Читать книгу Upadek Hyperiona - Dan Simmons - Страница 11

rozdział 4

Оглавление

Odprawa w sali wojennej dłużyła się niemiłosiernie. Zbliżało się południe. Podejrzewam, że wszystkie takie spotkania od wieków wyglądają podobnie: zwięzłe, odczytywane jednostajnym tonem raporty, rozbrzmiewające gdzieś w tle jak buczenie natrętnej muchy; kwaśny posmak wypijanej w nadmiernych ilościach kawy; całun papierosowego dymu; stosy wydruków; przyprawiający o zawroty kory mózgowej zamęt informacji tłoczonych przez implanty. Pewnie za czasów mojego dzieciństwa wszystko było o wiele prostsze: Wellington zwoływał swoich ludzi (których trafnie i beznamiętnie nazywał „szumowinami ludzkości”), nic im nie mówił i posyłał ich na śmierć.

Otrząsnąłem się z zamyślenia i skupiłem na bieżących wydarzeniach. Znajdowaliśmy się w rozległym pomieszczeniu o szarych ścianach, których monotonię przełamywały prostokąty białego światła. Na podłodze leżała szara wykładzina, na środku stał wygięty w podkowę stalowoszary stół z wbudowanymi czarnymi holoekranami i rozstawionymi w paru miejscach karafkami z wodą. Meina Gladstone siedziała pośrodku łuku. Miejsca najbliżej niej zajmowali senatorowie i członkowie gabinetu, nieco dalej zasiedli oficerowie ARMII i drugorzędni decydenci. Za ich plecami, już nie przy stole, zgromadzili się nieuniknieni w takich sytuacjach asystenci i adiutanci; najniższy rangą wojskowy w tej grupie miał stopień pułkownika. Jeszcze dalej, na nieco mniej wygodnych krzesłach, zasiedli asystenci asystentów.

Ja w ogóle nie dostałem krzesła – wraz z garstką innych zaproszonych, lecz w oczywisty sposób zbędnych gości siedzieliśmy na taboretach w kącie, dwadzieścia metrów od przewodniczącej Senatu i jeszcze dalej od prowadzącego odprawę oficera – młodego pułkownika ze wskaźnikiem w ręce i bez cienia wahania w głosie. Za pułkownikiem stał złoto-szary wyświetlacz blokowy, przed nim, nieco wyżej, znajdowała się omnisfera, z rodzaju tych, jakie widuje się we wszystkich holoramach. Od czasu do czasu wyświetlacz matowiał i budził się do życia, ale poza tymi chwilami w powietrzu wirowały skomplikowane hologramy. Ich miniatury wyświetlały się na holoekranach i nad komlogami niektórych gości.

Siedziałem więc na swoim miejscu, obserwowałem Gladstone i od czasu do czasu ją szkicowałem.

Kiedy rankiem obudziłem się w swoim apartamencie w gościnnym skrzydle gmachu rządowego, oślepiające promienie Tau Ceti wciskały się do pokoju pomiędzy brzoskwiniowymi firankami, które automatycznie rozsunęły się o szóstej trzydzieści, bo na taką porę zaplanowałem budzenie. W pierwszej chwili poczułem się całkowicie zdezorientowany, nie na miejscu; wciąż jeszcze szukałem Lenara Hoyta i paraliżował mnie lęk przed Dzierzbą i Hetem Masteenem. Potem, jakby ktoś bardzo potężny spełnił moje życzenie i pozwolił mi śnić własny sen, nastąpiła długa minuta, która dodatkowo spotęgowała moje zagubienie. Usiadłem gwałtownie na łóżku, dysząc spazmatycznie i rozglądając się z przerażeniem, jakbym się bał, że cytrynowy dywan i brzoskwiniowe światło znikną jak gorączkowe majaki, którymi w istocie są, i zostaną tylko ból, flegma, makabryczny krwotok i krew na pościeli; że rozświetlony pokój rozpłynie się w cieniach mrocznego apartamentu przy Piazza di Spagna, a nade mną pojawi się delikatna twarz Josepha Severna, który będzie się pochylał nade mną, pochylał i patrzył. I czekał, aż umrę.

