Читать книгу Warcraft: Durotan - Christie Golden - Страница 5

Оглавление

Rozdział drugi

Garad poprosił Durotana i Orgrima, by wrócili do wioski razem z nim i Geyah. Reszcie myśliwych – orkowi w kwiecie wieku o imieniu Nokrar, jego partnerce Kagrze o dzikim spojrzeniu, Grukagowi, który miał pierś potężną jak beczka – polecił, by zostali i skończyli sprawiać zdobycz.

Durotan aż płonął z ciekawości, ale wiedział, że nie należy pytać. Zresztą, nawet gdyby spytał, cóż Garad mógł mu odpowiedzieć? O rytuale pertraktacji wódz niewątpliwie słyszał w młodości, ale mało prawdopodobne, by poświęcił tej koncepcji choćby jedną myśl w kolejnych latach.

Jechali w pełnej napięcia ciszy.

Jak to zapisano w zwojach, niegdyś Mroźne Wilki wiodły koczowniczy tryb życia. Wędrowały śladem zwierzyny przez cały Draenor. Ich domostwa można było szybko rozłożyć na części i powiązać w tobołki, przytraczane do grzbietów wilków. Ale nawet jeśli rzeczywiście tak było, to bardzo dawno temu. Klan osiedlił się na Grani Mroźnego Ognia, od południa strzeżony przez Praojca Górę, od północy mając Duchy w ich siedzibie, a od wschodu i zachodu – łąki rozciągające się aż pod gęste lasy. Jak większość orków Mroźne Wilki znaczyły swoje granice sztandarami, w ich wypadku z białą głową wilka na niebieskim polu. Domostwa wznosili z kamienia, błota i drewna. W przeszłości większość rodzin dbała sama o siebie, korzystając z pomocy klanu tylko w czasach głodu lub na wypadek ataku wroga.

Ale teraz wiele z chat leżących na obrzeżu wioski stało pustych już od lat. Obierano je powoli z drewna, w miarę jak rodzina po rodzinie członkowie klanu przenosili się bliżej centrum osady. Odprawiano wspólne rytuały, dzielono pracę i jedzenie. Teraz również i ciekawość.

Podczas gdy mniejsze ogniska płonęły we wsi w zależności od potrzeb, ogień płonący w sporej jamie pośrodku wioski był podtrzymywany nieprzerwanie. W zimie zapewniał ciepło, a latem zbierano się wokół niego, żeby wspólnie jeść i opowiadać historie. Honorowe miejsce przy ogniu należało do Garada – na głazie przed wielu, wielu laty wyrzeźbionym na kształt siedziska.

Każdy z Mroźnych Wilków znał historię Kamiennego Siedziska. Sięgała ona czasów, gdy klan wędrował z miejsca na miejsce. Jeden z wodzów przyprowadził klan na Grań Mroźnego Ognia i tak bardzo związał się z tą krainą, że nie chciał odejść. Inni członkowie klanu byli niespokojni. Bo cóż się z nimi stanie, jeśli nie wyruszą śladem zwierzyny?

Wódz nie chciał zmuszać ich, by pozostali na Grani wbrew swojej woli, poprosił więc szamana, by ten pomógł mu porozmawiać z Duchami. Ruszył z pielgrzymką na północ, najdalej, jak zdołał, aż po samą Krawędź Świata. Tam, w Siedlisku Duchów, w świętej jaskini głębokiej do samego serca ziemi, siedział samotnie przez trzy dni i trzy noce, nie jedząc, nie pijąc, w całkowitych ciemnościach.

Wreszcie otrzymał upragnioną wizję, z której dowiedział się, że skoro jest zbyt uparty, by odejść, Duchy sprawią, że ów opór stanie się jego cnotą. „Jesteś niewzruszony niczym kamień – powiedziały mu. – Przeszedłeś całą tę drogę, by znaleźć Siedlisko Duchów. Wróć teraz do swego ludu i przekonaj się, czym cię obdarowaliśmy”.

