Читать книгу Pod powierzchnią - Daisy Johnson - Страница 9
Poszukiwania
ОглавлениеUpłynęło szesnaście lat od chwili, gdy wsiadając do tamtego autobusu, widziałam cię po raz ostatni. Na początku lata wyboje na drodze prowadzącej do chaty wypełnione były skrzekiem, ale zbliżała się już połowa sierpnia i niewiele tam rosło. To miejsce było łodzią w innym życiu. Tamtego miesiąca na wszystkich ścianach pojawiały się szwy wilgoci; w gwałtownych powiewach wiatru od wzgórza komin wykasływał ptasie gniazda, potłuczone skorupki jaj, kulki sowich bobków. Podłoga w maleńkiej kuchni miała spadek i te kulki toczyły się z jednego końca na drugi. Żadne z drzwi nie były odpowiednio dopasowane. Miałam trzydzieści dwa lata i mieszkałam tam od siedmiu lat. W Australii mówi się „poza czarnym pniakiem”. W Ameryce mówią „na prowincji” albo w „zapadłej dziurze”. Słowa, które dla mnie oznaczały: nie chcę, by ktokolwiek mnie znalazł. Rozumiałam, że to cecha, którą odziedziczyłam po tobie. Rozumiałam, że zawsze pragnęłaś zagrzebać się tak głęboko, że nawet ja nie potrafiłabym cię odkopać. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Byłam o półtorej godziny drogi od Oksfordu, gdzie pracowałam, i siedziałam w autobusie. Tylko listonosz wiedział, gdzie mieszkam. Strzegłam swojej samotności. Traktowałam ją poważnie, tak jak inni traktują poważnie swoją religię albo politykę; nic nie zawdzięczałam żadnej z nich.
Moja praca polegała na uaktualnianiu haseł słownikowych. Ślęczałam cały tydzień nad słowem „złamać”. Stół był zasłany fiszkami, niektóre leżały na podłodze. Słowo było trudne i podchwytliwe, wymykało się jasnej definicji. Takie lubiłam najbardziej. Przypominały uporczywą melodię, która rozbrzmiewa w głowie. Czasem łapałam się na tym, że wplatam je w zdania, które nie oddają ich dosłownego znaczenia. Złamać szyfr. Złamać komuś serce. Złamać przysięgę. Brnęłam przez cały alfabet i nim dotarłam do końca, słowo się zmieniało, jakby odrobinę się przesuwając. Tak też działo się ze wspomnieniami o tobie. Kiedy byłam młodsza, powracałam do nich bezustannie, próbując wychwycić szczegóły, konkretne kolory czy dźwięki. Tyle że ilekroć nawiedzałam jedno z tych wspomnień, jawiło się nieco inne i nie potrafiłam powiedzieć, co zmyśliłam, a co wydarzyło się naprawdę. Potem przestałam sobie przypominać, starałam się natomiast zapomnieć. Pod tym względem odznaczałam się większą sprawnością.
Co kilka miesięcy obdzwaniałam szpitale, kostnice, posterunki policji i pytałam, czy ktokolwiek cię widział. Dwukrotnie w ciągu ostatnich szesnastu lat pojawił się cień prawdopodobieństwa: wodniacka społeczność jako ofiara napaści i kobieta, która odpowiadała podanemu przeze mnie rysopisowi; dwoje dzieciaków twierdziło, że widziały zwłoki w lesie, ale okazało się, że kłamały. Nie dostrzegałam cię już w twarzach kobiet na ulicy, ale obdzwanianie kostnic stało się nawykiem. Czasem myślałam sobie, że robię to po to, by się upewnić, że nie wrócisz.
Tego ranka byłam w biurze. Klimatyzację nastawiono na maksimum i wszyscy siedzieli w swetrach, szalikach i rękawiczkach bez palców. Leksykografowie to szczególna rasa. Zimnokrwista, analityczna, ostrożna w przypadku tych naszych zdań. Siedząc przy biurku i przesuwając fiszki, uświadomiłam sobie, że upłynęło pięć miesięcy od chwili, od kiedy przestałam cię szukać. Najdłuższy przestój od jakiegoś czasu. Wzięłam komórkę do łazienki i zaczęłam obdzwaniać stare numery. Uwzględniłam w twoim wyglądzie fizycznym upływ czasu. Biała kobieta, po sześćdziesiątce, ciemno- albo siwowłosa, sto pięćdziesiąt dwa i pół centymetra wzrostu, siedemdziesiąt dwa kilogramy wagi, znamię na lewym ramieniu, tatuaż na kostce.
Człowiek w ostatniej kostnicy, do której zadzwoniłam, powiedział: zastanawiałem się właśnie, czy ktoś się odezwie.