Dwa razy wziąłem prysznic: najpierw spłukałem ciało wodą, potem dodatkowo ultradźwiękami. Włożyłem nowiuteńki szary garnitur, czekający na mnie na świeżo zasłanym łóżku, kiedy wyszedłem z łazienki, i udałem się na poszukiwanie wschodniego skrzydła gmachu, gdzie (jak poinformował mnie leżący obok garnituru służbowy infotek) gościom podawano śniadanie.

Sok pomarańczowy pochodził ze świeżo wyciśniętych owoców, bekon był prawdziwy i chrupiący. Gazeta podawała, że o godzinie 10:30 standardowego czasu sieci przewodnicząca Gladstone wygłosi orędzie za pośrednictwem mass mediów i Wszechrzeczy. Poza tym stronice były zapełnione wiadomościami z wojny. Dwuwymiarowe zdjęcia armady mieniły się kolorami. Z trzeciej strony wyzierała pochmurna twarz generała Morpurgo, którego prasa ochrzciła już mianem „bohatera drugiego buntu Glennona-Heighta”.

Diana Philomel zerkała w moją stronę od pobliskiego stolika, przy którym jadła śniadanie ze swoim mężem-neandertalczykiem. Miała na sobie bardziej oficjalną suknię, ciemnogranatową i znacznie mniej odsłaniającą, ale rozciętą z boku na tyle wysoko i skutecznie, żeby ci, którzy widzieli ją poprzedniego wieczoru, mieli co wspominać. Nie spuszczając ze mnie oczu, chwyciła lakierowanymi paznokciami plasterek bekonu i delikatnie odgryzła kęs. Hermund mruknął coś pod nosem, z zadowoleniem śledząc wiadomości w dziale finansowym.

* * *

– Nieco ponad trzy lata temu instrumenty wykrywające zaburzenia pola Hawkinga, zainstalowane w układzie Camn, wykryły skupisko migracyjne Wygnanców, powszechnie zwane rojem – mówił młody pułkownik. – Grupa uderzeniowa numer czterdzieści dwa niezwłocznie wyruszyła z Parwati z zadaniem ewakuacji układu Hyperiona i natychmiast przyśpieszyła do prędkości nadświetlnej, mając rozkaz uruchomienia transportalu. Grupa numer osiemdziesiąt siedem dwa, stacjonująca w rejonie Solkova-Tikaty w pobliżu Camn Trzy, otrzymała rozkaz nawiązania kontaktu z oddziałami ewakuacyjnymi w układzie Hyperiona, odszukania skupiska migracyjnego Wygnańców oraz rozpoznania i zniszczenia jego składników o charakterze militarnym... – Wyświetlacz i holoramę wypełniły obrazy armady. Pułkownik poruszył wskaźnikiem i rubinowa krecha przecięła większy hologram, podświetlając jeden z okrętów flagowych. – Grupą uderzeniową osiemdziesiąt siedem dwa dowodzi admirał Nashita z pokładu HS Hebrydy...

– Tak, tak – mruknął Morpurgo. – Wszyscy o tym wiemy, Yani. Do rzeczy.

Pułkownik udał, że się uśmiecha, ledwie zauważalnie skinął głową generałowi i przewodniczącej i z odrobinę mniejszą pewnością siebie kontynuował:

– GU czterdzieści dwa w szyfrowanych meldunkach z ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin standardowych donosi o zaciekłych walkach między jednostkami zwiadowczymi zespołu ewakuacyjnego i awangardą skupiska migracyjnego Wygnańców...

– Roju – poprawił go Leigh Hunt.

– Właśnie, roju.

