Читать книгу Giro d’Italia. Historia najpiękniejszego kolarskiego wyścigu świata - Colin OBrien - Страница 4

WstĘp Tomasza Jaronskiego i Adama Probosza
Sto lat, Giro!

Оглавление

Tomasz Jaroński: Zainteresowanie wyścigiem Giro d’Italia odziedziczyłem po moim dziennikarskim profesorze Lechu Cergowskim. W dawnej Polsce (tak już to trzeba określić) kolarstwo zawodowe było źle widziane. W skrócie – najważniejszy był Wyścig Pokoju, a jakieś tam harce płatnych kolarzy we Francji czy Włoszech postrzegane były jako coś na kształt cyrku. Broń Cię, Panie Boże, dla naszych porządnych kolarzy. No, ale pracowałem w dobrej sportowej gazecie, w „Przeglądzie Sportowym”, gdzie zawodowe ściganie traktowano bardzo serio. Tego nauczył mnie Cergo. W latach 80. w zawodowym peletonie mieliśmy najpierw jednego kolarza – Czesława Langa. Moim zadaniem było na przykład zadzwonienie do ówczesnej żony Czesława, Małgosi. I ona mi opowiadała, co widziała we włoskiej telewizji, a ja to w paru zdaniach opisywałem. Później etapy zaczął wygrywać Lech Piasecki, więc Małgosia przekazywała mi, co mówił Leszek. Czy muszę przypominać, że wtedy nie było komórek, telewizji satelitarnej…

Adam Probosz: Nie musisz. Ja trafiłem na Giro nieco później, kiedy był już pełny dostęp do nowoczesnych technologii. Jednak najważniejsze się nie zmieniło. Ten wyścig zawsze był pełen pasji. Nawet nieco zbyt marketingowe dla mnie hasło Fight for pink oddaje podejście Włochów do rywalizacji na szosie. Podobnie jak określenie: „Najtrudniejszy wyścig świata w najpiękniejszych miejscach na świecie”. Czasy Langa i Piaseckiego znam między innymi z twoich artykułów, „Przegląd Sportowy” był jedynym dostępnym źródłem wiadomości o zawodowym kolarstwie. Przy braku relacji w telewizji można było sobie tylko wyobrażać wysokie, pokryte śniegiem przełęcze i sunący wśród nich kolorowy peleton z liderem w różowej koszulce. W maju ten róż, kiedy indziej odbierany jako mało męski, staje się kolorem dominującym, kolorem walki, cierpienia i zwycięstwa.

Tomasz Jaroński: Na Giro też trafiłem dzięki Czesławowi Langowi. Po prostu zabrał kilku dziennikarzy z Polski na północne etapy. Bywałem wcześniej na włoskich wyścigach, ale amatorskich. Giro wydawało mi się wielką machiną, ale taką przyjemna, rodzinną. Pamiętam, że najbardziej zafascynowała mnie celebracja startu. Specjalnie wybrane miasteczko, gdzie można było spróbować lokalnych produktów, serów, wina, owoców, był także fryzjer dla kolarzy, możliwość zatelefonowania gratis, kawa. Przygrywała orkiestra, wokół tłumy ludzi, którzy ekscytowali się każdym zawodnikiem, znając go z imienia i nazwiska. Kolarze wówczas nie mieli autobusów teamowych, więc siedzieli w tym miasteczku i można było zrobić sobie z nimi fotkę czy zamienić kilka zdań. Prawdziwe show, fiesta. Na różowo!

Adam Probosz: Dziś wygląda to inaczej i rzeczywiście autokary stały się miejscem, w którym zawodnicy mogą chować się przed tłumami kibiców. Jako dziennikarze mamy jednak specjalne względy i czasami bywamy nawet zapraszani do środka na słynną kolarską kawę. Nie jest jednak tak, że kolarze są dziś niedostępni. Wciąż dojeżdżają na rowerach, by podpisać listę startową, i wtedy chętnie rozmawiają, rozdają autografy czy pozują do wspólnych zdjęć. We Włoszech za wyścigiem podróżują często rodziny czy grupy znajomych poszczególnych zawodników i to one tworzą charakterystyczną atmosferę. Widząc banery ze swoim nazwiskiem, sportowcy czują się wszędzie u siebie.

