powietrze. Jakby ziemia jęczała od ran zadawanych przez każde jej stąpnięcie.
Weszła do gabinetu dyrektorki i przedstawiła się. Panna Vine skinęła głową, lecz nawet nie spojrzała na nią zza biurka. Ptasia, w rozpinanym swetrze, okulary na łańcuszku.
– North. – Mary z emfazą powtórzyła swoje nazwisko.
– Tak, już słyszałam. Obejmie pani klasę Pustułek. Proszę zacząć od sprawdzenia listy obecności i możliwie jak najszybciej nauczyć się nazwisk.
– Świetnie – przytaknęła Mary.
– Uczyła już pani kiedyś?
– Nie, ale nie przypuszczam, żeby to było jakieś wielkie halo.
Dyrektorka przeszyła ją lodowatym spojrzeniem.
– Pani przypuszczenia nie należą do programu nauczania.
– Proszę mi wybaczyć. Nie, nigdy nie uczyłam.
– Doskonale. Musi pani być stanowcza. Proszę nie pozostawiać im swobody i nie lekceważyć faktu, że dziecko powinno ładnie formować litery. Jaka ręka, taka głowa.
Mary miała wrażenie, że „dyrektorka” trochę przesadza. Może wspomni o tym jej przełożonej, kiedy już się dowie, do jakiej formacji ją przydzielili. Choć jej przywiązanie do szczegółów było rzeczywiście imponujące. Kubki z naostrzonymi ołówkami, pudełka z pinezkami, równiutka sterta śpiewników obłożonych w różne papierowe okładki – jakby to naprawdę dzieci przyłożyły się do wykonania tego zadania zleconego im w pierwszym tygodniu nowego roku szkolnego.
Dyrektorka uniosła wzrok.
– Nie rozumiem, skąd ten uśmieszek.
– Przepraszam – zmitygowała się Mary, nie mogąc powstrzymać porozumiewawczego spojrzenia, a gdy dyrektorka go nie odwzajemniła, lekko się zmieszała.
– Pustułki. Korytarzem na wprost, trzecie drzwi po lewej.
Kiedy Mary weszła do klasy, trzydzieścioro jeden dzieci zasiadających przy biurkach z podnoszonym blatem zamilkło. Wpatrywały się w nią niczym sowy, obracając głowami. Na oko mogły mieć osiem, może dziesięć lat, choć – jak to dzieci – były przecież niewidzialne i należało naprawdę wytężyć wzrok, by w ogóle je zauważyć.
– Dzień dobry. Nazywam się Mary North.
– Dzień dobry, panno North.
Wyśpiewały to powitanie odwiecznym tonem wyrażającym tyleż szacunku, co drwiny, w sposób tak doskonały, że Mary aż ścisnęło w dołku. To wszystko było nazbyt realne.
Przed lunchem uczyła ich matematyki, a później pisania wypracowań, wciąż żywiąc nadzieję, że kurtyna wreszcie opadnie, próba się skończy i w końcu ją zwerbują. Kiedy dzwonek obwieścił koniec ostatniej lekcji, Mary pobiegła na najbliższą pocztę i wysłała pełen oburzenia telegram do War Office, wyrażając wątpliwość, czy przypadkiem nie zaszła jakaś pomyłka.
Oczywiście nie było mowy o pomyłce. Pośród wszelkich zarzutów stawianych Londynowi podczas zbliżającej się wielkiej zawieruchy – o konwoje gubiące eskortę we mgle, o dostawy tylców z niepasującymi lufami i o kochanków o sercach niewłaściwego kalibru – ani razu nie stwierdzono, by stolica Imperium zawiodła w precyzyjnym informowaniu, gdzie kto ma rozpocząć walkę.