Wróciwszy, wódz odkrył, że ogromny głaz stoczył się w sam środek obozu Wilków. Oznajmił, że na znak zwycięskiej próby, jaką wódz klanu przeszedł w Siedlisku Duchów, głaz zostanie nazwany Kamiennym Siedziskiem i zasiadać na nim będzie każdy kolejny przywódca Mroźnych Wilków, póki nie zmieni się ono w pył.

Gdy Durotan i pozostali wrócili do wioski, zapadał już zmierzch. Pośrodku osady płonął jasno wspólny ogień, a wokół niego stali wszyscy członkowie plemienia. Tłum rozstąpił się przed wodzem i jego towarzyszami.

Durotan wpatrywał się w Kamienne Siedzisko.

Siedział na nim ork, który powołał się na rytuał pertraktacji.

W migoczącym świetle płomieni Durotan bez trudu dostrzegł, że zarówno obcy, jak i jego kucająca obok towarzyszka z ciężką metalową obręczą na smukłej szyi, mają skórę koloru mchu.

Ork garbił się nieco, być może z powodu wieku, który zabarwił bielą brodę przybysza. W swym stroju wyglądał na potężnie zbudowanego. Z płaszcza sterczały mu kolce jakiegoś stworzenia. Światło było zbyt słabe, by Durotan mógł zobaczyć, w jaki sposób przytwierdzone zostały do materii. Z chorobliwą fascynacją wpatrywał się w niewielkie czaszki nabite na dwa z kolców. Czy były to głowy dzieci draenei… albo, niech Duchy bronią, orczych niemowląt? Jeżeli tak, to coś było z nimi nie w porządku. Zostały jakby… zdeformowane. A może należały do stworzeń, których Durotan nigdy dotąd nie spotkał? Desperacko uchwycił się tej ostatniej myśli.

Przybysz wspierał się na lasce ozdobionej podobnie jak jego opończa kolcami i kośćmi. Na całej długości laski wyrzeźbiono symbole, takie same otaczały też brzeg kaptura obcego. W cieniu tego kaptura oczy przybysza lśniły, ale nie odbitym blaskiem ogniska, lecz zieloną poświatą płynącą z ich wnętrza.

Jego towarzyszka nie stanowiła równie interesującego widoku, ale była chyba jeszcze bardziej zagadkowa. Wyglądała jak ork, ale jej ciało miało zmienione kształty. Jak – tego Durotan nie potrafił odgadnąć, ale sama myśl budziła w nim odrazę. Niewolnica była po części orkiem, a po części… czymś innym. Czymś słabszym. Geyah i inne kobiety klanu nie dorównywały swym mężczyznom wielkością czy rozmiarem mięśni, widać było jednak, że są rosłe i silne. Obca wydała się Durotanowi wiotka niczym gałązka. Ale ku jego zdziwieniu, gdy spojrzał jej w oczy, wytrzymała to spojrzenie bez drgnienia. Może i ciało jej było wątłe, ale duch z pewnością nie.

– Niezbyt zniewolona ta niewolnica, co? – spytał Orgrim tak cicho, że tylko przyjaciel mógł go usłyszeć.

– Wcale, z tym ogniem, który płonie w jej oczach. – Durotan pokręcił głową.

– Ma w ogóle jakieś imię?

– Ktoś mówił, że Gul’dan nazwał ją… Garona.

Na to słowo Orgrim uniósł brwi.

– „Przeklęta?” I… czym ona jest? I dlaczego ona i jej pan… – Orgrim potrząsnął głową, tak zdumiony, że było to niemal zabawne. – Co jest nie tak z ich skórą?

– Nie wiem i nie będę pytał – odparł Durotan, choć i jego paliła ciekawość. – Moja matka uzna, że to brak szacunku, a ja nie mam ochoty narażać się na jej gniew.