Zawsze wydawałaś się energiczna, bezkresna, nieśmiertelna. Wyszłam z pracy wcześnie. Na rondach prowadzono roboty drogowe i autobus jechał długo. Nigdy cię za bardzo nie przypominałam, ale widziałam cię w rysach swojej twarzy, patrzącej na mnie z odbicia w brudnej szybie. Zacisnęłam dłonie na oparciu fotela przed sobą. Tego wieczoru miałam spakować torbę, wypożyczyć samochód, zakręcić wodę, a rano pojechać do kostnicy, żeby zidentyfikować twoje ciało.
Było już ciemno, kiedy dotarłam do domu. Poszłam do kuchni zapalić światło i stwierdziłam, że się boję – jak nigdy przez te lata – gdyby się okazało, że tam stoisz. Trzymałam dłonie pod strumieniem wody, aż zaczęła parować. Byłaś niższa ode mnie, szeroka w biodrach, miałaś drobne stopy; żartowałaś czasem, że wiązano ci je w dzieciństwie. Nie ścinałaś włosów, były długie i ciemne, sztywne na czubku głowy. Od czasu do czasu kazałaś mi je zaplatać. Gretel, Gretel, masz szybkie palce. Śmiałaś się. Nie przypominałam sobie tego przez długi czas. Jak to było dotykać twoich włosów? Możesz zapleść mi syreni ogon? Nie, nie tak, spróbuj jeszcze raz. I jeszcze.
Próbowałam pracować. Złamać. Rozbijać na kawałki. Uszkadzać. Wreszcie znów cię zobaczę, w tej kostnicy, nad ranem. Strach. Strach, który sprawia, że ptaki zrywają się przerażone do lotu. Ku mojej krtani poszybowało wielkie stado i wylało się przez pęknięcie szczęki. Złamałam własną zasadę. Między lodówką a ścianą tkwiła butelka ginu. Wyciągnęłam ją. Wlałam do szklanki potrójną porcję. Wzniosłam za ciebie toast. Twój głos mówił w mojej głowie, tokował bez końca. Nie potrafiłam zrozumieć słów, tyle tylko, że to ty mówiłaś; zdania odznaczały się twoją modulacją, słowa były proste i twarde. Zacisnęłam zęby na krawędzi szklanki. Zamknęłam oczy. Rozległo się głośne klaśnięcie, poczułam jego powiew na twarzy. Kiedy uniosłam powieki, stałaś przy niskiej furtce prowadzącej na podwórze. Miałaś na sobie tę starą pomarańczową sukienkę, obcisłą w talii, wyrywałaś nogi z podłoża. Wyciągałaś do mnie ręce pełne błota. Z twoim lewym ramieniem była połączona rzeka i rozlewała się szeroko za tobą. Taka jak wtedy, gdy tam mieszkałyśmy: gęsta, prawie nieprzejrzysta. Tyle że tutaj, na płytkach kuchennej podłogi, widziałam cienie stworzeń, które umykały i nurkowały, pływały. Raz jeszcze odkręciłam kran, a potem trzymałam obie dłonie pod strumieniem gorącej wody. Kiedy znowu na ciebie spojrzałam, przysunęłaś się już bliżej, w strąki twoich czarnych włosów po obu stronach twarzy wplecione były wodorosty, twoja zastarzała woń papierosów wypełniała kuchnię od góry do dołu. Czułam, jak oceniasz moje życie. Nawet w mojej wyobraźni byłaś uprzedzona, krytyczna. Obierałaś jajko, ściągając skorupkę z gładkiej białej krągłości. Goniłaś mnie z wężem ogrodowym, aż grunt zrobił się tak grząski od błota, że upadłyśmy, oblepione ziemią jak świeżo wyrosłe cebulki. Patrzyłaś na mnie z wylotu mojej kuchni, a za twoimi plecami huczała rzeka. Co robisz? – odezwałaś się. To tu wylądowałaś? Bystrząc się.
Włożyłam buty, płaszcz i czapkę i wyszłam tak pospiesznie, że ledwie zamknęłam za sobą drzwi. Osad zanieczyszczenia świetlnego i półksiężyc. Szłam szybko, po chwili musiałam przystanąć, zdyszana. Kiedy spojrzałam za siebie, dostrzegłam pojedynczy kwadrat światła w kuchennym oknie chaty. Żółta wyrwa we wzgórzu. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy to ja ją zostawiłam.
Zawsze rozumiałam, że przeszłość nie umiera dlatego, że tego nie chcemy. Przeszłość daje nam znaki: trzaski i skrzypienia nocą, błędnie zapisane wyrazy, żargon reklam, ciała, które nas pociągają albo nie, dźwięki, które przypominają nam o tym czy owym. Przeszłość to nie nić, która ciągnie się za nami, tylko kotwica. Dlatego szukałam cię przez te wszystkie lata, Sarah. Nie dla odpowiedzi, nie dla wyrazów współczucia, nie po to, by obarczać cię winą czy doprowadzić do twojego upadku. Tylko dlatego, że – dawno temu – byłaś moją matką i odeszłaś.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.