Читать книгу Dzielnym będzie przebaczone - Chris Cleave - Страница 8

Wrzesień 1939

Оглавление

Mary niemal się rozpłakała na wieść, że jej pierwszym zadaniem będzie ewakuacja uczniów na wieś, a kiedy dotarło do niej, że Londyn ewakuował w pierwszej kolejności zwierzęta z zoo, wpadła w furię. Skoro wygnanie stało się koniecznością, to stolica powinna cenić wyżej dzieci niż ary i piżmowoły.

Przyjrzała się swoim pomalowanym szminką ustom w kieszonkowym lusterku, po czym podniosła rękę.

– Tak, panno North?

– Czy to nie skandal, że najpierw ewakuowano zwierzęta?

Wypowiedziała te słowa przy dzieciach ustawionych w szeregu w miejscu zbiórki przed opustoszałym londyńskim zoo w oczekiwaniu na ewakuację. Uczniowie wydali z siebie nieśmiały pomruk aprobaty. Dyrektorka obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem, co sprawiło, że Mary ogarnęło zwątpienie. Ale przecież nie powinno być tak, że najpierw ratuje się zwierzęta. Czyż nie taką decyzję podjął znużony starzec Noe, który zapełnił arkę durnym bydłem, a nie energicznymi dziećmi, które reagują na pytania? Tak właśnie zatopiono najlepsze korzenie ludzkości. To dlatego ludzie są skłonnymi do przemocy potomkami Chama, Sema i Jafeta, wypowiadającymi wojnę w czasie, który Mary zarezerwowała na szydełkowanie.

Dyrektorka jedynie westchnęła. Zwłoka wynikała po prostu z faktu, że marmozecie nie trzeba wypisywać nazwiska na bagażu, towarzyszyć jej w wagonie drugiej klasy i przydzielać do odpowiedniej rodziny w Cotswolds. Niższym naczelnym wystarczała do podróży ciężarówka i stosowna karma, podczas gdy Homo sapiens, taki Henry czy Sarah, mieli całą gamę potrzeb, które sumienna biurokracja musiała nie tylko przewidzieć, lecz także zaspokoić i dodatkowo udokumentować na formularzach, które najpierw musiały dotrzeć z drukarni.

– Rozumiem – odrzekła Mary. – Dziękuję.

Jasne, że taki był powód. Mary była wściekła, że ma ledwie osiemnaście lat. W tym wieku żale i pretensje wypalają dziury w zdrowym rozsądku niczym rozżarzone węgle w kuchennych rękawicach. To dlatego w Londynie wciąż roiło się od dzieci, podczas gdy zoo świeciło pustkami, a trzysta niesprzedanych porcji orzeszków dla małp po pół pensa każda, zawiniętych w małe rożki z gazet, zalegało samotnie w tamtejszym kiosku.

Mary znów podniosła rękę, by po chwili ją opuścić.

– Tak? Jeszcze coś? – spytała panna Vine.

– Nie, nic. Przepraszam.

– No to dobrze.

Dyrektorka na moment oderwała wzrok od dzieci i zmierzyła Mary pełnym współczucia spojrzeniem.

– Pamiętaj, że teraz jesteś po naszej stronie. No wiesz, nas, dorosłych.

Mary niemal poczuła, jak kości trzeszczą jej z niechęci.

– Dziękuję, panno Vine.

W tym momencie jedyne kolorowe dziecko w szkole, korzystając z nadarzającej się okazji, wyłamało się z szyku i wspięło na zamkniętą na kłódkę bramę zoo. Dyrektorka obróciła się na pięcie.

– Zachary Lee! Wracaj tu zaraz!

– Bo co? Wyśle mnie pani na wieś?

Wszyscy uczniowie wstrzymali oddech. Tymczasem niezwyciężony ciemnoskóry dziesięciolatek zasalutował. Przerzucił chude brązowe nogi przez bramę, trzymając się obydwu liter „O” z kutego żelaza niczym łęków konia, i natychmiast zniknął im z oczu.

Panna Vine obróciła się do Mary.

– Lepiej przyprowadź tu tego czarnucha.