– Ani nikt inny w całym klanie, pewnie tylko dlatego ten obcy wciąż żyje, po tym jak posadził swój zielony zadek na Kamiennym Siedzisku – stwierdził Orgrim. – Nikt nie chce narazić się Wiedzącej, ale ona też nie wygląda na zadowoloną, że temu… temu kundlowi wolno będzie przemówić.

Durotan spojrzał na matkę. Geyah pracowicie wplatała we włosy jakieś jaskrawe koraliki. Najwyraźniej stanowiły część rytuału pertraktacji i szamanka pospiesznie się do niego szykowała. Spojrzenie, jakim obrzuciła przybysza, byłoby chyba w stanie zmiażdżyć kamień, na którym zasiadł obcy ork.

– Na pewno nie jest zadowolona z tego wszystkiego. Ale pamiętaj, co nam powiedziała. – Spojrzenie Durotana ponownie powędrowało do wątłej, ale nie słabej niewolnicy, i do aroganckiego przybysza, który siedział na miejscu przeznaczonym dla wodza. – Wszystko to przynosi ujmę honorowi Gul’dana, nie naszemu.

Nie powiedział Orgrimowi, że spoglądając na zieloną niewolnicę, pomyślał o innej kobiecie, której Klan Mroźnego Wilka odmówił bezpieczeństwa i ochrony. Tej drugiej na imię było Draka i przypominała zieloną niewolnicę ogniem płonącym w oczach i hartem ducha, z jakim przyjęła Wygnanie i niemalże pewną śmierć.

Jak ojciec zawsze wbijał Durotanowi do głowy, Mroźne Wilki nie czerpały przyjemności z zabijania i sprawiania bólu, a co za tym idzie, nieprzychylnym okiem patrzyły na niewolnictwo czy też branie jeńców dla okupu. Ale nie miały też tolerancji dla słabych. Dzieci, które rodziły się wątłe i chorowite, uważano za obciążenie dla całego klanu.

Zwyczajowo pozwalano tym dzieciom osiągnąć wiek młodzieńczy, bowiem zdarzały się przypadki, że jeden czy drugi wyrósł z dziecięcej słabowitości. Jeśli jednak tak się nie stało, młodzi orkowie musieli opuścić klan i samodzielnie walczyć o przetrwanie. Raz do roku, w czasie Letniego Przesilenia, gdy jedzenia było pod dostatkiem, a w wiosce panowały radość i nadzieja, Wygnanym wolno było wrócić do osady i wykazać się sprawnością i odwagą. Większość z nich jednak nigdy nie pojawiała się powtórnie na Grani Mroźnego Ognia. I liczba powracających malała co roku, w miarę jak zimy stawały się surowsze.

Draka była w wieku Durotana i gdy przyszło jej stawić czoła Wygnaniu, poczuł w sercu ukłucie smutku. Nie on jeden. Wśród członków klanu, którzy zebrali się, by być świadkami jej odejścia, rozlegały się pomruki podziwu. Draka zabrała ze sobą jedzenia zaledwie na tydzień, do tego broń i narzędzia, które miały umożliwić jej polowanie, szycie i zbudowanie jakiegoś schronienia. Jej śmierć była nieunikniona i Draka musiała to wiedzieć, a jednak gdy odchodziła, jej szczupłe plecy były proste, choć ramiona drżały pod ciężarem „darów” klanu, darów, które mogły zadecydować o jej przetrwaniu.

– To ważne, by godnie stawić czoła śmierci – powiedział któryś z dorosłych orków.

– Przynajmniej jeśli o to chodzi, prawdziwy z niej Mroźny Wilk – dodał inny.

Draka odeszła, nie oglądając się za siebie. Kiedy Durotan widział ją po raz ostatni, kroczyła mozolnie na swych chudych nogach, a wiatr szarpał sztandar klanu, którym była przewiązana w pasie.