Yani odwrócił się do wyświetlacza. Pięć metrów litego szkła zmatowiało i ożyło. Dla mnie wypełniający go obraz był jedną wielką plątaniną niezrozumiałych symboli, kolorowych wektorów, kodów i wojskowych skrótowców, które razem tworzyły bałagan nie do opisania. Całkiem możliwe, że znajdujący się w pokoju politycy i wojskowi wysokiej rangi też nic z tego nie rozumieli, ale nikt nie dał tego po sobie poznać. Zacząłem nowy szkic przewodniczącej, z godnym buldoga profilem Morpurgo w tle.

– Pierwsze raporty donosiły o śladach hawkingowskich odpowiadających mniej więcej czterem tysiącom jednostek napędowych, ale wiemy już, że były to szacunki nieprecyzyjne – ciągnął Yani. Zastanawiałem się, czy to jego imię, czy nazwisko. – Jak państwo wiecie, skupiska... to znaczy roje Wygnańców mogą liczyć nawet do dziesięciu tysięcy jednostek z samodzielnym napędem, które jednak w przeważającej większości są niewielkie i albo w ogóle nieuzbrojone, albo pozbawione znaczenia militarnego. Analiza transmisji hiperłączowych, emisji mikrofalowych i innych śladów sugeruje...

– Przepraszam... – wtrąciła Meina Gladstone. Jej chrypka ostro kontrastowała z łagodnym jak przelewający się syrop głosem pułkownika. – Czy mógłby nam pan zdradzić liczbę statków Wygnańców niepozbawionych znaczenia militarnego?

– Ehm... – Pułkownik spojrzał pytająco na swoich przełożonych.

Generał Morpurgo odkaszlnął.

– Sześćset, maksimum siedemset jednostek – odparł. – Nie więcej. Nie ma powodów do zmartwienia.

Zdumiona Gladstone uniosła brwi.

– A jak duże są nasze grupy uderzeniowe?

Morpurgo skinął na pułkownika, żeby stanął w pozycji „spocznij”, i sam mówił dalej:

– GU czterdzieści dwa ma około sześćdziesięciu okrętów, pani przewodnicząca. GU...

– GU czterdzieści dwa to zespół ewakuacyjny, tak?

Generał skinął głową. W jego uśmiechu dostrzegłem cień pobłażliwości.

– Tak, pani przewodnicząca. GU osiemdziesiąt siedem dwa, czyli oddział bojowy, który przed godziną dokonał translacji do układu Hyperiona, liczy...

– Czy sześćdziesiąt okrętów to wystarczająca siła, by stawić czoło sześciuset albo siedmiuset jednostkom wroga?

Morpurgo zerknął na jednego ze swoich oficerów, jakby prosił o jeszcze chwilę cierpliwości.

– Tak, pani przewodnicząca. W zupełności wystarczająca. Musi pani zrozumieć, że choć sześćset czy siedemset napędów Hawkinga brzmi groźnie, nie ma powodu, żeby się nimi przejmować, większość bowiem jest zainstalowana w monostatkach, okrętach zwiadu i pięcioosobowych jednostkach uderzeniowych, które Wygnańcy nazywają lansjerami. GU czterdzieści dwa składa się z niemal dwóch tuzinów dużych okrętów liniowych. W jej skład wchodzą między innymi lotniskowce Cień Olimpu i Stacja Neptuna, z których każdy niesie na pokładzie ponad setkę myśliwców i torpedowców. – Morpurgo wygrzebał z kieszeni rekombinowaną pałeczkę dymną wielkości cygara, a potem chyba przypomniał sobie, że Gladstone za nimi nie przepada, bo schował ją z powrotem. Zmarszczył brwi. – Kiedy GU osiemdziesiąt siedem dwa zajmie pozycje, nasza siła ognia wystarczy do powstrzymania dziesięciu rojów.

Z ponurą miną oddał głos Yaniemu. Pułkownik odchrząknął i wskazał na wyświetlacz.