*

Była to jej pierwsza misja ratunkowa podczas tej wojny. Rozpłoniona i nabuzowana Mary North przeczesywała opustoszałe zoo, przemierzając wciąż dobrze utrzymane ścieżki. Sama poczuła się lepiej. Wyciągnęła ukradkiem papierosa. Drugą ręką pomasowała brew, pewna, że dzięki temu na jej czole nie zagnieździ się frasunek. Wszelkie przeciwności można przecież pokonać, tak jak można strzepnąć popiół z rękawa czy wygonić zabłąkaną pszczołę przez otwarte okno.

Mary zdążyła już sprawdzić wybieg dla żyraf i wielkich kotów. Gdy usłyszała kaszlnięcie, przez rozwartą na oścież furtkę weszła ostrożnie do zagrody dla człowiekowatych. Zaczęła przedzierać się przez słomę, wzniecając odór moczu i piżma, który ją przeraził i wprawił jej serce w trzepot. Miała jednak nadzieję, że opiekun nie przeoczył wielkiego goryla, gdy je liczył, umieszczając w ciężarówce.

– Wyłaź, Zachary Lee. Wiem, że tu jesteś.

Dziwnie się czuła w tym gorylim domu, gdy wyglądała na zewnątrz przez wymazane szyby.

– No chodź, Zachary, skarbie, bo obydwoje będziemy mieli kłopoty.

Drugie kaszlnięcie i szelest słomy. A potem słowa wypowiedziane z miękkim, amerykańskim akcentem:

– Nie wyjdę.

– Dobra – rzuciła Mary. – Będziemy tu gnić, aż wojna się skończy i nikt się nie dowie, jakim talentem moglibyśmy się podczas niej wykazać.

Przysiadła obok chłopca, rozłożywszy swój czerwony żakiet różową jedwabną podszewką do ziemi. Trudno było jej zachować ponury nastrój. Niech mówią o wojnie, co chcą, ale ją przynajmniej wyrwała z Mont-Choisi przed popołudniem, które miała spędzić na malowaniu paznokci, i mogła jej szykować jeszcze inne miłe niespodzianki. Zapaliła kolejnego papierosa i wypuściła dym w przeświecające z góry promienie słońca.

– Mogę dostać jednego? – spytał dziecinnym głosikiem.

– Piękna prośba – pochwaliła go Mary. – Ale nic z tego. Musisz mieć skończone jedenaście lat.

Z punktu zbiórki dobiegł ich dźwięk gwizdka. Mógł oznaczać, że nad Londyn nadlatują ciężkie bombowce albo że uczniów podzielono na dwie z grubsza równe drużyny, które zaraz rozpoczną mecz palanta.

Zachary wychylił głowę ze słomy. Mary wciąż zadziwiał fakt, że ma brązową skórę i orzechowe oczy. Kiedy pierwszy raz się uśmiechnął, zachwyciła się, gdy mignął jej róż jego języka. Wyobrażała sobie, że będzie... no może nie brązowy, ale z pewnością równie kontrastujący z różem, co brąz z bielą. Może niebieskawy, jak u scynki. Nie zdziwiłaby się, gdyby miał czarną krew i odchody w kolorze kości słoniowej. Był pierwszym Murzynem, którego widziała z bliska – bo trudno do nich zaliczyć tych z plakatów reklamujących występy minstreli[1] – i wciąż musiała się powstrzymywać, by się w niego nie wgapiać.

Źdźbła słomy przyczepiły mu się do włosów.

– Proszę pani? Dlaczego wywieźli zwierzęta?

– W każdym przypadku powód był inny – odpowiedziała Mary, odliczając te powody na palcach. – Hipopotamy dlatego, że są potwornie tchórzliwe, wilki, bo nigdy do końca nie wiadomo, po czyjej są stronie, a lwy, bo mają zostać zrzucone na spadochronach do zoo w Berlinie, żeby rozprawić się z wielkimi kotami Herr Hitlera.

– To między zwierzętami też jest wojna?

– Naturalnie. Czyż nie byłoby niedorzecznością, gdybyśmy tylko my się bili?

Wyraz twarzy chłopca sugerował, że wcześniej nie brał tego pod uwagę.

– Ile to jest dwa razy siedem? – spytała, korzystając z okazji, Mary.