Tomasz Jaroński: Tak, we Włoszech widać, że kolarstwo jest zaraz po calcio. Zwłaszcza w czasie Giro d’Italia. Rano w kafejkach do kawy i ciasteczka dostaje się różową „La Gazzetta dello Sport”, a w niej wiele stron zapełnionych informacjami o wyścigu. Wszystko pisane kwiecistym językiem. Zresztą co ja ci będę o tym opowiadał, skoro – jak przecież wiem – ty z „Gazzettą” jesteś na dzień dobry.

Adam Probosz: I to dosłownie. W maju codziennie rano zasiadamy z żoną nad „La Gazzettą”. Kiedyś zaczynaliśmy dzień od poszukiwania papierowej wersji w Empikach, kilka razy jeździliśmy nawet do punktu dystrybucji prasy gdzieś na Ursynowie, by zdobyć swój egzemplarz. Dziś mam prenumeratę wersji elektronicznej, ale ciągle lubię, najczęściej we Włoszech, sięgnąć po papierową wersję. Monika dobrze zna włoski i czyta wszystkie artykuły, a ja wybieram ciekawsze fragmenty, zapisuję i używam tych notatek podczas relacji. Włoscy dziennikarze sportowi to poeci, często pisząc o wyścigu odwołują się do wielkiej literatury, cytują swoich ulubieńców – Petrarkę, Dantego, Eco. Artykuły o kolarzach zaczynają się zwykle od pierwszego roweru podarowanego wnukowi przez dziadka, bo kolarstwo to dla nich historia rodzinna. Włosi odbierają Giro jak telenowelę, zżywają się z jej bohaterami, wzruszają się wraz z nimi, wspólnie przeżywają sukcesy i porażki. Świat idzie do przodu, ale to się nie zmienia.

Tomasz Jaroński: Rywalizacja włoskich kolarzy ma w Italii swoją niepowtarzalną specyfikę. Choćby fakt, że media, a wraz z nimi kibice, kochali przeciwstawiać sobie dwóch wielkich zawodników. Teraz już to jest mniej widoczne, choć przecież mamy Nibalego i Aru. A kiedyś: Coppi – Bartali, Saronni – Moser, Simoni – Caruso. Apogeum tych pojedynków oczywiście miało miejsce podczas Giro. Mam wrażenie, że był to pewien zabieg wizerunkowy, by wzmóc jeszcze bardziej zainteresowanie tym sportem, wyścigiem, rywalizacją. Bywało, że owa walka z trasy przenosiła się na ulice, ale – o ile pamiętam – bez jakichś większych konsekwencji.

Adam Probosz: Idea Giro narodziła się z potrzeby połączenia włoskich królestw, zjednoczenia Włochów, którzy przecież tak bardzo różnią się między sobą. Wszyscy są bardzo przywiązani do swoich regionów, mówią nawet, że ich ojczyzna ogranicza się do terenu, na którym słychać dzwon z miejscowego kościoła. Ten dzwon jest zresztą symboliczny. Pamiętam, że po zwycięstwie Nibalego proboszcz z jego rodzinnej parafii nakazał bić w dzwony, aby obwieścić dobrą nowinę wszystkim mieszkańcom. W początkach historii Giro zdarzało się, że ludzie w jakimś miasteczku obrzucali kolarzy kamieniami, ale potem i u nich pojawiał się utalentowany zawodnik i różową gorączką zarażały się kolejne regiony.

Tomasz Jaroński: W 2003 roku w Giro pierwszy raz wystartowała polska ekipa CCC Polsat. Zanotowali wówczas niezły występ. Jak to się mówi – byli widoczni. Darek Baranowski walczył o pierwszą dziesiątkę. Łotysz Andris Naudzus pobił się z Alessandro Petacchim na finiszu, co zakończyło się usunięciem zawodnika CCC z wyścigu, a lider polskiej ekipy Pawieł Tonkow po ataku pod Alpe di Pampeago nagle się zdematerializował i pamiętam, że włoscy dziennikarze szukali pomocy nawet u mnie, w polskiej sekcji Eurosportu.