– Jak państwo widzicie, Grupa Uderzeniowa czterdzieści dwa bez problemu oczyściła dostatecznie duży obszar przestrzeni wokółplanetranej, aby rozpocząć konstruowanie transportalu. Budowa ruszyła sześć standardowych tygodni temu i została zakończona w dniu wczorajszym o godzinie szesnastej dwadzieścia cztery SCS. Pierwsze wypady Wygnańców zostały odparte bez strat, natomiast w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin GU czterdzieści dwa stoczyła walną bitwę z ich głównymi siłami. Walki trwały głównie w tym sektorze... – Yani poruszył wskaźnikiem. Na jego przedłużeniu wybrany fragment obrazu zaczął pulsować niebieskim światłem. – Dwadzieścia dziewięć stopni nad płaszczyzną ekliptyki, trzydzieści jednostek astronomicznych od słońca Hyperiona, mniej więcej trzydzieści pięć setnych j.a. od hipotetycznej krawędzi obłoku Oorta tego układu.

– Straty? – zainteresował się Leigh Hunt.

– Absolutnie do przyjęcia, jak na tak długie starcie – odparł pułkownik. Wyglądał na człowieka, który nigdy nie znalazł się bliżej niż rok świetlny od jakiejkolwiek strefy ostrzału. Jasne włosy miał starannie zaczesane na bok; błyszczały w świetle reflektorów. – Dwadzieścia sześć zniszczonych lub zaginionych myśliwców Hegemonii, dwanaście torpedowców, trzy eskortowce, tankowiec Duma Asquitha i krążownik Draconi Trzy.

– A straty w ludziach? – spytała z naciskiem, choć bardzo cicho przewodnicząca Gladstone.

Yani zerknął na Morpurgo, po czym odpowiedział:

– Około dwóch tysięcy trzystu ludzi. Ale operacja ratunkowa jeszcze się nie zakończyła, wciąż jest nadzieja na odnalezienie żywych rozbitków z Draconi Trzy. – Przygładził kurtkę munduru i dodał pośpiesznie: – Należy pamiętać, że potwierdzone straty nieprzyjaciela wyniosły co najmniej sto pięćdziesiąt statków. Wypady naszych okrętów w głąb skupi... w głąb roju doprowadziły do zniszczenia dalszych trzydziestu do sześćdziesięciu jednostek wroga, w tym farm kometarnych, przetworników rudy i co najmniej jednego klastra dowodzenia.

Meina Gladstone zetknęła sękate palce.

– Czy wyliczenia strat po naszej stronie uwzględniają pasażerów i załogę zniszczonego drzewostatku Yggdrasill, który wyczarterowaliśmy na potrzeby akcji ewakuacyjnej?

– Nie, proszę pani – odparł Yani. – Wprawdzie trwała wtedy bitwa z Wygnańcami, ale z naszych analiz wynika, że Yggdrasill nie padł ofiarą natarcia przeciwnika.

Gladstone uniosła brwi.

– Co się w takim razie stało?

– W tej chwili podejrzewamy sabotaż – powiedział pułkownik i wywołał na wyświetlaczu następny obraz układu Hyperiona.

Morpurgo spojrzał na swój komlog.

– Yani... Przejdź już może do omówienia naziemnych systemów obronnych. Za pół godziny pani przewodnicząca ma wygłosić orędzie.

Skończyłem rysować Gladstone i generała, przeciągnąłem się i zacząłem rozglądać za innym modelem. Leigh Hunt wydał mi się interesujący – miał trudną do narysowania, ściągniętą twarz. Kiedy znów spojrzałem w stronę wyświetlacza, trójwymiarowy Hyperion przestał właśnie wirować i rozpadł się na serię płaskich slajdów: odwzorowanie równokątne w położeniu ukośnym, pseudostożkowe Bonne’a, ortograficzne, rozetowe, Van der Grintena, Goresa, homolosinograficzne Goode’a, gnomoniczne, sinusoidalne, azymutalne równoodległościowe, wielostożkowe, Kuwatsiego z hiperkorekcją, Briesemeistera, Buckminstera, cylindryczne Millera, wielokoligraficzne oraz zwyczajne zdjęcie satelitarne połączyły się w standardową mapę Hyperiona w odwzorowaniu Robinsona-Bairda.