Zachary zaczął liczyć jak pilny i gorliwy uczeń, który nie zamierza dać za wygraną, przynajmniej do czasu, aż zabraknie mu palców u rąk. Nie pierwszy raz w tym tygodniu Mary powstrzymała uśmiech oraz rozkoszną myśl, że uczenie może nie być najgorszym sposobem na spędzanie wolnego czasu między śniadaniem a wypełnianiem obowiązków towarzyskich.

We wtorkowy ranek, po sprawdzeniu listy obecności i przed wydaniem dzieciom mleka w małych szklanych butelkach, Mary wypisała nazwiska wszystkich trzydziestu jeden uczniów na brązowych identyfikatorach i przewlekła je przez górne dziurki ich kurtek. Dzieci oczywiście zaczęły się nimi wymieniać, gdy tylko się od nich odwróciła. Były jedynie ludźmi, nawet jeśli nie podjęły jeszcze wysiłku, by urosnąć.

Było rzeczą równie oczywistą, że postanowiła zwracać się do nich, używając tych zamienionych imion – nawet Elaine w przypadku chłopców i Peter w przypadku dziewczynek – i zachowując przy tym całkowitą powagę. Była zachwycona łatwością, z jaką wybuchały śmiechem. Okazało się, że jedyną różnicą między dziećmi a dorosłymi jest to, że te pierwsze są gotowe włożyć dwa razy więcej energii w to, by się nie smucić.

– Dwanaście? – spytał Zachary.

– Co „dwanaście”?

– Siedem dodać siedem – przypomniał jej poirytowanym tonem zarezerwowanym dla dorosłych, którzy zadają pytania bez refleksji na temat poziomu emocji, jakich wymaga udzielenie odpowiedzi.

Mary pokręciła przepraszająco głową.

– Całkiem blisko.

Znów rozległ się dźwięk gwizdka. Ponad wybiegami z nadzieją krążyły mewy. Wspomnienie o porze karmienia pozostawało żywe. Mary poczuła ból. Wszystkie rozkłady zajęć świata trzepotały na błękitnym niebie, włóczone przez wiatr.

– Trzynaście?

Mary uśmiechnęła się.

– Pokazać ci? Jesteś bystrym chłopcem, ale jak na dziesięciolatka masz ogromne zaległości w rachowaniu. Pewnie nikt nie zadał sobie trudu, żeby cię tego nauczyć.

Mary uklękła na sianie, chwyciła dłonie Zachary’ego – wciąż zdumiona, że nie są cieplejsze niż ręce białego – i pokazała mu, jak odliczyć na palcach drugą siódemkę.

– Teraz już rozumiesz? Siedem i jeszcze siedem daje czternaście. Po prostu się nie zatrzymuj.

– Aha...

Jakież te dzieci miały zdziwione i zawiedzione miny, kiedy czary musiały ustąpić miejsca chłodnemu rozumowi.

– A trzy razy siedem, Zachary? Dwie siódemki już masz.

Chłopiec przyjrzał się swoim wyprostowanym palcom, po czym przeniósł wzrok na Mary.

– Na jak długo? – spytał.

– Co „na jak długo”?

– Na jak długo nas tam wysyłają?

– Do czasu, aż w Londynie znów zrobi się bezpiecznie. Pewnie długo to nie potrwa.

– Boję się jechać na wieś. Chciałbym, żeby tata też pojechał.

– Rodzice nie mogą jechać. Ich praca ma podstawowe znaczenie dla wyniku tej wojny.

– Wierzy pani w to?

Mary zdecydowanie pokręciła głową.

– Jasne, że nie. Praca większości ludzi nie ma sensu: aktuariuszy, likwidatorów czy mędrkowatych profesorów. Byliby bardziej użyteczni, gdyby recytowali limeryki albo wypychali skarpetki brokatem.

– Mój tata występuje z minstrelami w teatrze Lyceum. To użyteczne?

– Dla morale z pewnością. Gdyby takie przedstawienia nie były potrzebne, już dawno by je ewakuowali. Rozśpiewanym pociągiem? Jak myślisz?

Chłopiec jednak powstrzymał uśmiech.

– Nie będą mnie chcieli na wsi.

– Niby dlaczego?

Zbolała dziecięca mina w obliczu czyjejś bezdennej tępoty.

