Читать книгу Upadek Hyperiona - Dan Simmons - Страница 10

rozdział 3

Оглавление

Sześcioro dorosłych i dziecko w nieprzyjaznym krajobrazie. Rozpalone przez nich ognisko wydaje się maleńkie w zapadających ciemnościach. Nad nimi i za ich plecami wzgórza piętrzą się jak ściany, bliżej zaś, otulone mrokiem doliny, olbrzymie sylwetki Grobowców Czasu wyglądają, jakby się podkradały niczym przedpotopowe gady.

Brawne Lamia jest zmęczona, obolała i bardzo rozdrażniona; zgrzyta zębami na dźwięk płaczu dziecka Sola Weintrauba. Wie, że inni też odczuwają zmęczenie – przez ostatnie trzy noce spali zaledwie po parę godzin, a kończący się dzień upłynął pod znakiem ogromnego napięcia i nieznanych zagrożeń.

Dorzuca do ogniska ostatni kawałek drewna.

– Więcej nie mamy! – warczy na nią Martin Silenus. Płomień oświetla od dołu jego satyrze rysy.

– Wiem – mówi Brawne.

Nie ma dość siły, by przelać w głos złość czy w ogóle jakieś żywsze uczucie. Drewno pochodzi z zapasu zgromadzonego przez poprzednich podróżnych. Trzy małe namioty stoją w miejscu, gdzie pielgrzymi tradycyjnie rozbijają obóz w ostatnią noc przed spotkaniem z Dzierzbą – blisko Grobowca zwanego Sfinksem; czarna połać czegoś, co mogłoby być jego skrzydłem, przesłania część nieba.

– Kiedy się wypali, użyjemy latarni – mówi konsul.

Wydaje się najbardziej wyczerpany ze wszystkich. Migotliwa czerwona poświata kładzie się na jego zasmuconej twarzy. Wystroił się na ten dzień z elegancją godną prawdziwego dyplomaty, ale peleryna i trójgraniasty kapelusz są teraz równie oklapłe i brudne jak ich właściciel.

Wraca pułkownik Kassad. Zsuwa noktowizor wysoko do góry, na hełm. Ma na sobie pełny pancerz bojowy z włączonym maskowaniem, tak że widać tylko jego twarz, unoszącą się dwa metry nad ziemią.

– Nic – mówi. – Żadnego ruchu, śladów cieplnych, dźwięków... Tylko ten wiatr.

Opiera o kamień wielozadaniowy karabin wojskowy i przysiada się do reszty przy ognisku. Polimerowe włókna maskujące dezaktywują się. Pancerz staje się matowoczarny i w ciemności nadal jest praktycznie niewidoczny.

– Myślicie, że Dzierzba przyjdzie w nocy? – pyta ksiądz Hoyt.

Opatulony czarnym płaszczem wtapia się w noc nie gorzej od Kassada. W jego głosie słychać podenerwowanie.

Kassad pochyla się i szturcha pałką żarzące się węgle.

– Trudno powiedzieć. Na wszelki wypadek stanę na warcie.

Nagle cała szóstka zgodnie zadziera głowy – nocne niebo bezgłośnie eksploduje kolorami, rozkwita pomarańczem i czerwienią. Gwiazdy przygasają.

– Dawno już tego nie widzieliśmy – zauważa Weintraub.

Kołysze córeczkę w ramionach. Rachel przestała płakać i próbuje chwycić ojca za krótką bródkę. Weintraub całuje jej drobną dłoń.

– Znowu sondują szyki obronne Hegemonii.

Roztrącony żar ogniska tryska iskrami, które unoszą się pod niebo, jakby chciały dołączyć do płonących na nim większych ogni.

– Kto wygrywa? – pyta Lamia, mając na myśli kosmiczną bitwę, która przez całą poprzednią noc i większą część dnia rozpalała firmament.

– A kogo to obchodzi, do kurwy nędzy? – mruczy Martin Silenus. Grzebie w kieszeniach futrzanego płaszcza, jakby liczył na to, że znajdzie w nich jakąś pełną butelkę. Na próżno. – Kogo to obchodzi...

– Mnie – mówi zmęczonym głosem konsul. – Jeżeli Wygnańcy się przebiją, mogą zniszczyć Hyperiona zanim znajdziemy Dzierzbę.

Silenus parska pogardliwym śmiechem.