Uśmiechnąłem się, to był najprzyjemniejszy widok od chwili rozpoczęcia odprawy. Podwładni Gladstone wiercili się niecierpliwie. Potrzebowali przynajmniej dziesięciu minut na rozmowę z przewodniczącą, zanim ta wygłosi orędzie.

– Jak państwo wiecie – zaczął pułkownik – porównanie Hyperiona ze Starą Ziemią w skali Thurona-Laumiera daje wynik równy dziewięć koma osiemdziesiąt dziewięć punktów...

– Na litość boską! – burknął Morpurgo. – Niechże pan omówi rozmieszczenie wojsk i miejmy to wreszcie z głowy!

– Tak jest, panie generale. – Yani przełknął ślinę i włączył wskaźnik. Jego pewność siebie nagle gdzieś się ulotniła. – Jak państwo wiecie... To znaczy... – Wskazał północny kontynent, przypominający kiepski szkic końskiej głowy i szyi, kończący się poszarpaną raną w miejscu, gdzie powinny się zacząć mięśnie piersi i grzbietu zwierzęcia. – To jest Equus. Oficjalna nazwa brzmi inaczej, ale tak się go powszechnie nazywa od czasu... No właśnie, Equus. Łańcuch wysp rozciągający się na południowy wschód od niego... tutaj i tutaj... to Kot o Dziewięciu Ogonach. W rzeczywistości w skład archipelagu wchodzi ponad sto... Mniejsza z tym. Drugi duży kontynent nosi nazwę Aquila. Można dostrzec pewne podobieństwo do sylwetki orła ze Starej Ziemi: w tym miejscu, na północnym zachodzie, byłby dziób... A tutaj rozpostarte skrzydło, ciągnące się w stronę północno-wschodniego wybrzeża. Ta część to tak zwany Płaskowyż Skrzydła, praktycznie niedostępny ze względu na porastające go lasy ogniste, ale w tym rejonie, na południowym zachodzie, znajdują się główne plantacje plastowłókników...

– Rozmieszczenie wojsk! – warknął Morpurgo.

Zacząłem szkicować Yaniego – i stwierdziłem, że nie sposób oddać w ołówku połysk potu na skórze.

– Tak jest. Trzeci kontynent, Ursus, trochę przypomina niedźwiedzia. Nie lądowały na nim żadne oddziały ARMII, ponieważ leży daleko na południu, w pobliżu bieguna, i jest prawie niezamieszkany. Tylko Planetarne Siły Samoobrony mają tam placówkę nasłuchową... – Yani chyba zdał sobie sprawę, że bełkocze. Wypiął pierś, wierzchem dłoni otarł górną wargę i mówił dalej, już spokojniejszym tonem: – Główne siły ARMII:ląd są rozlokowane tutaj... tutaj... i tutaj. – Wskaźnikiem podświetlił okolice Keats, wysoko na szyi Equusa. – Oddziały ARMII:kosmos zabezpieczyły kosmoport w stolicy oraz mniejsze lądowiska tutaj... i tutaj. – Wskazał Endymion i Port Romance na Aquili. – ARMIA:ląd zajęła również stanowiska obronne w tych rejonach... – Zapaliło się ponad dwadzieścia czerwonych lampek: większość znajdowała się na szyi i grzywie Equusa, kilka na dziobie Aquili i w okolicy Port Romance. – Marines obsadzili tam naziemne systemy obrony oraz wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze i ziemia-kosmos. W odróżnieniu od Bressii, na Hyperionie dowództwo armii nie spodziewa się walk na samej planecie. Gdyby jednak nieprzyjaciel chciał dokonać inwazji, będziemy przygotowani.

Meina Gladstone spojrzała na komlog – do rozpoczęcia transmisji zostało siedemnaście minut.

– Jak wyglądają plany ewakuacji mieszkańców?

Nowo odzyskana pewność siebie Yaniego zniknęła bez śladu. Bezradnie spojrzał na przełożonych.

– Nie będzie ewakuacji – odparł admirał Singh. – Informacja o ewakuacji to przynęta. Miała zmylić Wygnańców.