– Ach, rozumiem! Myślę jednak, że wszyscy będą tam niezwykle zaciekawieni. Pewnie z początku będą cię dotykać i poszturchiwać, ale kiedy już się przekonają, że twoja skóra nie zbieleje, na pewno nie będą mieli nic przeciwko. Ludzie są zwykle mili.

Zachary był wyraźnie zamyślony.

– Tak czy siak – ciągnęła Mary – wybieram się tam, dokąd nas wysyłają, i przysięgam, że cię nie zostawię.

– Będą mnie nienawidzić.

– Bzdura. Czy to minstrele napadli na Polskę? Czy to trupa murzyńskich aktorów zajęła Sudety?

Zachary wpatrywał się w nią w skupieniu.

– Widzisz? – zakończyła Mary. – Tamtejsi mieszkańcy wolą ciebie od Niemców.

– Mimo to nie chcę tam jechać.

– Ale przecież w tym cała zabawa! Po prostu jedziesz tam, gdzie ci każą. Wszyscy się w to teraz bawią.

Nagle Mary uświadomiła sobie, że nie ma nic przeciwko temu, że ich ewakuują. To jak wielka gra w ruletkę, i tak trzeba do tego podchodzić. Dzieci zażyją świeżego wiejskiego powietrza, a ona... Czymże była wieś, jak nie zbiorem niezliczonych, luźno spętanych Heathcliffów?

Wyobraźmy sobie, że ta wojna zaskoczy nas wszystkich, pomyślała. Załóżmy, że pociąg wywiezie nas w jakieś dzikie miejsce z dala od tych obyczajnych uliczek, gdzie co trzecia osoba zna jakąś anegdotę o mojej matce lub głosuje w obwodzie wyborczym mojego ojca.

Oczami wyobraźni Mary ujrzała siebie na wsi w ślicznej wiosce pełnej energicznych młodych ludzi, którym wojna narzuciła w życiu nową rolę. To będzie jak obrót kalejdoskopu, tyle że z gramofonem i tańcami. Żeby zaimponować swojej przyjaciółce, Hildzie, Mary zakocha się w pierwszym mężczyźnie, który okaże się choć trochę interesujący.

Ścisnęła dłoń ciemnoskórego chłopca. Jego słodki uśmiech stał się dopełnieniem optymistycznego nastroju, jaki ją ogarnął.

– Chodź – rzuciła. – Dołączmy do tamtych, zanim zgarną dla siebie cały ubaw.

Kiedy wstali, Mary otrzepała chłopca ze słomy. Chudy, ze spłoszonym wzrokiem, wyglądał jak na zdjęciu rentgenowskim z kępką niesfornych włosów na głowie. Mary ze śmiechem pokręciła głową.

– Co?

– Zachary Lee, naprawdę nie wiem, po co cię ewakuujemy. Wyglądasz, jakby już spadła na ciebie bomba.

Chłopiec zmarszczył brwi.

– A ty palisz o tak!

Zachary przybrał pozę Mary palącej papierosa jak Bette Davis, jakby żarzący się craven „A” zmuszał ją do nadludzkiego wysiłku. Uniesiony w górę czubek papierosa, elegancko wyprostowany nadgarstek i dwa palce niczym u znużonej świętej udzielającej błogosławieństwa.

– Może i tak! – zgodziła się Mary. – W takim razie pokaż mi, jak ty to robisz.

Zręcznie niczym sztukmistrz wyczarowujący pensówkę, Zachary obrócił rozżarzoną końcówkę wyimaginowanego papierosa do wnętrza dłoni. Rozejrzał się czujnie w lewo i w prawo, głęboko się zaciągnął, odwrócił głowę i kącikiem ust wypuścił dym w kierunku słomy. Zrobił to niemal niepostrzeżenie, jak wróbel, który wypróżnia się, przysiadłszy na gałęzi.

– Dobry Boże! Palisz, jakby ktoś mógł ci tego zabronić – skomentowała Mary.

– Palę jak facet – odparł chłopiec z udawanym znużeniem.

– Cóż, zatem oprócz czytania, pisania i rachunków pewnie nie ma nic, czego mogłabym cię nauczyć.

Mary chwyciła go za rękę i ruszyli przed siebie. Zachary spytał, czy lwy zostaną zrzucone na Berlin za dnia, czy też nocą. Mary odpowiedziała, że pewnie nocą, bo to zwierzęta nocne, chociaż podczas wojny kto to wie.