Durotan często wracał myślami do Draki, zastanawiał się, co się z nią stało. Miał nadzieję, że pozostali orkowie się nie mylili i Draka godnie przeżyła swe ostatnie chwile.

Niewolnicy stojącej przed nimi nigdy nie będzie dane umrzeć z honorem. Durotan przeniósł spojrzenie ze śmiałej zielonoskórej przybyszki nazwanej „przeklętą” na jej pana.

– Nie podoba mi się to – zadudnił niski głos prosto do ucha Durotana. To był Drek’Thar o białych włosach, ale ciele wciąż jeszcze muskularnym, plecach mocnych, choć lekko przygarbionych. – Cienie lgną do tego orka. Śmierć idzie jego śladem.

Durotan obrzucił uważnym spojrzeniem czaszki zwisające z laski Gul’dana i nabite na kolce jego płaszcza. Każdy z orków przyglądających się przybyszowi mógł poczynić podobną uwagę, widząc, że Gul’dan zrobił swoje ozdoby z kości umarłych. Niewidomy szaman także zobaczył śmierć, jednak w inny sposób niż pozostali.

Durotan starał się powstrzymać dreszcz, jaki przeszedł go na słowa szamana.

– Zimą cienie długo zalegają na wzgórzach, a ja sam dzisiaj niosłem śmierć. To nie zawsze są złe znaki, Drek’Tharze. Równie dobrze można powiedzieć, że życie idzie jego śladem, bowiem jest zielony.

– Zieleń jest kolorem wiosny, zaiste – przyznał Drek’Thar. – Ale w nim nie wyczuwam niczego, co związane byłoby z odrodzeniem.

– Posłuchajmy, co ma do powiedzenia, a wtedy zdecydujemy, czy jest zwiastunem śmierci czy życia, a może w ogóle niczego.

Drek’Thar zaśmiał się cicho.

– Za bardzo omamił cię, powołując się na starożytny rytuał pertraktacji, byś zdołał zobaczyć, co się naprawdę dzieje, młody przyjacielu. Ale zobaczysz… W swoim czasie. Miejmy nadzieję, że twój ojciec widzi wszystko już teraz.

Garad, zupełnie jakby usłyszał, że o nim mowa, wszedł w krąg światła. Szepty i pomruki natychmiast ucichły. Obcego najwyraźniej cieszyło zamieszanie, jakiego stał się przyczyną. Grube wargi rozchyliły się w uśmiechu, któremu niewiele brakowało do pogardliwego grymasu, i nawet nie drgnął, nie mówiąc o wstaniu z Kamiennego Siedziska. Przyniesiono więc krzesło dla wodza, drewniane i proste. Garad usiadł i położył dłonie na udach. Geyah w swym najbardziej formalnym stroju z ciemnej skóry talbuka starannie wyszywanej koralikami i kawałkami kości stała za plecami partnera.

– Powołując się na starożytny rytuał pertraktacji, przybył do Mroźnych Wilków Gul’dan, syn… – Garad zawiesił głos, przez moment w jego mocnych rysach można było dostrzec zakłopotanie, po czym zwrócił się z tym pytaniem do Gul’dana.

– Imię mojego ojca nie ma znaczenia, tak jak i nazwa mego klanu.

Na dźwięk słów wypowiedzianych przez Gul’dana Durotanowi zjeżyły się włosy na przedramionach. Głos był ochrypły i nieprzyjemny, dźwięczała w nim arogancja, która niewypowiedzianie irytowała młodego orka. Ale znacznie gorsze było znaczenie jego wypowiedzi. Imiona rodziców i przynależność do klanu miały dla orków ogromną wagę, zatem zlekceważenie z całkowitą obojętnością tak istotnego pytania zaszokowało Mroźne Wilki.

– Ważne jest to, co zamierzam powiedzieć – oświadczył przybysz.