Gladstone kilka razy zetknęła i rozdzieliła palce.

– Na Hyperionie są miliony ludzi, admirale.

– To prawda. Będziemy ich chronić, ale ewakuacja nawet tych sześćdziesięciu tysięcy, którzy są obywatelami Hegemonii, nie wchodzi w grę. A gdybyśmy dali swobodny dostęp do Sieci całym trzem milionom, zapanowałby chaos. Poza tym to niewykonalne ze względów bezpieczeństwa.

– Chodzi o Dzierzbę? – domyślił się Hunt.

– Względy bezpieczeństwa – powtórzył Morpurgo.

Wstał i wziął wskaźnik od Yaniego. Pułkownik stał jeszcze przez sekundę nieruchomo, nie wiedząc, co ze sobą zrobić – zostać na miejscu czy usiąść. W końcu przeszedł na tył sali, stanął niedaleko mnie w pozycji „spocznij” i zagapił się w sufit. Było całkiem prawdopodobne, że jego wojskowa kariera właśnie się skończyła.

– Grupa Uderzeniowa osiemdziesiąt siedem dwa dokonała translacji do układu Hyperiona – mówił tymczasem generał. – Wygnańcy wycofali się do centrum roju, na odległość około sześćdziesięciu j.a. od planety. Układ jest w pełni zabezpieczony, pod każdym względem. Spodziewamy się kontrataku, ale wiemy, że zdołamy go powstrzymać. Hyperion w praktyce stał się częścią Sieci. Są jakieś pytania?

Nie było. Gladstone wyszła wraz z Huntem, gromadką senatorów i asystentami. Wojskowi skupili się w mniejszych grupkach, łącząc się według hierarchii szarż. Adiutanci się rozproszyli. Nieliczni dziennikarze, którym pozwolono obserwować spotkanie, wybiegli do czekających na zewnątrz ekip z holokamerami. Młody pułkownik Yani, blady jak ściana, stał jak skamieniały, tocząc wokół błędnym wzrokiem.

Siedziałem tak jeszcze chwilę, wpatrując się w mapę Hyperiona. Z tej odległości podobieństwo Equusa do konia było wręcz uderzające. Góry Brzeżne i żółto-pomarańczowa pustynna wyżyna poniżej końskiego „oka” rysowały się niewyraźnie. Na północny wschód od gór nie było żadnych instalacji obronnych; widziałem tam tylko jeden samotny czerwony punkt, prawdopodobnie oznaczający wymarłe Miasto Poetów. Grobowców Czasu nie zaznaczono – tak jakby pozbawione znaczenia strategicznego nie miały żadnej roli do odegrania w nadchodzących wydarzeniach. Coś mi jednak podpowiadało, że przyszłość będzie zupełnie inna; miałem przeczucie, że dalszy przebieg wojny, ruchy tysięcznych rzesz i los milionów, jeśli nie miliardów ludzi, zależy od tego, co zrobi sześcioro pielgrzymów przemierzających ten anonimowy skrawek żółci i pomarańczu.

Zamknąłem szkicownik, schowałem ołówki do kieszeni, rozejrzałem się w poszukiwaniu wyjścia – i wyszedłem z sali.

* * *

Leigh Hunt czekał na mnie w jednym z długich korytarzy prowadzących do wyjścia.

– Wychodzi pan?

Odetchnąłem głęboko.

– A nie wolno mi?

Hunt się uśmiechnął – o ile można było nazwać uśmiechem skąpe wygięcie kącików ust ku górze.

– Ależ skąd, M. Severn. Przewodnicząca Gladstone prosiła jednak, abym przekazał panu, że chętnie się z panem jeszcze raz spotka, po południu.

– Kiedy dokładnie?

Hunt wzruszył ramionami.

– Po przemówieniu. W dogodnym dla pana momencie.