Wyszli z zoo przez obrotową bramkę. Mary przepuściła chłopca przodem, bo byłoby rzeczywiście śmiesznie, gdyby znów postanowił się urwać, podczas gdy ona byłaby już po drugiej stronie. Gdyby zamienili się rolami, ona sama z pewnością nie oparłaby się takiej radosnej pokusie.

Na trawniku przy wejściu stali ustawieni trójkami uczniowie podzieleni na klasy. Mary po przyjacielsku trzymała Zachary’ego za rękę, póki nie napotkała spojrzenia dyrektorki. Wtedy zmieniła chwyt na taki, który bardziej kojarzył się z opresją.

– Z tobą rozmówię się później, Zachary – rzuciła panna Vine. – Jak tylko przydzielą nas do budynku, w którym będę cię mogła zamknąć, spodziewaj się, że trafisz do kozy.

Zachary odpowiedział irytującym uśmiechem. Mary pośpiesznie poprowadziła go w miejsce, gdzie stali uczniowie z jej klasy. Wywołała z szeregu poważną i roztropną Fay George i poprosiła ją, by utworzyła parę ze świeżo schwytanym zbiegiem, przykazując, by mocno trzymała go za rękę. Fay wykonała polecenie, wpierw nałożywszy rękawiczki wyciągnięte z kieszeni budrysówki. Zachary przyjął to bez komentarza, patrząc wprost przed siebie.

Dyrektorka podeszła do Mary, skrzywiła się, wyczuwając woń papierosów, i znacząco uniosła wzrok ku niebu, jakby pojawiła się na nim eskadra ryczących bombowców, której Mary w jakiś sposób nie dostrzegła. Panna Vine chwyciła Zachary’ego za ramiona i potrząsnęła nim z roztargnieniem, acz nie bez czułości, jakby pytała: „I co my z tobą poczniemy?”.

– Młodzi nie zdają sobie sprawy z ogromu problemów – powiedziała.

Mary domyśliła się, że to ją strofuje, choć równie dobrze słowa te mogły być skierowane do Zachary’ego albo – jako że dyrektorka wciąż spoglądała w niebo – do młodych pilotów Luftwaffe lub też do beztroskich aniołów.

Mary przygryzła policzek, by powstrzymać uśmiech. Polubiła pannę Vine – wcale nie była jedynie ściśniętą gorsetem żmiją. Pozostawała jednak do znudzenia czujna, jakby życie było czymś, czemu nie można zaufać.

– Przepraszam, panno Vine.

– Panno North, czy spędzała pani dużo czasu na wsi?

– Owszem. Jeździliśmy na weekendy do okręgu wyborczego mojego ojca.

Było to dokładnie to, czego Mary próbowała nie ujawniać.

Panna Vine puściła ramiona Zachary’ego.

– Pozwoli pani ze mną na chwilę?

– Oczywiście – odpowiedziała Mary.

Odeszły na bok.

– Co natchnęło cię, by zgłosić się na ochotnika do uczenia w szkole, Mary?

Duma nie pozwoliła jej odpowiedzieć, że nie zgłosiła się do jakiegoś konkretnego zadania – po prostu zgłosiła się, zakładając, że wszystko rozstrzygnie się na jej korzyść, jak zawsze do tej pory, za sprawą niewidzialnych koneksji.

– Sądziłam, że będę w tym dobra – odparła.

– Wybacz, ale młode kobiety z twojej sfery zwykle nie biorą pod uwagę tej profesji.

– Niekoniecznie trzeba patrzeć na to w ten sposób. Jeśli już szukać wad kobiet z mojej sfery, to może się okazać, że one raczej w ogóle nie biorą pod uwagę, że będą pracować.

– A ty, moja droga, dlaczego się zdecydowałaś?

– Liczyłam, że będzie to mniej wyczerpujące niż bezustanne lenistwo.

– Nie było niczego bardziej związanego z wojną, co mogłoby ci się wydawać chwalebniejsze?

– Chyba niezbyt pani we mnie wierzy, panno Vine.

– Jesteś niemożliwa. Niektórzy nauczyciele są tobą zachwyceni, inni zniesmaczeni. Jesteś zbyt pewna siebie. Spoufalasz się z dziećmi, a one nie potrzebują spoufalania.

