Читать книгу Wolrd of Warcraft: Cisza przed burzą - Christie Golden - Страница 7
ОглавлениеPROLOG
Silithus
Po nieskończenie długim czasie, a przynajmniej takie miał wrażenie, Kezig Świstoklak wyprostował się na kolanach i wielką zieloną dłonią pomasował sobie kręgosłup, krzywiąc się boleśnie, gdy strzeliło mu w plecach, i to nie raz. Oblizał wyschnięte wargi i rozejrzał się, mrużąc oczy w palącym słońcu, po czym przetarł łysinę chusteczką sztywną już od potu. Tu i ówdzie wisiały w powietrzu chmary rozmaitych owadów. I oczywiście piach był wszędzie, jak okiem sięgnąć – jak nic większość tego piachu znajdzie się nie gdzie indziej, tylko w bieliźnie Keziga. Tak jak to się stało wczoraj. I przedwczoraj.
O rany, Silithus był jednak paskudnym miejscem.
Jego prezencji nie poprawiał bynajmniej gigantyczny miecz, wbity tutaj przez rozgniewanego tytana.
Miecz był potężny. Przepotężny. Kolosalny. Do opisu tej klingi z pewnością dałoby się zastosować wszystkie te podniosłe, wymyślne, wielosylabowe słowa, które umiałyby wymienić gobliny bystrzejsze od Keziga. Miecz został wrażony głęboko w serce świata, dokładnie tu, w malowniczym Silithusie. Pozytywną stroną sytuacji było niewątpliwie to, że gigantyczny artefakt dostarczył niemałych ilości tego, czego Kezig i mniej więcej setka innych goblinów poszukiwali dokładnie w tej chwili.
– Jixil? – Kezig zawołał swego towarzysza, który przeprowadzał właśnie analizę skały Spekt-o-Matem 4000.
– No? – Drugi goblin odczytał wynik pomiaru, pokręcił niezadowolony głową i spróbował ponownie.
– Nienawidzę tego miejsca.
– Nie? Hm. To dobrze o tobie świadczy. – Mniejszy, bardziej przysadzisty goblin obrzucił urządzenie spojrzeniem pełnym złości i uderzył w obudowę otwartą dłonią.
– Ha, ha, bardzo śmieszne – burknął Kezig. – Nie, ja poważnie mówię.
Jixil westchnął, podreptał do kolejnej skały i rozpoczął pomiary.
– Wszyscy nienawidzimy tego miejsca, Kezigu.
– Nie, ja mówię naprawdę poważnie. Nie jestem stworzony do życia w takich warunkach. Kiedyś pracowałem w Zimozdroju. Jestem śniegolubnym amatorem przytulanek przed kominkiem, kochającym święta piecuchem.
Jixil obrzucił towarzysza miażdżącym spojrzeniem.
– Co się zatem stało, że przybyłeś tutaj, zamiast zostać tam, gdzie nie działałeś mi na nerwy?
Kezig skrzywił się i potarł kark.
– Panna Luniksja Obsuwka się stała. Widzisz, pracowałem w jej sklepie ze sprzętem górniczym, ale od czasu do czasu pełniłem rolę przewodnika dla nieczęstych gości w naszej przytulnej osadzie Wieczystowo. Lunny i ja tak jakby… no ten. – Przez moment uśmiechał się nostalgicznie, ale zaraz zmarszczył brwi. – A potem ona nagle wyściubiła nos z naszej chatki i złapała mnie z dziewczyną o imieniu Gogo.
– Gogo – powtórzył Jixil sucho. – Rany. Nie mam pojęcia, dlaczego Luniksja miałaby się zdenerwować tym, że spędzałeś czas w towarzystwie dziewczyny imieniem Gogo.
– No wiem! Odpuść mi trochę. Tam jest czasami naprawdę zimno. A goblin musi się poprzytulać przed kominkiem albo zamarznie z kretesem, dobrze mówię? W każdym razie wtedy tam zrobiło się nagle goręcej niż tutaj w południe.
– Tu nic nie mamy. – Jixil najwyraźniej przestał już słuchać opowieści towarzysza o niedolach w Zimozdroju. Z ciężkim westchnieniem Kezig podniósł wielki plecak wyładowany sprzętem, bez większego trudu założył go sobie na plecy i przeszedł do miejsca, gdzie Jixil miał jeszcze nadzieję uzyskać pozytywne rezultaty analizy. Kezig zrzucił plecak na ziemię przy akompaniamencie złowróżbnego podzwaniania delikatnej zawartości.
– Nienawidzę piasku – kontynuował narzekanie. – Nienawidzę słońca. I, o rany, naprawdę, naprawdę nienawidzę robali. Nienawidzę małych robali, bo włażą do uszu i do nosa. Nienawidzę dużych robali, bo są dużymi robalami. Ale w jednym przypadku moja nienawiść płonie z siłą tysiąca słońc.
– Myślałem, że nienawidzisz słońc.
– Bo nienawidzę, ale…
Jixil nagle znieruchomiał. Szeroko otworzył karmazynowe oczy i wpatrywał się w swój Spekt-o-Mat.
– Chodziło mi o to, że…
– Zamknij się, durniu! – warknął Jixil, a Kezig też wlepił ślepia w instrument.
Miernik zwariował.
Maleńka igła skakała po skali w tę i we w tę, a światełko na szczycie urządzenia połyskiwało naglącym czerwonym blaskiem.
Gobliny wymieniły spojrzenia.
– Wiesz, co to znaczy? – spytał Jixil drżącym głosem.
Kezig rozciągnął wargi w uśmiechu tak szerokim, że odsłaniał niemal wszystkie nierówne żółte zęby. Goblin zacisnął pięść i uderzył nią we wnętrze drugiej dłoni.
– To znaczy – odpowiedział – że będziemy musieli wyeliminować konkurencję.