Skinąłem głową. Miliony lobbystów, ludzi bez zajęcia, niedoszłych biografów, biznesmenów, wielbicieli i potencjalnych zabójców oddałyby niemal wszystko za spotkanie z przywódcą Hegemonii, za kilka chwil sam na sam z Meiną Gladstone, a ja mogłem się z nią umówić „w dogodnym dla mnie momencie”. Nigdy nie twierdziłem, że wszechświat nie oszalał.

Wyminąłem Hunta i skierowałem się do wyjścia.

* * *

Zgodnie z odwieczną tradycją, w murach gmachu rządowego nie było żadnego publicznego transportalu. Trzeba było wyjść głównym wyjściem, przez bramki ochrony, i przejść przez ogród do niskiego, białego budynku, pełniącego rolę centrum prasowego i terminalu. Dziennikarze skupili się wokół centralnej holoramy, gdzie Lewellyn Drake swoim charakterystycznym głosem (znanym jako „głos Wszechrzeczy”) wygłaszał właśnie wprowadzenie do orędzia przewodniczącej Senatu, które miało mieć „kluczowe znaczenie dla całej Hegemonii”. Skinąłem mu głową, znalazłem sobie wolny transportal, włożyłem do czytnika swą uniwersalną kartę i udałem się na poszukiwanie baru.

* * *

Promenada była jedynym miejscem w całej Sieci, gdzie za darmo korzystało się z transportali – trzeba było tylko najpierw się na niego dostać. Na każdym świecie Sieci w którymś z miast istniał przynajmniej jeden reprezentacyjny kwartał (na CTC takich kwartałów było łącznie dwadzieścia trzy), w którym znajdowały się najdroższe sklepy i lokale rozrywkowe, najlepsze restauracje i bary. Zwłaszcza bary.

Podobnie jak Tetyda, stukilometrowa Promenada biegła przez zaprojektowane w wojskowej skali – wysokie na dwieście metrów – transportale. Dzięki połączeniu początku Promenady z końcem powstała pętla, olbrzymi, niemający końca torus doczesnych wspaniałości. Kiedy stanęło się na samym jego środku na skąpanej w słońcu Tau Ceti (tak jak ja stanąłem tego ranka), po jednej stronie miało się widok na skrawek nocnego Deneba Drei, rozświetlonego neonami i hologramami, po drugiej zaś na stupoziomowy Główny Pasaż na Lususie; dalej ciągnęły się ocienione butiki na Bożym Gaju, ulokowane przy ceglanych alejkach i obstawione windami na szczyty drzew, do najdroższych knajpek w Sieci.

Nic mnie to wszystko nie obchodziło. Szukałem spokojnego baru.

W lokalach na CTC było za dużo biurokratów, pismaków i biznesmenów, wsiadłem więc do jednego z kursujących po Promenadzie wahadłowców i wysiadłem na głównej ulicy Sol Draconi Septem. Tamtejsza grawitacja zniechęcała do odwiedzin (ja również za nią nie przepadałem), ale dzięki niej bary były mniej zatłoczone, a ich klienci naprawdę przychodzili się napić.

Wybrałem sobie lokal na poziomie gruntu, ginący wśród filarów i szybów serwisowych kratownicy dźwigającej główną dzielnicę handlową. W środku panował półmrok: ciemne ściany, ciemne drewno, ciemna klientela... Bywalcy mieli tu skórę równie czarną, jak ja białą. Miejsce było wymarzone do picia, toteż wziąłem się na serio do roboty: zacząłem od podwójnej szkockiej, zamierzając sięgnąć potem po cięższy kaliber.

Nawet w takim miejscu nie mogłem się uwolnić od Meiny Gladstone. Na płaskim ekranie telewizora umieszczonego pod przeciwległą ścianą rozpoznałem twarz przewodniczącej na niebiesko-złotym tle, jakie towarzyszyło jej zawsze przy wystąpieniach wagi państwowej. Przyciągnęła wzrok także kilku innych klientów baru. Dolatywały mnie urywki jej wystąpienia:

– ...w celu zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom Hegemonii... nie możemy dopuścić do tego, by niebezpieczeństwo zagroziło Sieci albo naszym sojusznikom w... dlatego udzielam zgody na operację wojskową z zaangażowaniem wszelkich niezbędnych sił...