– Chyba po prostu je lubię.

Dyrektorka spojrzała na Mary z nieskrywanym politowaniem.

– Nie możesz się zaprzyjaźnić z ponad trzydzieściorgiem dzieci, które mają potrzeby większe, niż sobie wyobrażasz.

– Myślę, że wiem, czego im potrzeba.

– Pracujesz tu od czterech dni i tylko wydaje ci się, że wiesz. To powszechny błąd, trudniejszy do skorygowania u młodych kobiet, które nie odczuwają pilnej potrzeby zarobienia dwóch funtów i siedemnastu szylingów tygodniowo.

Mary zjeżyła się, lecz z wysiłkiem powstrzymała się od odpowiedzi.

– W tym tygodniu wszystkie kłopoty były związane z twoją klasą, Mary. Zamieszanie, niefortunne zdarzenia, ucieczki. Dzieci sądzą, że mogą sobie przy tobie na dużo pozwolić.

– Współczuję im, panno Vine. Żegnają się z rodzicami, nie wiadomo na jak długo. Uznałam, że ze względu na ich stan, trochę swobody...

– Może je zabić. Nie mam pojęcia, co przyniosą następne tygodnie i miesiące, ale jestem pewna, że jeśli dojdzie do aktów przemocy, będziemy musiały mieć na nie stałe baczenie, by w każdej chwili móc umieścić je w schronie. Nie mogą przebywać Bóg jeden wie gdzie.

– Przepraszam. Poprawię się.

– Obawiam się, że nie mogę ryzykować, by dać ci na to czas.

– Słucham?

– W południe wyruszamy pieszo do Marylebone, skąd o pierwszej odjeżdża pociąg. Nie ujawniono mi celu podróży, ale przypuszczam, że będzie to Oxfordshire bądź Midlands.

– A zatem?

– Niestety, nie zabiorę cię ze sobą.

– Ależ panno Vine!

Dyrektorka położyła dłoń na jej ramieniu.

– Lubię cię, Mary, do tego stopnia, by uświadomić ci, że nigdy nie będziesz dobrą nauczycielką. Znajdź coś bardziej odpowiedniego dla twoich licznych talentów.

– Ale moja klasa...

– Sama ją tam zawiozę. Nie rób takiej miny. Ja też w swoim czasie byłam nauczycielką.

Ale ich imiona, pomyślała Mary. Nauczyłam się imion wszystkich uczniów...

Stała przez chwilę, skupiając się na tym, by – jak uczyła ją matka – jej twarz pozostała niewzruszona.

– Świetnie – odparła.

– Jesteś chlubą swojej rodziny.

– Bez przesady – odpowiedziała Mary, bo tak wypadało.

Południe nadeszło zbyt szybko. Mary ściągnęła swoją walizkę z wózka przeznaczonego na bagaże personelu i patrzyła, jak uczniowie maszerują trójkami ulicą okalającą Regent’s Park. Pustułki szły na końcu – trzydzieścioro jeden dzieci z nazwiskami w brązowych bagażowych przywieszkach. Nierozłączne, wiecznie szepczące Enid Platt, Edna Glover i Margaret Eccleston tworzyły pierwszy szereg. Przez te cztery dni ich plotki wydawały się Mary tak ekscytujące, że nigdy nie wiedziała, czy ma je uciszyć, czy też błagać, by włączyły ją do swego grona.

W drugim szeregu szły Margaret Lambie, Audrey Shepherd i Nellie Gould; Audrey z pomalowanym plakatówką pudełkiem z maską gazową, Nellie z lalką o imieniu Pinkie i Margaret, która znała trochę francuski.

Mary została sama. Na zielonym trawniku obok opuszczonego zoo zapanowały cisza i spokój. George Woodall, Jack Taylor i Graham Brown maszerowali, wymachując rękami jak żołnierze piechoty. Podążający za nimi John Cumberland, Harry Rogers i Carl Richardson przedrzeźniali ich, pomrukując jak szympansy. Henriette Wisby, Elaine Newland i Beryl Waldorf, klasowe ślicznotki, sunęły, trzymając się za ręce i krzywiąc się na swoich kolegów łobuzów. Za nimi dreptały blade z niepokoju Eileen Robbins, Norma Reeve i Rose Montiel.