– Ach, to dopiero byłaby tragedia, co? Umrzeć, zanim odkryjemy śmierć! Dać się zabić, zanim nadejdzie właściwy czas, żeby zginąć! Zejść z tego świata szybko i bezboleśnie, zamiast w nieskończoność wić się z bólu na kolcach Dzierzby! Rzeczywiście, przerażająca myśl.

– Zamknij się. – Głos Lamii nadal jest wyprany z emocji, ale tym razem pobrzmiewa w nim cicha groźba. Brawne spogląda na konsula. – Gdzie jest Dzierzba? Dlaczego jeszcze go nie spotkaliśmy?

– Nie wiem. – Dyplomata patrzy w ogień. – Skąd miałbym wiedzieć?

– Może odszedł – sugeruje ojciec Hoyt. – Może po wyłączeniu pola antyentropijnego został uwolniony i poniósł rzeź gdzie indziej.

Konsul kręci głową, ale nic nie mówi.

– Nie – odpowiada Sol Weintraub. Rachel śpi z główką opartą o jego ramię. – On przyjdzie. Czuję to.

Brawne Lamia kiwa głową.

– Ja też. Na razie czeka.

Wyjęła z plecaka racje żywnościowe. Teraz wyciąga zawleczki, którymi uruchamia podgrzewanie, i rozdaje posiłki wszystkim po kolei.

– Zdaję sobie sprawę, że frustracja to chleb powszedni w naszym świecie, ale to już jest żenujące – mówi Silenus. – Wszyscy odpicowani jak cię mogę, a nie mamy nawet gdzie wykitować.

Brawne spogląda na niego wilkiem, ale nic nie mówi. Jedzą w milczeniu. Ogień na niebie blednie, znowu pojawiają się gęsto upakowane gwiazdy – ale iskry nadal lecą ku niebu, jakby szukały w nim ucieczki.

* * *

Brnę przez gąszcz myśli Brawne Lamii (od której dzieli mnie jeszcze jedno ogniwo pośrednie) jak przez mgłę i próbuję odtworzyć przebieg wydarzeń od chwili, kiedy ostatnio śniłem o pielgrzymach.

Przed świtem zeszli w dolinę. Śpiewali. Rzucali wyraźne cienie w światłach toczonej miliard kilometrów nad ich głowami bitwy kosmicznej. Przez cały dzień przetrząsali Grobowce Czasu, w każdej chwili spodziewając się śmierci. Kiedy wzeszło słońce i ziąb piaszczystej wyżyny ustąpił przed palącym żarem pustyni, ich strach i podniecenie osłabły.

Długi dzień upływał w ciszy, którą mąciły tylko rzadkie pokrzykiwania, szmer przesypującego się piasku i nieustanne, rozbrzmiewające na granicy słyszalności zawodzenie wiatru wśród skał i Grobowców. Kassad i konsul zabrali ze sobą przyrządy do pomiaru natężenia pól antyentropijnych, ale to Lamia pierwsza zwróciła uwagę, że nie będą im potrzebne: przypływy i odpływy fal czasu wywoływały delikatne mdłości i wyraźne, niesłabnące poczucie déjà vu.

Najbliżej wylotu doliny znajdował się Sfinks. Następny był Nefrytowy Grobowiec, którego ściany stawały się przezroczyste tylko przy brzasku jutrzenki i w porze zmierzchu. Niespełna sto metrów od nich piętrzył się Grobowiec zwany Obeliskiem. Pielgrzymia ścieżka wiodła dalej w górę, rozszerzającym się wąwozem, do największego ze wszystkich Grobowców, położonego centralnie Kryształowego Monolitu. Monolit był pozbawiony wszelkich ozdób i otworów, a jego płaska górna powierzchnia sięgała na wysokość okalających dolinę wzgórz. Dalej mijało się trzy Grobowce Jaskiniowe, które można by przeoczyć, gdyby nie prowadzące do nich wyraźnie wydeptane ścieżki. Na końcu, w głębi doliny, niemal kilometr od poprzednich budowli wznosił się tak zwany Pałac Dzierzby; jego ostre żebra i sterczące iglice do złudzenia przypominały ciernie stwora, który – jak powiadano – nawiedzał okolicę.