– Ściszcie to kurestwo!

Ze zdumieniem rozpoznałem własny głos. Klienci spojrzeli na mnie spode łba, ale posłusznie przyciszyli telewizor. Jeszcze przez chwilę śledziłem ruchy ust Gladstone, a potem skinąłem na kelnera, żeby nalał mi następną szkocką.

Kiedy jakiś czas później – mogło upłynąć nawet kilka godzin – uniosłem głowę znad kieliszka, zorientowałem się, że nie siedzę sam przy stoliku. Zamrugałem. W półmroku nie było mi łatwo rozpoznać gościa i serce zabiło mi żywiej, gdy pomyślałem „Fanny!”, ale potem przetarłem oczy i powiedziałem:

– Lady Philomel.

Miała na sobie tę samą granatową sukienkę, w której widziałem ją przy śniadaniu i której jakimś cudem chyba powiększył się dekolt. Twarz i ramiona lady Philomel jakby lśniły wewnętrznym blaskiem.

– M. Severn... – powiedziała głosem niewiele głośniejszym od szeptu. – Coś mi pan obiecał.

– Ja? Obiecałem? – Przywołałem gestem kelnera. Nie zareagował. Zmarszczyłem brwi. – Co niby?

– Że mnie pan narysuje. Zapomniał pan? Rozmawialiśmy o tym na przyjęciu.

Pstryknąłem palcami, ale ten bezczelny kelnerzyna nawet na mnie nie spojrzał.

– Przecież panią narysowałem.

– Owszem. Ale nie całą.

Z westchnieniem dopiłem szkocką.

– Piję – wyjaśniłem.

Uśmiechnęła się.

– Widzę.

Już dźwignąłem się z miejsca, żeby pójść po kelnera, ale po namyśle porzuciłem ten zamiar i osunąłem się z powrotem na sfatygowaną ławkę.

– Armageddon – stwierdziłem. – Bawią się w Armageddon. – Spojrzałem badawczo na lady Philomel, mrużąc oczy, żeby lepiej zogniskować wzrok. – Zna pani to słowo?

– Nie sądzę, żeby podali tu panu jeszcze coś do picia – odparła. – Zapraszam na drinka do mnie. Napije się pan, rysując.

Znowu zmrużyłem powieki, tym razem w chytrym, przebiegłym grymasie. Może i wypiłem ciut za dużo, ale nie przytępiło to mojej czujności.

– Mąż – powiedziałem.

Uśmiechnęła się promiennie.

– Najbliższe kilka dni spędzi w gmachu rządowym – odparła, tym razem naprawdę szepcząc. – W tak ważnym okresie nie może się oddalać od ośrodka władzy. Proszę za mną, mój pojazd już czeka.

Nie pamiętam, czy płaciłem za drinki. Pewnie tak. A może to lady Philomel za mnie zapłaciła? Nie pamiętam również, żeby pomogła mi wyjść z baru, ale ktoś musiał mi pomóc. Może szofer. Pamiętam mężczyznę w szarym uniformie; pamiętam, jak się na nim wspierałem.

EM miał szklaną kopułę w kształcie bańki – spolaryzowaną i matową od zewnątrz, od środka zaś – gdzie siedzieliśmy zatopieni w miękkich poduszkach – całkowicie przezroczystą. Liczyłem portale: jeden, potem drugi – i wznieśliśmy się ponad Promenadę, lecąc nad niebieskimi łąkami pod żółtym niebem. Bogato zdobione rezydencje, budowane z jakiegoś czarnego drewna, wznosiły się na wzgórzach wśród pól maku i spiżowych jezior. Czyżby to był Renesans? Ta zagadka chwilowo wydała mi się zbyt trudna, oparłem więc głowę o powierzchnię bańki i postanowiłem chwilę odpocząć. Musiałem być wypoczęty, nim zacznę rysować portret lady Philomel... He, he, he.

Pod nami pola umykały w tył.

Upadek Hyperiona

Подняться наверх