W następnym szeregu szły Patricia Fawcett, Margaret Taylor i June Knight. Ich matki utrzymywały kontakty towarzyskie i zdawało się, że ich córki i przyszłe wnuczki przedłużą tę znajomość dopóty, dopóki wojny wywoływane przez mężczyzn nie uniemożliwią im spotkań przy ciasteczkach i herbacie. Za nimi podążali Patrick Joseph, Gordon Abbott i James Wright, chichocząc i oglądając się na Petera Cartera, Petera Halla i Johna Clarka, którzy szykowali się do spłatania jakiegoś psikusa. Mary była pewna, że ich zamysł obejmuje omdlenie lub użycie atramentu.

Kolumnę zamykała dobroduszna Rita Glenister podtrzymująca drobnego i zalanego łzami Jamesa Roffeya oraz, idący na samym końcu, Fay George i Zachary. Czarnoskóry chłopiec pożegnał Mary, zaciągając się ostatnim dymkiem z wyimaginowanego papierosa i pstrykając w dal niedopałkiem. Później odwrócił się do niej plecami i odszedł wraz z pozostałymi, którzy ze śpiewem na ustach kierowali się ku miejscu wciąż jeszcze pozbawionemu nazwy. Mary przypatrywała się Zachary’emu. Pierwszy raz nie dotrzymała słowa.

*

W czasie kolacji w domu rodziców w Pimlico Mary siedziała naprzeciw swojej przyjaciółki, Hildy, podczas gdy jej matka nakładała cienkie plasterki pieczeni rzymskiej na zimno z tacy, którą osobiście przyniosła z kuchni. Jej ojciec był w parlamencie i nie spodziewały się innych gości, więc matka Mary dała wolne wszystkim, oprócz kucharki.

– Kiedy was ewakuują? – spytała matka. – Myślałam, że już wyjechałaś.

– Mam wkrótce do nich dołączyć – westchnęła Mary. – Potrzebowali jakiejś dobrej nauczycielki, która przypilnuje maruderów.

– Niesamowite. Nie sądziłyśmy, że tak dobrze sobie poradzisz, prawda, Hildo?

Hilda uniosła wzrok. Wcześniej podzieliła porcję pieczeni na trzy części, z których jedną odsunęła na bok talerza, stosując się do diety, którą sama sobie narzuciła. „Dwie trzecie krągłości” rekomendowało najnowsze wydanie czasopisma „Silver Screen”. Właśnie dzięki tym zaleceniom Ann Sheridan zaprezentowała doskonałą figurę w filmie Aniołowie o brudnych twarzach.

– Przepraszam, nie dosłyszałam, pani North?

– Nie przypuszczałyśmy, że Mary sprawdzi się w roli nauczycielki, prawda, kochanie?

Hilda rzuciła Mary niewinne spojrzenie.

– I z jakim spokojem przyjęła to zadanie!

Hilda doskonale wiedziała, że jej przyjaciółka nie była specjalnie zachwycona swoją misją i że nie wytrwała na tym stanowisku nawet przez tydzień. Mary zdobyła się na uśmiech, który w jej ocenie, był odpowiednio skromny.

– Nauczanie stanowi wsparcie dla wysiłku wojennego, bo pozwala mężczyznom pójść do wojska.

– Liczyłam, że prędzej rozkochasz w sobie jakiegoś admirała!

– Hildo! Jeszcze jedna taka uwaga i zatknę twoją obciętą głowę na bramie jako ostrzeżenie dla innych.

– Przepraszam, pani North, ale taka śliczna dziewczyna jak Mary raczej nie jest stworzona do czegoś tak przyziemnego jak nauczanie.

Hilda dobrze wiedziała, że matka podejrzewa Mary o flirty. To było dla niej typowe – przygotować wysublimowaną przynętę i zastawić pułapkę przy zachowaniu pozorów, że skupia się na pieczeni.

– Naprawdę imponuje mi, że potrafi w tym wytrwać – odezwała się Hilda. – Ja nie umiem wytrwać nawet przy diecie.

Z nieznośnym namaszczeniem za pomocą noża i widelca zaczęła przycinać o jedną trzecią długości fasolkę szparagową na swoim talerzu, po czym skrupulatnie umieściła wszystkie krótsze końce obok usuniętych wcześniej resztek pieczeni.