– Gul’danie Bez Ojca i Bez Klanu… – wtrąciła Geyah tonem tak przyjemnym, że tylko ci, którzy dobrze ją znali, zrozumieli, że ledwie panuje nad gniewem – próbujesz przyspieszyć rytuał i tym samym go lekceważysz, choć wcześniej powoływałeś się nań, żądając rozmowy. Mój wódz może pomyśleć, że nie pragniesz już dłużej jego ochrony.

Durotan uśmiechnął się, nawet nie próbując tego ukryć. Jego matka była równie niebezpieczna, co i ojciec, wiedział o tym cały klan. Ten zielony ork chyba właśnie uświadomił sobie, że popełnił błąd.

Gul’dan pochylił głowę.

– W rzeczy samej tak postąpiłem. I nie, nie chcę zrezygnować z przywilejów, jakie daje mi rytuał. Mów dalej, Garadzie.

I Garad wypowiadał oficjalne formuły. Były długie i złożone, a niektóre tak archaiczne, że Durotan w ogóle ich nie rozpoznawał i powoli zaczynał się niecierpliwić. Orgrim niecierpliwił się nawet szybciej. Cała przemowa dotyczyła obietnicy bezpieczeństwa i wysłuchania słów tego, który odwołał się do starożytnego rytuału. Wreszcie wódz skończył i wyczekująco popatrzył na przybysza.

Obcy wstał, opierając się na swej lasce. Nabite na kolce czaszki sprawiały wrażenie, jakby krzyczały w niemym proteście.

– Obyczaj, jak i najstarsze z rytuałów, które wstrzymują waszą rękę, nakazują mi powiedzieć wam trzy rzeczy: kim jestem, co wam przynoszę i o co proszę. – Popatrzył po Mroźnych Wilkach i w lśnieniu zielonych oczu pojawiło się coś na kształt błysku aprobaty. – Jestem Gul’dan i choć, jak rzekłem, klan, z którego pochodzę, nie ma znaczenia, to jednak w jakimś sensie przynależę do klanu… pewnego rodzaju. – Zaśmiał się, ale śmiech ów w żaden sposób nie uczynił go mniej niepokojącym. – O tym jednakże powiem później. Następne… Co wam przynoszę? To dar najcenniejszy na świecie. – Uniósł ramiona, a czaszki zastukały pusto o siebie nawzajem. – Daruję wam życie. – Durotan i Orgrim wymienili spojrzenia spod gniewnie zmarszczonych brwi. Czyżby Gul’dan posunął się do zawoalowanej, a może nawet otwartej groźby? – Ten świat jest w niebezpieczeństwie, a zatem i my jesteśmy. Przybyłem z daleka, by zaoferować wam życie w postaci nowej ojczyzny, zielonej, bogatej w zwierzynę i owoce, i w rodzące ziarno pola. A proszę o to, byś przyjął mój dar i dołączył do mnie, Garadzie z Klanu Mroźnego Wilka.

I zmąciwszy w ten sposób spokój, jakby właśnie wrzucił kamień wprost w taflę jeziora, obcy usiadł, spoglądając na Garada z wyczekiwaniem. Propozycja Gul’dana była nie tylko arogancka i obelżywa. To było czyste szaleństwo!

A może nie?

Przez chwilę zdawało się, że wódz Mroźnych Wilków nie wie, jak na to odpowiedzieć, ale wreszcie przemówił.

– Dobrze się stało, że powołałeś się na rytuał pertraktacji, Gul’danie Bez Klanu – zadudnił Garad. – W przeciwnym wypadku rozerwałbym ci gardło własnymi zębami.

Gul’dan nie sprawiał wrażenia zaskoczonego ani obrażonego.

– Inni przed tobą też tak mówili – rzekł – a jednak dołączyli do mego klanu. Wasz szaman zapewne potrafi dostrzec to, czego nie widzą zwyczajni orkowie, a ten świat, choć nękany kłopotami, jest rozległy. Proszę jedynie, byście dopuścili możliwość, że być może nie wiecie wszystkiego i naprawdę oferuję coś, czego Mroźne Wilki potrzebują. Czy w ciągu ostatnich wiosen dotarły do was wieści o… czarnoksiężniku?