Przez cały dzień chodzili od Grobowca do Grobowca, zawsze w grupie, zatrzymując się na dłużej przed tymi budowlami, do których dawało się wejść. Sol Weintraub nawet nie próbował ukryć wzruszenia, jakie nim owładnęło, gdy ujrzał Sfinksa i przekroczył jego próg. Przecież to właśnie w tym miejscu jego córka przed dwudziestu sześciu laty zaraziła się chorobą Merlina. Pozostawione przez jej zespół badawczy przyrządy trwały nieruchomo na swoich miejscach, ustawione na trójnogach przed wejściem, nikt jednak nie umiał stwierdzić, czy nadal funkcjonują i rejestrują zmiany prądów czasu. Korytarze w Sfinksie były wąskie i kręte, co potwierdzało zapisy w komlogu Rachel. Zainstalowane przez naukowców żarkule i lampy elektryczne wyczerpały zapasy energii i pogasły, musieli więc użyć latarek i noktowizora Kassada, by spenetrować wnętrze. Nie natrafili na pomieszczenie, w którym ściany zamknęły się wokół Rachel i dopadła ją choroba. Potężne niegdyś zmienne prądy temporalne osłabły i stały się ledwie wyczuwalne. Nigdzie nie natknęli się na ślady obecności Dzierzby.

Przy każdym Grobowcu przeżywali chwile grozy i wyczekiwania, strachu i nadziei, ale kiedy w końcu emocje opadały, frustracja dręczyła ich godzinami. Wszędzie witały ich puste zakurzone sale, tak jak wszystkich turystów i pielgrzymów na przestrzeni wieków.

Wreszcie męczący i rozczarowujący dzień dobiegł końca; cień wschodniego zbocza opadł na dolinę i Grobowce niczym kurtyna po nieudanym przedstawieniu. Upał zelżał i szybko powrócił pustynny chłód, niesiony wiatrem wraz z wonią śniegu i wysokich szczytów Gór Brzeżnych, odległych o dwadzieścia kilometrów w kierunku południowo-zachodnim. Kassad zaproponował, żeby rozbili obozowisko. Konsul zaprowadził ich do miejsca, gdzie uczestnicy pielgrzymki do Dzierzby zwykle spędzali ostatnią noc przed spotkaniem z istotą, której poszukiwali. Płaski teren w pobliżu Sfinksa, gdzie walały się jeszcze resztki śmieci po naukowcach i pątnikach, spodobał się Weintraubowi, który wyobrażał sobie, że jego córka również kiedyś tam nocowała. Nikt się nie sprzeciwił.

Teraz, kiedy w ciemnościach dopalała się ostatnia szczapa, poczułem, jak tłoczą się ciaśniej, by znaleźć się nie tylko bliżej ognia, ale także siebie nawzajem... przyciągani kruchymi, lecz pewnymi więzami wspólnoty doświadczeń, zdobytych podczas rejsu w górę rzeki na barce lewitacyjnej Benares i późniejszej przeprawy przez Morze Traw do Wieży Chronosa. Co więcej, wyczułem, że stanowią jedność na jeszcze innym poziomie, bardziej namacalnym niż zwykła więź emocjonalna. Chwilę trwało, zanim rozpoznałem wspólną mikrosferę danych i wyczułem istnienie zmysłosieci. Prymitywna planetarna sieć transmisji danych została poszarpana w strzępy przy pierwszej namiastce bitwy o Hyperiona. Pielgrzymi połączyli swoje komlogi i biomonitory, by swobodnie wymieniać się informacjami i jak najlepiej troszczyć o siebie nawzajem.

Zapory strzegące dostępu do mikrosfery były wprawdzie solidne i oczywiste, ale bez trudu je ominąłem, przenikając nad nimi, pod nimi i poprzez nie w głąb sieci, by wychwycić rozliczne drobne informacje – puls, temperaturę ciała, fale mózgowe, prośby o dostęp do danych – które pozwolą mi się domyślać, co każdy z pielgrzymów myśli, czuje i robi. Kassad, Hoyt i Lamia mieli implanty; ich myśli śledziłem z największą łatwością. Brawne Lamia zmagała się właśnie z wątpliwościami, czy na pewno dobrze zrobiła, wyruszając na poszukiwanie Dzierzby. Coś ją dręczyło, coś, co tkwiło niewidzialne tuż pod powierzchnią myśli, ale nie dawało jej spokoju. Miała wrażenie, że pomija jakąś niesłychanie ważną wskazówkę, stanowiącą rozwiązanie... Czego?

