Читать книгу Pod powierzchnią - Daisy Johnson - Страница 8
Chata
ОглавлениеTrudno, nawet teraz, zorientować się, od czego zacząć. Ponieważ twoja pamięć nie jest linią, lecz serią zbijających z tropu kół, które pojawiają się i znikają. Czasem jestem bliska przemocy. Gdybyś była tamtą kobietą sprzed szesnastu lat, myślę, że mogłabym to zrobić: wydobyć z ciebie prawdę. Teraz jest to niemożliwe. Jesteś zbyt stara, by cokolwiek z ciebie wydobyć. Wspomnienia błyskają w ciemności jak kawałki stłuczonego kieliszka do wina, a potem gasną.
Degeneracja postępuje. Zapominasz, gdzie zostawiłaś buty, podczas gdy masz je na nogach. Patrzysz na mnie pięć czy sześć razy dziennie i pytasz, kim jestem, albo każesz mi się wynosić, wynosić. Chcesz wiedzieć, jak się znalazłaś tu, w moim domu. Mówię ci, raz za razem. Zapominasz, jak się nazywasz albo gdzie jest łazienka. Zaczynam przechowywać czystą bieliznę w szufladzie ze sztućcami. Kiedy otwieram lodówkę, okazuje się, że jest w niej mój laptop, tak jak telefon albo pilot od telewizora. Wzywasz mnie krzykiem w środku nocy, a kiedy przybiegam, pytasz, co tu robię. Nie jesteś Gretel, mówisz. Moja córka Gretel była dzika i piękna. To nie ty.
Bywają ranki, kiedy wiesz dokładnie, kim obie jesteśmy. Wyjmujesz tyle przyborów kuchennych, ile zdołasz zmieścić na szafce, i przyrządzasz wspaniałe śniadaniowe uczty, w każdej cztery ząbki czosnku, mnóstwo sera. Rozkazujesz mi w mojej własnej kuchni, każesz pozmywać albo umyć okna, na litość boską. Upadek postępuje w takie dni powoli. Zapominasz o patelni na piecyku i przypalasz naleśniki, woda w zlewie przelewa się na podłogę, słowo utyka ci w ustach, a ty zmagasz się z nim, próbując bez powodzenia wypluć je z siebie. Przygotowuję ci kąpiel, potem wchodzimy po schodach, trzymając się za ręce. Zdarzają się krótkie chwile spokoju, prawie nie do zniesienia.
Gdybym troszczyła się o ciebie naprawdę, umieściłabym cię w domu opieki, dla twojego własnego dobra. Kwieciste zasłony, codziennie posiłki o tej samej porze i obecność innych, takich jak ty. Starzy ludzie tworzą odrębny gatunek. Gdybym naprawdę wciąż cię kochała, zostawiłabym cię tam, gdzie byłaś, a nie przywlokła tutaj, do miejsca, w którym dni są tak krótkie, że nie warto o nich mówić, i w którym bez końca odkopujemy i ekshumujemy to, co powinno pozostać pogrzebane.
Od czasu do czasu okazuje się, że tamte dawne słowa powracające ukradkiem niejako nas rozplątywały. Jakby nic się nie zmieniło, jakby czas nic nie znaczył. Powracamy i znów jestem trzynastoletnią dziewczynką, a ty jesteś moją straszną, wspaniałą, przerażającą matką. Mieszkamy na łodzi i mamy słowa, których nie ma nikt inny. Mamy swój własny niepowtarzalny język. Mówisz mi, że bezustannie słyszysz wodę, która się bystrzy; odpowiadam, że jesteśmy z dala od jakiejkolwiek rzeki, ale że czasem też ją słyszę. Mówisz, że chcesz, żebym odeszła, że potrzebujesz odrobiny ciszasu. Ja na to, że jesteś harpiszonem, a ty się wściekasz albo śmiejesz do łez.
Budzę się pewnej nocy, a ty krzyczysz bez końca. Pędzę korytarzem, otwieram gwałtownie drzwi, zapalam światło. Siedzisz, łkając na wąskim łóżku z kołdrą podciągniętą pod brodę i otwartymi ustami.
O co chodzi? Co się dzieje?
Patrzysz na mnie. Bonak tu jest, mówisz, i przez moment – ponieważ to noc, a ja ledwie się przebudziłam – czuję narastającą, przyprawiającą o mdłości panikę. Otrząsam się i otwieram szafę, by pokazać jej puste wnętrze; pomagam ci wstać z łóżka, żebyśmy mogły przykucnąć i razem pod nie zajrzeć, stanąć przy oknie i wpatrywać się w nocną czerń.
Nic tam nie ma. Musisz teraz spać.
Jest tutaj, mówisz. Bonak tu jest.