Dotarły. Dwa lata temu myśliwi z Klanu Mroźnego Wilka sprzymierzyli się z Klanem Wojennej Pieśni. Wojenne Pieśni tropiły stado talbuków, a ponieważ zwyczaje tych pięknych, pełnych gracji stworzeń były im obce, nie wiedzieli, że nie sposób oddzielić jednej sztuki od stada. Pasiaste talbuki były znacznie mniejsze i delikatniejsze niż raciczniki. Dorosłego racicznika można było odłączyć od pozostałych w trakcie polowania, bowiem z uwagi na swe rozmiary zwierzę mogło doskonale bronić się w pojedynkę. Talbuki zaś broniły się nawzajem. Nie rzucały się do ucieczki, lecz do obrony swego brata czy siostry, nacierając na drapieżnika rogami i kopytami. Mroźne Wilki umiały wystraszyć talbuki i zmusić je do poświęcenia kilku członków stada. Łącząc siły na czas polowania, Mroźne Wilki i Wojenne Pieśni zdobyły aż nadto mięsa, by zaspokoić głód myśliwych i ich wierzchowców.

Kiedy zasiedli do wspólnej uczty, jeden z Pieśni wspomniał o orku dysponującym dziwną mocą – jak szaman, ale inną. Czarnoksiężnik, tak nazywał tego orka Wojenna Pieśń. Durotan nie słyszał tego słowa ani nigdy wcześniej, ani potem – do dzisiaj.

Spojrzenie Garada stwardniało.

– Czyli to o tobie mówili – stwierdził. – Czarnoksiężnik. Powinienem się domyślić, gdy tylko cię zobaczyłem. Sprzedajesz śmierć, ale próbujesz mnie przekonać, mówiąc o życiu. Dziwne połączenie.

Durotan zerknął na Drek’Thara, myśląc o tym, co szaman powiedział mu chwilę wcześniej: „Cienie lgną do tego orka. Śmierć idzie jego śladem”. I własną odpowiedź: „Zimą cienie długo zalegają na wzgórzach, a ja sam dzisiaj niosłem śmierć. To nie zawsze są złe znaki, Drek’Tharze… Posłuchajmy, co ma do powiedzenia, a wtedy zdecydujemy, czy jest zwiastunem śmierci, czy życia, a może w ogóle niczego”.

On, Garad i reszta wciąż jeszcze słuchali.

Gul’dan wskazał dłonią swą zieloną skórę.

– Otrzymałem dar potężnej magii, a ona przeniknęła mnie na wskroś i odmieniła barwę mojej skóry. Naznaczyła mnie jako swego. I tak oto magia ta staje się silniejsza, gdy karmi się ją życiem. Ale spójrz mi w oczy Garadzie, synu Durkosha, i powiedz prawdę: czy nie zostawiłeś nigdy żywego stworzenia krwawiącego na śniegu w podziękowaniu za przychylność Duchów? Nie zarżnąłeś racicznika, by zapewnić bezpieczne narodziny dziecka? Nie zostawiłeś zwierzyny tam, gdzie padła, gdy tuzin talbuków postradało życie od twej włóczni?

Słuchający orkowie mieli niepewne miny i przestępowali niespokojnie z nogi na nogę, ale Garad sprawiał wrażenie nieporuszonego. Wszyscy wiedzieli, że Gul’dan mówił prawdę.

– Wszyscy karmimy się takimi ofiarami – potwierdził wódz. – Pożywiamy się dzięki temu, że życie zostało zakończone.

– I ja także się karmię, acz w inny sposób – odparł Gul’dan. – Wy żywicie się ciałem stworzeń, które zabijacie, ubieracie się w ich skóry. Ja karmię się siłą i wiedzą, a odziewam… w zieleń.