Zawsze gardziła tym co nieznane. Między innymi z tego powodu porzuciła wygodne życie i wybrała zawód prywatnego detektywa. Ale jakie znowu nieznane? Prawie rozwiązała zagadkę morderstwa swojego ostatniego klienta, cybryda... który był także jej kochankiem... a teraz przybyła na Hyperiona, żeby wypełnić jego ostatnią wolę. Czuła, że dręcząca ją wątpliwość ma niewiele wspólnego z Dzierzbą.

Co takiego?

Pokręciła głową i szturchnęła dogasające ognisko. Ciało miała silne, nawykłe do życia w wyższym niż standardowe ciążeniu na Lususie, i wytrenowane do znoszenia jeszcze większych obciążeń, ale od kilku dni nie spała i była bardzo zmęczona. Ledwie do niej dotarło, że ktoś się odezwał...

* * *

– ...wziąć tylko prysznic i coś przekąsić – mówi właśnie Martin Silenus. – Może przy okazji skorzystać z przekaźnika i dowiedzieć się, kto wygrywa wojnę.

Konsul kręci głową.

– Jeszcze nie teraz. Zostawmy statek na wypadek nagłej potrzeby.

Silenus ogarnia szerokim gestem noc, Sfinksa i nasilający się wiatr.

– Uważasz, że to nie jest nagła potrzeba?

Lamia zdaje sobie sprawę, że rozmawiają o sprowadzeniu statku konsula z Keats.

– Jesteś pewien, że w twoim wypadku tą nagłą potrzebą nie jest brak alkoholu? – pyta.

Silenus piorunuje ją wzrokiem.

– Mały drink nikomu by nie zaszkodził.

– Nie. – Konsul przeciera oczy. Lamia przypomina sobie, że on również jest uzależniony od alkoholu. Mimo to sprzeciwił się sprowadzeniu statku. – Poczekamy do chwili, kiedy będzie to naprawdę konieczne.

– Może użylibyśmy przynajmniej przekaźnika hiperłączowego? – pyta Kassad.

Konsul kiwa głową i z małego plecaka wyjmuje zabytkowy komlog: należał do jego babki Siri, a przedtem do jej dziadków.

– To tylko nadajnik – uprzedza. – Niczego nie odbiera.

Weintraub, położywszy Rachel u wejścia do najbliższego namiotu, odwraca się do ogniska.

– Kiedy nadałeś ostatni meldunek? Po przybyciu do Wieży Chronosa?

– Tak.

– I mamy ci uwierzyć? – Słowa Silenusa ociekają sarkazmem. – Tobie, o którym wiemy, że jesteś zdrajcą...

– Tak. – Głos konsula wyraża wyłącznie wyczerpanie.

Szczupła twarz Kassada unosi się w powietrzu; jego nogi, tułów i ręce są widoczne tylko jako plama czerni na i tak ciemnym tle.

– Ale ten nadajnik wystarczy, żeby w razie konieczności wezwać statek?

– Tak.

Ksiądz Hoyt otula się ciaśniej targanym przez wiatr płaszczem. Piasek zgrzyta o wełnę i płótno namiotu.

– Nie obawiasz się, że administracja kosmoportu albo ARMIA zechcą go gdzieś przestawić? – pyta. – Albo że zaczną przy nim majstrować?

– Nie. – Konsul ledwo zauważalnie kręci głową, jakby był zbyt zmęczony, żeby włożyć w ten gest więcej życia. – Mamy zezwolenie samej Meiny Gladstone. Poza tym gubernator to mój przyjaciel... Były przyjaciel.

Spotkali się ze świeżo mianowanym gubernatorem z ramienia Hegemonii krótko po lądowaniu. Brawne Lamia zapamiętała Theo Lane’a jako człowieka rzuconego w wir wydarzeń, które dalece przekraczają jego kompetencje.

– Wiatr się wzmaga – zauważa Weintraub. Przesuwa się, żeby osłonić śpiące dziecko przed niesionym w powietrzu piaskiem. Mruży oczy i dodaje: – Zastanawiam się, czy gdzieś tam jest Het Masteen...

– Szukaliśmy wszędzie – przypomina mu Hoyt. Głos ma stłumiony, ponieważ pochylił głowę, by skryć ją w fałdach płaszcza.