– Na Boga, dlaczego je tak przycinasz? – Nie wytrzymała Mary.

Okrągła twarz Hildy pozostała niewzruszona.

– To nie jest jedna trzecia?

– Po prostu odłóż na bok jedną fasolkę na trzy, na litość boską. To dieta, a nie sekcja zwłok.

– Nie jestem tak bystra jak ty – zasępiła się Hilda.

Mary rzuciła jej wściekłe spojrzenie. W ciemnych oczach Hildy rozbłysły iskierki.

– Każdy ma inne talenty – wtrąciła matka Mary. – Ty jesteś lojalna i miła.

– Mary jest bardzo dzielna, że została nauczycielką, podczas gdy cała reszta z nas kręci się tylko między bawialnią a salonem.

Matka Mary poklepała ją po ręce.

– Służą też ci, którzy godnie żyją.

– Ale żeby jakoś pomóc w tej wojnie! – odparła Hilda. – Żeby naprawdę coś zrobić.

– Chyba mogę być dumna z córki. A jeszcze latem martwiliśmy się, że zostanie socjalistką.

W końcu wszystkie trzy się roześmiały. Bo przecież jakże tak?

*

Po kolacji, już na tarasie na dachu skrywającym sześć kondygnacji kremowych stiuków, Hilda słaniała się ze śmiechu, podczas gdy Mary aż się gotowała. Ich białe sukienki czerwieniały w zachodzącym nad Pimlico słońcu.

– Ty żmijo! – rzuciła Mary, zapalając papierosa. – Teraz będę musiała udawać, że mnie nie zwolnili. To za Geoffreya St Johna?

– Skąd taki pomysł?

– Cóż, przyznaję, że właściwie to go...

– No, powiedz. Co zrobiłaś?

– Musnęłam go ustami.

– Podczas...?

– Balu królowej Charlotte.

– Gdzie się pojawił jako...

– Twój towarzysz wieczoru.

– Ciekawe...

– Prawda? Bo najwyraźniej wciąż jesteś na mnie zła.

– Na to wygląda.

Mary oparła łokcie na balustradzie tarasu i ze znużeniem spojrzała na Londyn.

– To dlatego, że zbyt poważnie traktujesz te sprawy.

– Jestem tradycjonalistką – przytaknęła Hilda. – Ale rozważ plusy. Pracujesz na pełny etat jako nauczycielka.

– Rozegrałaś to z moją matką, jakbyś brzdąkała na rozstrojonej pianoli.

– Teraz musisz odzyskać tę pracę albo przynajmniej udawać, że pracujesz. Tak czy owak, mam cię z głowy na balu z okazji Święta Archaniołów.

– Bal odbędzie się w porze, kiedy lekcje już się skończą, mądralo.

– Ale ty będziesz na wsi. Nawet twoja matka się połapie, że nie ma tu kogo uczyć.

Mary zastanowiła się przez chwilę.

– Zapłacisz mi za to.

– Rzecz jasna w końcu ci wybaczę. Może nawet zaproszę cię na mój ślub z Geoffreyem St Johnem. Możesz być moją druhną.

Obydwie wychyliły się przez balustradę i wpatrywały w zapadający nad miastem zmierzch.

– I jak było? – spytała wreszcie Hilda.

– Najgorsze jest to, że cudownie – westchnęła Mary.

– Ale to ja wypatrzyłam go pierwsza – zaperzyła się Hilda.

– Nie mówię o pocałunku z Geoffreyem. Miałam na myśli uczenie.

– Co knujesz tym razem?

– Serio! Miałam trzydziestu jeden uczniów, bystrych jak woda w strumieniu. Kiedy zniknęli, zrobiło mi się smutno.

Zaciemnione miasto okrył mrok. Wcześniej miliony świateł uśmiechały się do gwiazd na wieczornym niebie.

– A dlaczego pocałunek nie? – zaczęła po chwili dopytywać Hilda. – Co właściwie było nie tak z pocałunkiem z Geoffreyem?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Widowiska rozrywkowe wywodzące się z dziewiętnastowiecznej tradycji amerykańskiej, z udziałem białych wykonawców ucharakteryzowanych na czarnoskórych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Dzielnym będzie przebaczone

Подняться наверх