Durotan mimowolnie spojrzał na niewolnicę. Ona też była zielona. A jednak jej wygląd nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że jest źle traktowana. Całym sobą pragnął zapytać: „Dlaczego jest zielona? Dlaczego Gul’dan przyprowadził ją ze sobą?”. Durotan był tu tylko obserwatorem, zmusił się więc do milczenia.

Ale i Garad słowem nie skomentował tego, co powiedział Gul’dan, co najwyraźniej zachęciło przybysza do kontynuowania przemowy.

– Draenor nie jest taki, jaki był kiedyś. Życie z niego ucieka. Zimy są dłuższe, wiosny i lata krótsze, mniej płodne. Coraz mniej jest zwierzyny. Jest…

Garad machnął ręką. Ogień zatańczył, a jego blask ujawnił, że na twarzy wodza maluje się takie samo zniecierpliwienie, jakie było widoczne w geście dłoni.

– Orku Bez Klanu, nie powiedziałeś mi niczego, czego bym nie wiedział. Nie pierwszy raz się to dzieje. Legendy mówią o cyklach, jakim podlega nasz świat. Wszystko to przypływy i odpływy, ciemność i światło, śmierć i odrodzenie. Wiosny i lata staną się dłuższe ponownie, gdy cykl się dopełni.

– Czyżby? – Zielony ogień w oczach Gul’dana zamigotał. – Wiesz tylko o tym, co dzieje się na północy. Ja przybywam z południa. Dla nas ten twój cykl to coś więcej niż dłuższe zimy i mniej zwierzyny. Nasze rzeki i jeziora wysychają. Drzewa rodzące owoce, którymi żywimy się latem, przestały wypuszczać młode pędy, a ich owoce, jeśli w ogóle się pojawiają, są małe i kwaśne. Kiedy palimy drewno, nie pachnie ono zdrowymi sokami. Ziarno gnije w kłosach albo zasiane w ziemi, która nie może już go wykarmić. Nasze dzieci rodzą się chore i jest ich coraz mniej. To właśnie widziałem na południu.

– Nie dbam o cierpienia południa.

Paskudny, przebiegły uśmiech wykrzywił usta Gul’dana.

– Nie, jeszcze nie, ale co wydarzyło się tam, wydarzy się i tutaj. To coś więcej niż zły rok czy nawet kilka złych lat. Powiadam ci, ten świat umiera. Grań Mroźnego Ognia nie zobaczyła jeszcze tego, com ja widział, ale dla czasu nie ma odległości.

Wyciągnął dłoń do niewolnicy, nawet na nią nie patrząc. W ruchach zielonej przybyszki przebijało się posłuszeństwo, ale jej oczy lśniły. Podała Gul’danowi niewielki węzełek.

Ork rozwinął materię, odsłaniając ukryty w środku okrągły przedmiot.

– Krwawe jabłko – oznajmił, podnosząc owoc.

Rzeczywiście jabłko było niewielkie i wyglądało niezdrowo, skórkę znaczyły plamy i z pewnością nie miała ona szkarłatnej barwy, której owoc zawdzięczał swą nazwę. Jednak nie było wyschnięte ani zgniłe – nie wyglądało na takie, które przeoczono podczas zbiorów i umarło na gałęzi.

Gul’dan, obserwowany przez wszystkich członków klanu, wyciągnął palec zakończony ostrym szponem i przeciął jabłko na pół. Owoc rozpadł się na dwie części, a przyglądające się temu Mroźne Wilki gwałtownie wciągnęły powietrze.

Jabłko w środku było martwe. Nie zgniłe. Nie wyjedzone przez robactwo czy chorobę. Po prostu martwe: wyschnięte i brązowe.

Nie miało ani jednego nasiona.

Ciąg dalszy w pełnej wersji.

Warcraft: Durotan

Подняться наверх