Martin Silenus parska śmiechem.

– Wybacz, klecho, że to powiem, ale pieprzysz od rzeczy! – Wstaje i oddala się na skraj kręgu światła z ogniska. Wiatr tarmosi jego futrzany płaszcz, wyrywa mu słowa z ust i unosi w mrok. – Wśród tych urwisk są tysiące kryjówek. Kryształowy Monolit pozostaje zamknięty... dla nas. A dla templariusza? Poza tym sam przecież widziałeś schody prowadzące w głąb labiryntu na najgłębszym poziomie Nefrytowego Grobowca.

Hoyt podnosi wzrok. Mruży kąsane piaskiem oczy.

– Myślisz, że tam właśnie jest? W labiryncie?

Silenus odpowiada wybuchem śmiechu. Podnosi ręce. Jedwab luźnej koszuli wydyma się i faluje.

– Kurwa mać, padre! Skąd niby mam to wiedzieć? Wiem tylko, że Het Masteen może gdzieś tam być, obserwować nas i wyczekiwać dogodnej chwili, żeby upomnieć się o swój bagaż. – Wskazuje sześcian Möbiusa, spoczywający w samym środku małego stosu ekwipunku. – Ale równie dobrze może już nie żyć. Albo jeszcze gorzej.

– Gorzej? – powtarza Hoyt.

Przez ostatnie kilka godzin wyraźnie się postarzał. Jego zapadnięte oczy są zwierciadłami bólu, jego uśmiech – makabrycznym grymasem.

Silenus wraca do gasnącego ogniska.

– Gorzej. Może właśnie wije się na stalowym drzewie Dzierzby, tak jak my wszyscy będziemy się wili za kilka...

Brawne Lamia podrywa się ze swojego miejsca. Łapie poetę z przodu za koszulę, podnosi go nad ziemię, potrząsa nim, a potem opuszcza na tyle, by ich twarze znalazły się na tej samej wysokości.

– Jeszcze raz się to powtórzy, a zrobię ci krzywdę – ostrzega półgłosem. – Nie zabiję cię, ale będziesz żałował, że tego nie zrobiłam.

Na twarz Silenusa wypływa jego uśmiech satyra. Lamia puszcza go i odwraca się doń plecami.

– Wszyscy jesteśmy zmęczeni – odzywa się Kassad. – Idźcie spać. Ja stanę na warcie.

* * *

Moje sny o Lamii mieszają się z jej snami. To całkiem miłe uczucie – dzielić sny i myśli z kobietą, nawet jeśli oddzielają nas otchłań czasu i przepaść kulturalna znacznie większe, niż te wynikające z różnicy płci. W dziwny sposób, jakbym obserwował obraz w lustrze, widziałem, jak śni o swoim nieżyjącym kochanku Johnnym, o jego zbyt drobnym nosie, zbyt wydatnej szczęce, zbyt długich włosach, wywijających się na kołnierzyku, i o jego oczach – zbyt wyrazistych, zbyt wiele odsłaniających i zbyt swobodnie ożywiających twarz, która, gdyby nie one, mogłaby należeć do każdego z tysięcy wieśniaków urodzonych w promieniu dnia drogi od Londynu.

Twarz, którą widziała we śnie, była moją twarzą; głos, który słyszała, należał do mnie. Ale miłości, o której śniła – którą wspominała – nigdy z nią nie dzieliłem. Usiłowałem uciec z jej snu, chociażby po to, żeby odnaleźć swój; jeżeli miałem być podglądaczem, to równie dobrze mogłem nurzać się w plątaninie sfabrykowanych wspomnień, które udawały moje sny.

Nie dane mi jednak było ich śnić. Jeszcze nie czas. Przypuszczam, że się narodziłem, powstałem z martwych tylko po to, by śnić sny mojego dalekiego, nieżyjącego brata bliźniaka.

Zrezygnowany, przestałem walczyć o przebudzenie i śniłem dalej.

* * *

Brawne Lamia budzi się szybko i gwałtownie, wyrwana z miłego snu przez niespodziewany dźwięk albo ruch. Z początku nie wie, co się dzieje: jest ciemno, słyszy jakiś hałas, nie mechaniczny, ale głośniejszy niż wszystkie odgłosy otaczające ją w Kopcu na Lususie, w którym mieszka. Jest otępiała ze zmęczenia, ale zdaje sobie sprawę, że spała bardzo krótko. Znajduje się w ciasnej, zamkniętej przestrzeni, jakby zamknięta w przerośniętym worku na zwłoki.