Adam Probosz: Dziś jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji. W 100. edycji Giro pojedzie ekipa CCC Sprandi Polkowice, a w ostatnich sezonach emocjonowaliśmy się startami Rafała Majki. Miałem przyjemność towarzyszyć przez tydzień jego ekipie w „Wesołym kamperze Eurosportu”. To była najlepsza okazja, by poczuć magię Giro na własnej skórze. Ten wyścig po prostu trzeba przeżyć. Nie zobaczyć, a właśnie przeżyć, tak jak robią to Włosi. Tifosi wybaczą swoim kolarzom porażki, upadki i życiowe zakręty, ale nie wybaczą braku zaangażowania. Kochają swoich idoli, tworzą legendy. Karierze Marco Pantaniego towarzyszyło wiele kontrowersji, a jednak co roku na trasie pojawiają się napisy i transparenty przypominające Pirata. Włosi nie wyrzucą go ze swojej pamięci.

Tomasz Jaroński: Komentowanie Giro to sama przyjemność, choć od lat mają na przykład fatalną stronę live, która powinna opisywać wydarzenia na trasie. Relacje z włoskiej imprezy są treściwe i zawsze się coś dzieje, ale to nie wszystko. Wystarczy porównać Giro z Tour de France. Skromny komentator obudzony w nocy o północy zawsze może powiedzieć, co mniej więcej będzie się działo na etapie Wielkiej Pętli. Ucieczka kilku zawodników na kilka minut, później gonitwa ściśle zaplanowana, a na koniec silniki odpalają „górale” bądź sprinterzy, w zależności od terenu. A wyścig i tak wygrywa Indurain, Armstrong czy Froome. Giro jest piękne, bo jest nieprzewidywalne. Nie mówię, że może wygrać każdy, ale grono kandydatów jest znacznie szersze niż we Francji.

Adam Probosz: To prawda. Z jednej strony Tour jest najpopularniejszym wyścigiem na świecie i wygranie go staje się przepustką do innego życia, a z drugiej właśnie ta popularność i medialność francuskiego wyścigu przytłoczyła zarówno samą imprezę, jak i startujących w niej zawodników. Giro jest, jak powiedziałeś, nieprzewidywalne, bo napędza je pasja, rządzą nim emocje.

Tomasz Jaroński: Gdybyś mnie zapytał, które Giro d’Italia zapamiętałem najbardziej, który etap, którego zwycięzcę i tak dalej, to chyba wrócę do wyścigu, którego ani nie widziałem, ani nie komentowałem, ale znam z opowieści Czesława Langa. Tak, to etap do Bormio w czerwcu 1988 roku. Krótki, ale najeżony górskimi wspinaczkami. Na przełęczy Gavia rozhulała się śnieżyca. To fakty wszystkim kibicom znane. Cały czas jestem jednak pod wrażeniem relacji Cesare. Walczyli z Leszkiem Piaseckim o przetrwanie, sztywnego z zimna Piaska rozgrzewano nawet procentami i siłą wyciągano z samochodu, a wszystko skończyło się szczęśliwie w hotelu w Bormio, gdzie dwie godziny spędzili razem w wannie, szczękając zębami, choć z kranu lała się wrząca woda. Takie historie dzieją się tylko na Giro.

Adam Probosz: Mnie poruszyła obserwowana z bliska walka o podium Rafała Majki. Nieudana, ale i tak 5. miejsce było najlepszym w historii startów Polaków. Nie zapomnę wspaniałego stylu Marco Pantaniego, ekstrawagancji Mario Cipolliniego, wybitych zębów Péreza Cuapio czy edycji z 2005 roku, kiedy o zwycięstwo walczyli Paolo Savoldelli i Gilberto Simoni. Lepszym góralem był Gibo i to on zdobywał przewagę na podjazdach. Z kolei Savoldelli, nazywany Sokołem, był jednym z najlepiej zjeżdżających zawodników w historii i właśnie szalonymi zjazdami odrabiał straty i zapewnił sobie wygraną w klasyfikacji generalnej. Mam mnóstwo wspomnień związanych z Giro. Maj to dla mnie najpiękniejszy kolarski miesiąc.

Tomasz Jaroński, Adam Probosz: No to sto lat, Giro!!!

Giro d’Italia. Historia najpiękniejszego kolarskiego wyścigu świata

Подняться наверх