*
Przez większość czasu siedzisz kamiennie w fotelu i przyglądasz mi się. Masz na dłoniach paskudną egzemę, której nigdy wcześniej nie było, i drapiesz ją obnażonymi zębami. Staram się zapewnić ci wygodę, ale – i teraz przypominam sobie, że to dla ciebie typowe – wygoda budzi w tobie irytację. Nie chcesz herbaty, którą ci przynoszę, nie chcesz jeść, ledwie się czegokolwiek napijesz. Opędzasz się ode mnie, kiedy zbliżam się z poduszkami. Zostaw to, przestań wydziwiać, daj spokój. Więc daję spokój. Siadam przy małym drewnianym stole, naprzeciwko ciebie usadowionej w tym fotelu, i słucham tego, co mówisz. Odznaczasz się agresywną wytrzymałością, która pozwala nam przetrwać noce, niemal bez wytchnienia. Od czasu do czas mówisz: idę do łazienki, i podnosisz się z fotela jak żałobnik znad grobu, twoje dłonie strzepują niewidzialny kurz ze spodni, które ci pożyczyłam. Idę teraz, mówisz, i zbliżasz się z powagą do schodów, po czym odwracasz się, by spojrzeć na mnie ze złością, jakbyś chciała powiedzieć, że nie mogę kontynuować bez ciebie, to nie moja opowieść, więc muszę zaczekać, aż wrócisz. W połowie schodów mówisz mi, że człowiek powinien mieć swoje błędy, żyć z nimi. Otwieram jeden z notatników, które kupiłam, i zapisuję wszystko, co potrafię sobie przypomnieć. Twoje słowa wyglądają na kartce niemal niewinnie, są w jakiś sposób rozbrojone.
*
Rozmyślam nad śladem naszych wspomnień, nad tym, czy ów ślad pozostaje taki sam, czy się zmienia, kiedy z upływem czasu piszemy wspomnienia na nowo. Czy trwają niewzruszenie jak domy i klify, czy niszczeją szybko i zostają zastąpione, przykryte warstwą innych. Wszystko, co pamiętamy, jest przekazywane, przemyślane, nigdy takie, jakie było w rzeczywistości. Rodzi to we mnie napięcie, niepokój. Nigdy się tak naprawdę nie dowiem, co się wydarzyło.
*
Kiedy czujesz się dostatecznie dobrze, zabieram cię na pola. Kiedyś pasły się tu owce, ale teraz jest tylko trawa, tak rzadka, że spod spodu wyziera kreda, poza tym gruzłowate pagórki wyrastające z żeber gruntu i cienki strumyk, który dobywa się czkawką z ziemi i spływa chyłkiem w dół zbocza. Co kilka dni oświadczam, że ćwiczenie fizyczne to skuteczny lek, wtedy maszerujemy na szczyt wzniesienia, stajemy zdyszane i spocone, a potem schodzimy ku strumieniowi. Dopiero wtedy przestajesz narzekać. Kucasz przy wodzie i zanurzasz dłonie w zimnym nurcie, aż w końcu dotykasz kamienistego podłoża. Mówisz mi któregoś dnia, że ludzie, którzy dorastają w pobliżu wody, różnią się od innych.
Co przez to rozumiesz? – pytam. Ale ty nie odpowiadasz, może w ogóle nie pamiętasz, co powiedziałaś. Jednak ta myśl pozostaje ze mną przez noc: że jesteśmy zdeterminowani przez nasz krajobraz, że o naszym życiu decydują wzgórza, rzeki i drzewa.
*
Ogarnia cię zły nastrój. Dąsasz się aż do zmroku, a potem tłuczesz się po domu w poszukiwaniu czegoś do picia, czegoś mocniejszego od wody. Gdzie to jest? – krzyczysz. Gdzie to jest? Nie mówię ci, że opróżniłam szafki kuchenne, kiedy znalazłam cię nad rzeką i sprowadziłam tutaj, i że będziesz musiała się bez tego obejść. Zapadasz się w fotelu i patrzysz ze złością. Robię ci grzankę, którą zrzucasz z talerza na podłogę. Znajduję w jednej z szuflad talię kart, a ty patrzysz na mnie, jakbym oszalała.
Nie wiem, mówię. Czego chcesz?
Wstajesz z fotela i wskazujesz go palcem. Widzę, że twoja ręka drży z wyczerpania albo gniewu. To nie zawsze musi być moja pieprzona kolej, mówisz. Powiedziałam ci już dość. Wszystko. Całe to gówno o sobie. Dźgasz fotel rozcapierzonymi palcami. Twoja kolej.
Świetnie. Co chcesz wiedzieć? Siadam w fotelu. Parzy mnie twoim ciepłem, które na nim pozostało. Czaisz się pod ścianą, podciągając rękawy impregnowanej kurtki, którą zwykłaś nosić w domu.
Powiedz mi, jak mnie znalazłaś, mówisz.
Odchylam głowę, splatam dłonie tak mocno, że czuję łoskot krwi. To niemal ulga słyszeć, że o to pytasz.
To twoja historia – trochę kłamstw, trochę zmyśleń – i historia mężczyzny, który nie był moim ojcem, i historia Marcusa, który był najpierw Margot – znów pogłoska, domysł – i wreszcie, co najgorsze z tego wszystkiego, to moja historia. Taki jest początek, do którego roszczę sobie prawo. To opowieść o tym, jak znalazłam cię miesiąc temu.