Mimo że wychowała się na planecie, na której zamknięta przestrzeń jest dobra, chroni bowiem przed trującym powietrzem, wiatrem i zwierzętami – wielu mieszkańców, znalazłszy się na zewnątrz Kopców, cierpi na agorafobię – a klaustrofobia należy do rzadkości, Lamia reaguje jak klasyczny klaustrofob: zaczyna się dusić, odrzuca śpiwór, gwałtownym gestem rozchyla poły wejścia namiotu i w panice ucieka z plastowłóknowego kokonu. Czołga się, drapie ziemię, wlecze ciało oparta na dłoniach i łokciach, aż wreszcie pod palcami czuje piasek, a nad głową widzi niebo.

To nie jest niebo, uświadamia sobie. Nagle widzi i rozumie, gdzie się znajduje. Piach. Wściekła wichura niesie tysiące drobinek, które kłują ją w policzki niczym szpilki. Piasek przysypał wygasłe ognisko, utworzył również małe kopczyki po nawietrznej stronie wszystkich trzech namiotów; wiatr tarmosi ich poły, trzaski płótna niosą się jak wystrzały z karabinu. Świeżo utworzone wydmy wyrosły zresztą i w innych miejscach obozowiska, porozdzielane zagłębieniami w cieniu namiotów i co większych elementów ekwipunku. Nikt się nie porusza. Namiot, który Lamia dzieli z księdzem Hoytem, ledwie stoi, na wpół zagrzebany w piasku.

Hoyt!

Obudziła się, bo wyczuła jego nieobecność. Nawet przez sen jakąś cząstką świadomości rejestrowała cichy oddech i ledwie słyszalne pojękiwania śpiącego, dręczonego bólem księdza. Musiał wyjść z namiotu w ciągu ostatniej półgodziny, może nawet dosłownie przed paroma minutami. Pamiętała, że śniąc o Johnnym, usłyszała szelest i szuranie, wyróżniające się na tle zgrzytu piasku i skowytu wichury.

Wstaje i osłania dłonią oczy. Jest bardzo ciemno, wysokie chmury i tumany piasku zasłaniają gwiazdy, ale powietrze jest jak naelektryzowane, przesycone słabą poświatą, która wyławia z mroku wydmy i pobliskie skały. Nie, to nie złudzenie – powietrze naprawdę jest naelektryzowane. Kręcone włosy Lamii stają dęba i wiją się jak węże na głowie Meduzy, ładunki prześlizgują się po rękawach jej koszuli i przepływają po powierzchniach namiotów jak ognie świętego Elma. Jej wzrok przyzwyczaja się do ciemności i Lamia zdaje sobie sprawę, że całe ruchome wydmy płoną tym samym bladym ogniem. Stojący czterdzieści metrów na wschód od niej Sfinks odcina się pulsującym, roziskrzonym obrysem na tle nocy. Prąd przepływa falami po krawędziach sterczących na boki wypustek, które często nazywa się skrzydłami.

Lamia rozgląda się, ale nigdzie nie widzi ani śladu księdza. Mogłaby próbować wezwać pomoc, lecz zdaje sobie sprawę, że nie przekrzyczy wyjącego wiatru. Przychodzi jej do głowy, że może Hoyt schronił się w innym namiocie albo udał się do prymitywnej latryny wykopanej dwadzieścia metrów na zachód od obozowiska, intuicja podpowiada jej jednak, że się myli. Spogląda na Sfinksa i przez mgnienie oka wydaje jej się, że na tle elektrostatycznej poświaty Grobowca dostrzega sylwetkę mężczyzny, przygarbionego, zakutanego w czarny płaszcz, trzepoczący jak targany wiatrem proporzec.

Czyjaś dłoń dotyka jej ramienia.

Lamia okręca się na pięcie i błyskawicznie przyjmuje postawę obronną, z lewą dłonią wysuniętą naprzód i prawą cofniętą, sztywną. Rozpoznaje Kassada. Pułkownik jest od niej o połowę wyższy (i o połowę szerszy w ramionach). Miniaturowa błyskawica prześlizguje się po jego szczupłej sylwetce, gdy nachyla się nad nią i krzyczy jej prosto do ucha:

– Poszedł tam!

Przywodzi na myśl stracha na wróble, wskazując Sfinksa długą, chudą ręką.

Lamia kiwa głową. Kiedy odpowiada, również podnosząc głos, sama ledwie się słyszy:

– Budzimy resztę?!

Zapomniała, że Kassad stał na straży. Czy ten człowiek w ogóle nie sypia?

Fedmahn Kassad kręci głową. Ma podniesiony noktowizor, zdemorfowany hełm układa mu się na ramionach niczym kaptur. W widmowej poświacie jego twarz jest trupio blada. Znowu pokazuje na Sfinksa. Pod pachą trzyma wielozadaniowy karabin; granaty, lornetka i inne, bardziej tajemnicze akcesoria zwisają mu z uprzęży i pasów przy pancerzu. Trzeci raz kieruje wyciągniętą rękę w stronę Sfinksa.

Lamia przysuwa się bliżej.

– Dzierzba go porwał?! – krzyczy.

Kassad kręci głową.

– Widzisz go? – Lamia pokazuje na noktowizor i okulary Kassada.

– Nie. Burza zaciera ślady cieplne.

Lamia odwraca się plecami do wiatru; piasek tnie ją w kark jak igiełki z kartaczownicy. Sprawdza informacje z komlogu, ale ten podaje tylko, że Hoyt żyje i się przemieszcza; na wspólnym paśmie nie ma innej transmisji. Przesuwa się i staje obok Kassada. Ich plecy tworzą teraz jeden mur opierający się nawałnicy.

– Pójdziemy za nim?! – krzyczy.

W odpowiedzi Kassad kręci głową.

– Nie możemy zostawić obozowiska bez opieki. Rozmieściłem czujniki, ale ta burza...

Brawne Lamia wraca do namiotu. Wkłada buty, zabiera automatyczny pistolet ojca i pelerynę ochronną. W kieszeni peleryny ma inną, bardziej praktyczną broń: ogłuszacz Giera. Wychodzi z powrotem na dwór.

– Pójdę sama – oznajmia.

W pierwszej chwili odnosi wrażenie, że pułkownik jej nie usłyszał, ale potem widzi w jego oczach, że się pomyliła. Kassad stuka znacząco w wojskowy komlog na nadgarstku. Lamia kiwa głową i ustawia swój implant i komlog na najszersze pasmo.

– Wrócę! – zapowiada jeszcze i zaczyna się piąć na coraz wyższą wydmę.

Nogawki jej spodni lśnią od pełgających po nich iskierek. Piasek wygląda, jakby żył własnym życiem, kiedy jego nierówna powierzchnia pulsuje srebrzystobiałymi wyładowaniami.

Oddaliwszy się na dwadzieścia metrów, traci z oczu obóz. Pokonuje następne dziesięć i wśród tumanów piasku majaczy jej piętrzący się nad nią Sfinks. Księdza Hoyta nie widać, nie ma też jego śladów: piasek zasypałby je w dziesięć sekund.

Szerokie wejście do Sfinksa stoi otworem – jak zawsze, odkąd rodzaj ludzki pierwszy raz zobaczył Grobowce Czasu. Otwór zieje czernią na tle delikatnie lśniącej ściany. Logika podpowiada, że tam właśnie udał się Hoyt, chociażby po to, by schować się przed wiatrem, ale coś silniejszego od logiki podpowiada Lamii, że księdza tam nie znajdzie.

Mija Sfinksa, mozolnie brnąc przez piasek, i na chwilę chroni się w jego cieniu. Ociera piach z twarzy, oddycha z ulgą i rusza dalej ledwie widoczną, ale mocno wydeptaną ścieżką wśród wydm. Widoczny z przodu Nefrytowy Grobowiec lśni mleczną zielenią; gładkie krzywizny i grzebienie emanują złowrogą, oleistą poświatą.

Lamia mruży oczy i przez ułamek sekundy widzi rysującą się na tym zielonkawym tle sylwetkę. Postać natychmiast znika – albo we wnętrzu Grobowca, albo tylko na czarnym tle półkulistej wnęki wejściowej.

Spuszcza głowę i idzie dalej. Wiatr szarpie ją i popycha, jakby ją ponaglał i kierował w jakieś ważne miejsce.

Upadek Hyperiona

Подняться наверх